Dawno temu, gdy byłem jeszcze dzieckiem, ludzie bardzo często spędzali urlop rok w rok w tym samym miejscu. W czasach, w których mało kto posiadał swój własny samochód, było to dość praktyczne. U właściciela pokoju gościnnego można było na przykład przechowywać część rzeczy potrzebnych podczas wypoczynku, dzięki czemu nie trzeba było targać dziesięciu walizek do pociągu lub autobusu. Można było też zawrzeć ciekawe znajomości z innymi letnikami, którzy również preferowali taką samą formę wypoczynku. Poza tym, chcąc nie chcąc, młody człowiek przywiązywał się do miejsca, w którym przebywał, zwłaszcza, że dzieci zupełnie inaczej postrzegają czas i dwa lub więcej tygodni wypoczynku wydawało się trwać bez końca. Takim moim miejscem, do którego odczuwam olbrzymi sentyment, jest Krościenko nad Dunajcem i sąsiadująca z nim Szczawnica. W dzieciństwie to właśnie tam spędzałem każde wakacje. I chociaż czas zupełnie zmienił to miejsce, moja wyobraźnia przywraca je do stanu sprzed czterech dekad – rynek w Krościenku znów wyłożony jest kamieniami z Dunajca, wozy drabiniaste terkocą na bruku, przed drzwiami stoją bańki z mlekiem, a na straganach czuć zapach świeżego sera…
Trudno się dziwić, że na moją pierwszą w tym roku przygodę rowerową, która nie miała się zacząć i zakończyć w Krakowie, wybrałem właśnie Pieniny i okolice. Plan był gotowy od dawna, ale na przeszkodzie stała pogoda. Dopiero dzisiaj, w środku długiego weekendu wszystko ułożyło się idealnie i mogłem przemierzyć nostalgiczny świat moich dziecięcych wspomnień.
Wyruszyłem bladym świtem z… Krakowa, ale spokojnie, spokojnie, nie rowerem, tylko samochodem. Niecałe dwie godziny później byłem już w Szczawnicy na parkingu i mogłem przygotować się do jazdy. Dzień miał być wyjątkowo ciepły, ale póki co (czyli o 8:00) było tylko 11 °C. Pod koszulkę założyłem więc drugą – z długim rękawem, zamierzając zdjąć ją, gdy zrobi się gorąco. Po kilkunastu minutach byłem gotowy do jazdy. A więc w drogę…
Pierwszym etapem był dojazd do Krościenka nad Dunajcem, a następnie do Tylmanowej. To prawie 15 kilometrów lekko opadającej drogi, co stanowiło dość dobrą rozgrzewkę. Jechałem dość spokojnie, wiedząc, że prawdziwa sól kolarstwa jest dopiero przede mną. W Tylmanowej skręciłem na zachód i rozpocząłem pierwszy tego dnia podjazd. Jeżdżąc na co dzień w okolicach Krakowa, przyzwyczaiłem się do raczej krótkich podjazdów. Nie ma znaczenia, czy są trudne, czy łatwe – są relatywnie krótkie. Tym razem czekało mnie 19 kilometrów wspinaczki na przełęcz Knurowską. Oczywiście, to nie Alpy, więc podjazd w olbrzymiej większości był łatwy. Dopiero ostatnie dwa kilometry, a zwłaszcza sama końcówka były bardziej wymagające. Nadal oszczędzałem siły, więc na szczycie nie czułem żadnego zmęczenia. Teraz czekał mnie kręty zjazd, a ponieważ nie jestem mistrzem zjazdów i mój styl pokonywania zakrętów przypomina raczej kwadrat niż owal, nie byłem w stanie znacząco poprawić średniej prędkości. Na szczęście nie o prędkość dzisiaj chodziło.
Dotarłem do drogi 969, która łączy Nowy Targ z Krościenkiem. Musiałem przejechać nią jedynie 4 kilometry do Łopusznej, ale były to najgorsze 4 kilometry podczas całej eskapady. Miałem wrażenie, że po wielu miesiącach obostrzeń, kwarantann narodowych, ograniczeń, przymusowego siedzenia w domu tudzież niepogody, cała Polska ruszyła na wypoczynek. Niekończący się sznur samochodów wszelakiej wielkości, a co gorsza, kierowanych przez osoby o przeróżnych umiejętnościach. Niektórzy wyprzedzali mnie, zachowując wyjątkowo duży margines bezpieczeństwa (duży szacun), ale byli też tacy, którym przepisowy metr mylił się z decymetrem. Z wielką ulgą, ciesząc się, że jestem cały i zdrowy (ja oraz mój rower) skręciłem w Łopusznej w boczną drogę, pozostawiając za sobą to całe długo-weekendowe szaleństwo. Jechałem na południe, a więc przed moimi oczami rozpościerał się monumentalny widok Tatr – monumentalny, rzecz jasna, na miarę naszej polskiej topografii. Tymczasem droga znów zaczęła wznosić się ku górze, początkowo subtelnie i na tyle niemrawo, że dałem się zwieść, a tymczasem ostatnie 800 metrów to była prawdziwa walka z podjazdem, którego średnie nachylenie na tym odcinku przekraczało 10%. Nomen omen wspinałem się do wsi Czarna Góra i chyba wiem, skąd taka nazwa. Góra, bo na górze. Czarna, bo jak na nią wyjeżdżasz, to widzisz ciemność przed oczami.
Potem, co logiczne, był zjazd, który minął nadspodziewanie szybko i droga – uwaga, znów się powtórzę – zaczęła piąć się w górę. No, ileż można? Ano można, zwłaszcza, gdy się jest w górach. I znów początkowo było w miarę spokojnie i nawet miałem nadzieję, że najgorsze już poza mną. Jakże się myliłem! Największa „atrakcja” była dopiero przed mną. Na razie jednak jechałem sobie z Jurgowa na wschód i nawet trafił się jakiś „zjeździk”, co w sumie powinno wzbudzić moją czujność, bo jakoś zewsząd otaczały mnie góry. No i wkrótce zaczęło się. Na początku luzik – nieco ponad kilometr o nachyleniu niecałe 5%. Spoko, dałem radę z pieśnią na ustach. Śpiewać przestałem na kolejnym kilometrze o nachyleniu 10%. Dodam jeszcze, że słonko już nieźle przygrzewało, więc do kolekcji wyzwań doszła jeszcze temperatura. To nadal nie był koniec, bo po kolejnych w miarę spokojnych kilkuset metrach, musiałem się zmierzyć z finałowym kilometrem, nieco tylko łagodniejszym (7%) od wspomnianego przed chwilą (10%). Dałem radę.
Znów zjazd, ale tym razem bardzo długi, bo dwudziestokilometrowy! Różnica wzniesień to prawie 500 metrów, a więc było co zjeżdżać. Powoli zbliżałem się do finału dzisiejszej wyprawy, ale ten finał wcale nie miał być fraszką, igraszką, zwłaszcza, że moje nogi odczuwały już trudy poprzednich wspinaczek. Przejechałem właśnie przez zaporę na Jeziorze Sromowskim i zamierzałem dotrzeć do Krośnicy, która oczywiście znajdowała się po drugiej stronie góry. Podjazd był dwuczęściowy. Pierwsza jego część to około 5 kilometrów i średnio 5% nachylenia. Potem jest krótki zjazd, a po nim kolejne półtora kilometra i znów jakieś 5%. Jeszcze tylko kilka „hopek” i nareszcie zjazd aż do samego Krościenka nad Dunajcem.
To był cudowny dzień i wspaniała przygoda. Nie szalałem, nie dawałem z siebie wszystkiego, nie skupiałem się wyłącznie na pedałowaniu, bo tak naprawdę chciałem podziwiać świat, który mnie otaczał. Świat, który tam, gdzie nie dotarł człowiek ze stalą i betonem, pozostał takim, jakim go zapamiętałem z dzieciństwa. A tam, gdzie ingerencja ludzka zmieniła go na zawsze, mogłem użyć siły swoich wspomnień i ożywić umarłe krajobrazy. To była piękna wprawa w świat nostalgii i wzruszeń.
Ostatnie chwile przed wyruszeniem na trasę.
Rzut oka za siebie - Wyjeżdżam z Krościenka nad Dunajcem.
Końcówka podjazdu na Przełęcz Knurowską.
Widok z Czarnej Góry. Przede mną zjazd 16%!
Takie widoki towarzyszyły mi na podjeździe do wsi Rzepiska.
Sromowce Wyżne, czyli ostatni konkretny podjazd na trasie.
Wróciłem do Krościenka, a potem...
...do Szczawnicy.
Dodaj komentarz...