Niewielki wyłom w historii niepogodnych dni. Dzisiaj byłem tak zdesperowany, że postanowiłem nie pracować, uznając, że w sytuacji, gdy wiosna ma mnie gdzieś, rower jest ważniejszy. Żeby było śmieszniej, nie miałem nawet żadnego planu. Po prostu spojrzałem na prognozowany kierunek wiatru i zgodnie z podstawowymi zasadami rowerowej logiki postanowiłem, że pojadę na zachód, czyli pod wiatr, aby zapewnić sobie późniejszy spokojny i komfortowy powrót. Dystansu nie planowałem, ale głód jazdy był tak silny, że nie spodziewałem się, iż zaliczę mniej niż setkę. No i pojechałem…
Początkowo było standardowo. W końcu ileż dróg może mnie wyprowadzić z mojej okolicy? Znam je wszystkie. Jadąc wzdłuż Wisły szukałem natchnienia i pomysłu na dalszą jazdę. Do głowy przyszło mi, że mogę pojechać do Balic, a po drodze zastanowię się, co dalej. Owo „dalej” zmaterializowało się w postaci długiego podjazdu do Brzoskwini, a ponieważ szło mi nadspodziewanie dobrze, kontynuacja kierunku zachodniego była ze wszech miar słuszna. W ten oto sposób dojechałem do Grojca, skręciłem na południe i zawitałem do Alwerni, co – nawiasem mówiąc – oznaczało, że musiałem zaliczyć niezbyt długie, ale sztywne podjazdy. Zatrzymałem się na pustym ryneczku, który zapewne tonąłby w słonecznym blasku, gdyby nie chronił go cień rozłożystych drzew, pokrytych zielonym listowiem spóźnionej wiosny. Fajnie mi się tam siedziało, ale nie po to wybrałem się na przejażdżkę, aby siedzieć. Po krótkim zastanowieniu się „co dalej”, ruszyłem przed siebie na południe, słusznie rozumując, że wcześniej lub później dojadę do Wisły, a ta wskaże mi kierunek powrotu. I tak też się stało. Do największej polskiej rzeki dotarłem we wsi Podłęże (przynajmniej tak pokazywała mapa). Skręciłem na zachód i rozpocząłem powrót. „Kurka wodna!”. Okazało się, że byłem dość daleko od Krakowa, co nadzwyczaj mnie uradowało, „gdyż ponieważ” gwarantowało, że setkę pokonam ze sporą nawiązką.
Spontaniczność i oryginalność trasy zakończyła się w Rusocicach. Od tego miejsca znałem już przecież każdy kamyczek, każdą dziurkę w asfalcie i każdy krzaczek przy drodze. Mimo to nie nudziłem się, bo fajnie się jedzie, gdy wiatr dodaje ze 20 watów do mocy. Pozostawało jeszcze przejechać przez całe miasto, co nigdy nie jest dobrym pomysłem, a zwłaszcza w piątkowe popołudnie. Z tego powodu przemykałem raczej ścieżkami dla rowerów, zamiast lawirować wśród samochodów.
To był naprawdę udany dzień. Oby więcej, oby częściej, ale jutro znowu ma lać… No ileż można?!
Cicho i spokojnie na ryneczku w Alwerni.
Ridley Helium SLX też odpoczywa.
Autor w ekstazie!
Skomentuj...