Moje aktywności Outdoor

Tutaj znajdziesz opisy moich aktywności rowerowych na świeżym powietrzu, albo raczej na tzw. „świeżym powietrzu”, bo większość moich tras rowerowych leży nieopodal miejsca, o którym doskonale mówią słowa piosenki: „I odmiennym jakby rytmem u nas ludziom bije serce, choć dla serca nieszczególne tu powietrze (…)”.

Radio Praciaki

Sobota, 20 lipca 2019 • Komentarze: 0

Aktywność
8 149 1263
Data
20 lipca 2019
Sob. 9:00 15:21
Rower
Ridley Helium SLX
8 32 32
Kalorie
3028kcal
Czas
5:24:10
3
15
1:36 1:08 0:00
Dystans
156.78km
3
9
38.21 38.69
Prędkość
29.02km/h
62
242
23.6 34.0 62.8
Kadencja
92rpm
126
Tętno
132bpm
155
Moc
185W
120
326
151 182 776
TSS
344
2
6
Przewyższenia
1296m
6
32
       517
Nachylenie
+ 3.4% - 3.4%
+ 14.8 - 13.3
Temperatura
27.6°C
21.0 38.0

Tworząc opis trasy, nigdy nie zaczynam od wymyślenia tytułu. Najpierw opracowuję treść, a w trakcie pisania tytuł sam przychodzi do głowy. Tym razem było zupełnie inaczej. Tytuł pojawił się na samym początku. Nie tylko zanim napisałem pierwsze zdanie, ale zanim w ogóle wsiadłem na rower.

Gdzieś pomiędzy Zebrzydowicami a Klęczą Dolną.
Gdzieś pomiędzy Zebrzydowicami a Klęczą Dolną.
W przypadku mojej rowerowej pasji, naturalną koleją rzeczy było zainteresowanie się kolarstwem jako dyscypliną sportu. Owszem, wcześniej wiedziałem to i owo, znałem nawet kilka ważnych nazwisk ze świata dwóch kółek, ale była to wiedza wyłącznie powierzchowna. Jej brak szybko zacząłem uzupełniać w jedyny sensowny sposób, czyli namiętnie oglądając transmisje z wyścigów kolarskich. W tym miejscu trzeba jasno powiedzieć, że wyścigi kolarskie (mam na myśli wyścigi ze startu wspólnego) są dość specyficzne. To nie jest piłka nożna, tenis, czy lekkoatletyka, gdzie cały czas coś się dzieje, emocje sięgają zenitu, a oderwanie wzroku od ekranu może spowodować, że przeoczymy bramkę, kolejny punkt lub rekord świata. Kolarze przez kilka godzin jadą, jadą, jadą i z punktu widzenia laika, nic się nie dzieje. Jakże więc statystyczny Kowalski może odkryć piękno kolarskiego świata, zrozumieć ten sport, poznać jego tajniki i w konsekwencji nie móc oderwać się od telewizora? Tym czymś, a w zasadzie tym kimś jest osoba komentatora. To musi być wyjątkowa osobowość, człowiek błyskotliwy, inteligentny, znający się na rzeczy i potrafiący mówić o tym w sposób niebanalny, ciekawy, intrygujący. W dyscyplinach, gdzie akcja zmienia się szybko, a sama rozgrywka (mecz, zawody) są relatywnie krótkie, jest to zapewne o wiele łatwiejsze niż w kolarstwie, gdzie dynamika akcji jest zupełnie inna. Tutaj trzeba przez kilka godzin mówić w sposób tak ciekawy i interesujący, aby „przykryć” wrażenie, że nic się nie dzieje, chociaż w rzeczywistości trwa właśnie rozgrywka taktyczna, której efekty będzie można zobaczyć na ostatnich kilometrach wyścigu. Wtedy, gdy akcja nagle przyspiesza, dzieją się rzeczy ciekawe, a sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie, komentator musi oddać słowami emocje, stać się częścią akcji, niejako malując słowami to, co się dzieje na ekranie.

To oczywiście Wadowice.
To oczywiście Wadowice.
Moje poznawanie świata profesjonalnego kolarstwa rozpocząłem w Eurosporcie. I to tam właśnie po raz pierwszy spotkałem się z absolutnie niepowtarzalnym duetem komentatorów – Tomaszem Jarońskim i Krzysztofem Wyrzykowskim. Nieprzebrane zasoby kolarskiej wiedzy, specyficzne poczucie humoru, umiejętność budowania napięcia sprawiły, że nie mogłem odejść od odbiornika. Odkrywałem zupełnie nowy świat, dziewicze lądy dziedziny sportu, która okazała się pasjonująca nie tylko wtedy, gdy sam wsiadałem na rower. Zacząłem poznawać taktykę i pojmować, że to wcale nie jest tak, że przez większość czasu panuje stagnacja i nuda. Przy okazji słyszałem wiele ciekawych rzeczy o miejscach, przez które przejeżdżali kolarze, o ich historii, geografii, ludziach, którzy je zamieszkują. A cały ten komentarz zbudowany był z pięknych zdań, jakże różnych od wszechobecnej pustki intelektualnej i szablonowych sformułowań. Zrozumiałem to w momencie, gdy pewnego dnia przed laty postanowiłem obejrzeć transmisję jednego z etapów Tour de Pologne w TVP. No cóż, gdyby w dziedzinie komentatorstwa sportowego rozgrywano pojedynki, to Eurosport wygrywa z TVP przez nokaut w pierwszej rundzie, a w najlepszym razie na punkty, powiedzmy w stosunku 27:1.  

Baza operacyjna firmy Heli Project w Choczni.
Baza operacyjna firmy Heli Project w Choczni.
Fascynacja wspomnianym duetem komentatorów pozostała do dzisiaj. Pan Krzysztof Wyrzykowski, który wiele lat mieszkał we Francji i był dziennikarzem „L'Équipe” od zawsze specjalizował się w najsłynniejszym wyścigu kolarskim, jakim jest Tour de France i wie chyba wszystko na jego temat. Jeszcze niedawno obaj panowie prowadzili transmisje ze studia Eurosportu. Od pewnego czasu rola pana Krzysztofa Wyrzykowskiego polega na wygłaszaniu felietonów i komentarzy w formie wstawek do transmisji z poszczególnych etapów. Nazwano te rozmowy „Radiem Praciaki”, ponieważ są prowadzone z miejsca, które szczególnie zauroczyło pana Wyrzykowskiego. Praciaki są przysiółkiem wsi Rzyki, leżącej na północy Beskidu Małego. I właśnie to, ukryte pośród zielonych wzgórz miejsce, stało się celem mojej kolejnej przygody, a inspiracją była wspomniana postać ulubionego dziennikarza i komentatora sportowego.

Wystarczyło rzucić okiem na mapę, aby przekonać się, że lekko nie będzie. Po pierwsze, odległość. Po drugie, przewyższenia. Dystans od Krakowa do Praciaków to około 70 kilometrów. Takiej trasy nie zamierzałem zaliczać po pracy, ale pozostawić ją sobie na weekend. Istotna była także pogoda. Upały wysysają ze mnie energię. Ideałem byłaby niższa temperatura lub przynajmniej zachmurzenie, aby nie smażyć się w słońcu. I tak właśnie było w sobotę.

Koniec drogi za Praciakami. Dalej szosówką nie da rady.
Koniec drogi za Praciakami. Dalej szosówką nie da rady.
Moja przygoda rozpoczęła się od dojazdu do Skawiny. Nie kombinowałem, ale wybrałem najkrótszą z dróg, na której w sobotnie przedpołudnie nie było zbyt dużego ruchu. Ze Skawiny zamierzałem pojechać do Wadowic, a więc skręciłem na drogę 953 i poruszałem się w stronę Kalwarii Zebrzydowskiej. Nie miałem jednak ochoty na zbyt szybkie dotarcie do drogi krajowej 52, więc w Zebrzydowicach skręciłem w boczną drogę, która biegnąc po okolicznych wzgórzach, zaprowadziła mnie do Klęczy Dolnej. Dodałem do kolekcji pierwsze przewyższenia, ale to była dopiero rozgrzewka. Wjechałem do Wadowic. A tam normalna sobota, czyli sporo autokarów, wycieczek, pielgrzymów. Zatrzymałem się na chwilę na rynku, spojrzałem na miasto, na ludzi, a ponieważ jestem rowerowym samotnikiem, z ulgą wsiadłem na rower i jadąc po nierównej, mającej sprawiać wrażenie starej, kostce brukowej, wyjechałem z centrum miasta. Wkrótce zawitałem na wspomnianej drodze krajowej 52, którą miałem się poruszać przez kilka kolejnych kilometrów. To nie był zbyt przyjemny fragment trasy, bo pomimo weekendu panował na niej spory ruch, a niektórzy kierowcy byli zbyt niecierpliwi, aby czekać na moment, kiedy bezpiecznie i zachowując właściwy odstęp, będą mogli mnie wyprzedzić. No cóż, takie jest życie rowerzysty w Polsce – życie, które na tym świecie jest tylko jedno. Na szczęście w miarę szybko dotarłem do Inwałdu, gdzie z ulgą skręciłem na południe.

Dość często używałem najniższego przełożenia.
Dość często używałem najniższego przełożenia.
Doskonale wiem, co było moją intencją, aby wybrać boczne, wąskie drogi. Po pierwsze, jak zwykle chciałem zminimalizować konieczność poruszania się po tych samych drogach w obu kierunkach. Po drugie, tam gdzie to możliwe, lubię uciekać z głównych, ruchliwych szlaków. Projektując trasę nie sprawdziłem jednak zbyt dokładnie jej profilu, więc nie byłem przygotowany na to, co czeka mnie za Inwałdem. Jechałem bardzo wąską drogą w stronę Biadasowa Pierwszego, który jest jedną z części wsi Zagórnik. Droga bardzo szybko zaczęła piąć się w górę, a ja z lekkim niedowierzaniem spoglądałem na wskaźnik nachylenia, który bardzo szybko przekroczył 10% i nie chciał zatrzymać się w miejscu. Przy kilkunastu procentach trzeba już naprawdę dać z siebie wszystko. Czas jakby biegł wolniej, a dystansu zdawało się nie przybywać. Szczytu podjazdu nie widziałem, a więc nie miałem pojęcia, ile metrów muszę jeszcze pokonać. A gdy już zobaczyłem kres mojego „cierpienia”, okazało się, że ostatni fragment ma miejscami ponad 20% nachylenia. Ta wartość pewnie zostanie zaniżona w procesie uśrednienia na dystansie 100 metrów, ale co zobaczyłem na ekranie Garmina, to moje. W tym miejscu prędkość ledwie przekraczała 6 km/h, ale koniec był już bliski. A potem zjazd, Zagórnik i kolejny, już nie tak stromy, podjazd na Skórnicę. I znów zjazd. Tym razem do wsi Rzyki. Byłem już prawie na miejscu.

Praciaki to przysiółek wsi Rzyki, a jego oficjalna nazwa to Osiedle Praciaki. Nie zamierzałem oczywiście naruszać czyjejkolwiek prywatności i szukać „siedziby” Radia Praciaki. Chciałem po prostu dojechać do miejsca, gdzie zwyczajnie kończy się asfaltowa droga, a zaczynają piesze szlaki, wiodące na okoliczne wzgórza. A zaiste piękna to okolica. Zielona, orzeźwiająco chłodna od cieni strzelistych drzew, grająca szumem liści pieszczonych łagodnymi podmuchami wiatru i szmerem krystalicznych strumieni. I chociaż dotarła w to miejsce cywilizacja, to jeszcze nie zdążyła zatruć i zniszczyć tej magii stworzonej ręką Boga, zadeptać naturalnego piękna, wyrwać mu duszę i rozmienić ją na pieniądze. Cudowny świat, święte miejsce dla introwertyków i wszystkich, którzy szukają ucieczki od kakofonii codzienności.

Kolejny raz jechałem w górę, mając finalnie znaleźć się w najwyższym punkcie dzisiejszej trasy. Tym razem podjazd był łagodny, rozłożony na kilka kilometrów, więc nie czułem żadnego dyskomfortu, a zresztą widoki wynagradzały wszystko. Na końcu drogi zatrzymałem się na krótki relaks. Bezsensem byłoby jechać tyle kilometrów, a potem natychmiast wracać. Napawałem się ciszą i spokojem, odwlekając w czasie moment powrotu. Wrócić jednak musiałem, wiedząc w dodatku, że chociaż zdecydowana większość trudności jest już poza mną, to teraz będę się mierzył z czymś zupełnie innym, bo słońce na dobre wyszło spoza chmur.

Od tej strony Wisły w Łączanach jeszcze nie widziałem.
Od tej strony Wisły w Łączanach jeszcze nie widziałem.
Do Krakowa wracałem przez Andrychów, Zator, Spytkowice i Łączany. Tam wjechałem na Wiślaną Trasę Rowerową, która zaprowadziła mnie do Skawiny, w miejsce, gdzie kilka godzin wcześniej rozpoczynałem moją wspaniałą przygodę. Byłem już nieco zmęczony – nie przewyższeniami, nie kilometrami, ale temperaturą. Jechałem więc dość spokojnie, nie ścigając się ani z czasem, ani z sobą. Po ponad sześciu godzinach od wyjazdu, po ponad pięciu godzinach „czystej” jazdy, przekraczałem próg mieszkania.

Mam satysfakcję, bo nic tak nie cieszy, jak realizacja pomysłów na eskapady, które jeszcze nie tak dawno wydawały się mało realne, a z pewnością bardzo wymagające. Satysfakcja jest tym większa, że miałem okazję poznać nowe okolice, jechać nieznanymi wcześniej drogami, co sprawiło, że cała trasa była po dwakroć ciekawsza. Nic tak nie zabija radości z jazdy, jak nuda, rutyna, powielanie w nieskończoność tych samych pomysłów. Tymczasem dzisiaj prawie wszystko było nowe i ciekawe.

Czas kreślić nowe trasy, snuć nowe plany, realizować kolejne wyzwania…

Skomentuj...

Podpis: (opcjonalnie)

Jeśli chcesz, abym mógł się z Tobą skontaktować, wpisz w poniższym polu adres e-mail lub numer telefonu. Ta informacja będzie znana wyłącznie mnie i nigdzie nie będzie widoczna.
Kontakt: (opcjonalnie)