Rutyna zabija radość. Zgodnie z tą myślą uruchomiłem BaseCamp i spojrzałem mapę okolic Krakowa z nieco większej perspektywy, zadając sobie pytanie, gdzie są miejsca, które pozostawiły znaczący ślad w historii moich rowerowych przygód, a jednocześnie dawno tam nie byłem? I tak oto mój wzrok powędrował w okolice Harbutowic, a konkretnie zatrzymał się na wąskim szlaku pomiędzy Harbutowicami a Bieńkówką. Ostatni raz byłem tam 11 września 2019 roku, a więc dość dawno temu, w czasach, gdy jeszcze żaden Chińczyk nie miał bliskiego kontaktu z nietoperzem i świat wyglądał zupełnie inaczej (wiem, wiem, zwolennicy spiskowej teorii dziejów sądzą coś innego). Cóż takiego ciekawego jest na tej drodze?
Taki znak nigdy dobrze nie wróży.Otóż znajduje się tam jeden z trudniejszych podjazdów w okolicy Krakowa, wiodący na wzgórze Sołtysi Dział. Jest też inna, mniej kulturalna nazwa, ale nie będę jej przytaczał. Trzeba też wiedzieć, że gdy nawet pokona się ten podjazd, to aby wrócić do Krakowa, trzeba zmierzyć się z kolejnymi wyzwaniami natury topograficznej. Pomysł na trasę był więc z gatunku: „łatwo nie będzie”.
Wyruszyłem przed czternastą, licząc, że o tej porze w miarę sprawnie dotrę do Skawiny, gdzie rozpoczynała się właściwa część trasy. Niestety przeliczyłem się. Od pewnego czasu Kraków stał się totalnie nieprzejezdny. Oczywiście rowerem jest łatwiej, ale lawirując pomiędzy samochodami traci się mnóstwo czasu i tam, gdzie mógłbym jechać szybko, niemiłosiernie się wlokłem. Odetchnąłem dopiero wówczas, gdy skręciłem w stronę Radziszowa. Potem była Wola Radziszowska, a za nią pierwszy tego dnia konkretny podjazd w stronę Biertowic. Było ciepło, a na asfalcie nawet bardzo ciepło, więc każda chwila spędzona pod ożywczym cieniem drzew była cennym bonusem. Z Biertowic pojechałem do Sułkowic, a następnie, jadąc cały czas pod górę, dotarłem do Harbutowic. Tam właśnie rozpoczynał
Sołtysi Dział zdobyty!się podjazd pod Sołtysi Dział. Od zjazdu z głównej drogi do szczytu jest około 3 kilometrów, ale zasadnicza część podjazdu liczy sobie mniej więcej kilometr i jest to kilometr o średnim nachyleniu przekraczającym 12%. Średnia jak to średnia, raz mniej, raz więcej, a więc już jest nieźle. Ale to nie wszystko. Ostatnie 250 metrów to walka o przetrwanie – prawie 17% średniego nachylenia. To jedno z tych miejsc, gdzie w głowie rodzą się pytania, po co to wszystko, czy nie ma lepszego sposobu na spędzanie czasu? W takiej chwili lepiej nie szukać odpowiedzi. Te pojawią się na szczycie, gdy tętno wróci w rozsądne granice, a oddech stanie się normalny.
Sołtysi Dział był dzisiaj najtrudniejszym podjazdem, ale nie jedynym. Musiałem przecież jakoś wrócić do Krakowa, a wokół siebie widziałem jedynie zalesione wzgórza. Moje miasto było gdzieś tam za nimi, więc czekały na mnie kolejne, jak to określiłem w tytule – atrakcje. Pierwsza z nich była niedaleko – to podjazd w Bieńkówce, którego najtrudniejszy fragment liczy sobie 300 metrów i ma prawie 13% średniego nachylenia. Warto się postarać, bo za dotychczasowe trudy otrzymujemy nagrodę w postaci 10 km zjazdu do Stróży. Stamtąd pojechałem do Myślenic, lecz po drodze musiałem zaliczyć miniaturkę Strade Bianche,
Jezioro Dobczyckie.gdyż tuż przed Myślenicami droga jest w remoncie. Zerwano asfalt i moje Cintinental Grand Prix 4-Season miały okazję się sprawdzić na żwirze i kamieniach.
Sposób na dotarcie z Myślenic do Grodu Kraka znam przynajmniej pięć. Ale kto powiedział, że chciałem szybko wracać. Wybrałem więc opcję jazdy do Dobczyc wzdłuż południowego brzegu Jeziora Dobczyckiego. Nieświadomym tej decyzji wyjaśniam, że nie jest to droga leniwie wijąca się wzdłuż brzegu tuż nad poziomem wody. Owszem, droga się wije, ale nie leniwie i nie na poziomie wody, ale to wznosi się, to opada, a procenciki nachyleń też są zacne – zwłaszcza, gdy w nogach jest już małe co nieco. Ja jednak przyjąłem zasadę, że jadę bez spiny, z nikim się nie ścigam, więc nikt nie wymaga ode mnie jazdy w trupa. Dzięki temu kolejne metry przewyższeń wpadały do historii, a ja mogłem cieszyć się jazdę w przecudownych klimatach małopolskich pejzaży.
Ostatnie wyzwanie - Chorągwica.Z Dobczyc pojechałem do Gdowa. Powoli kończyła się moja dzisiejsza eskapada. Ale przecież nie mogłem wrócić ot tak sobie. Na finał zaplanowałem sobie szczególny rodzaj masochizmu w postaci wyjazdu na Chorągwicę, licząc, że po całym dniu da mi w kość. No cóż, nieskromnie powiem, że się przeliczyłem. Po wszystkich poprzednich zmaganiach, Chorągwica była ledwie pagórkiem…
I na tym skończyły się dzisiejsze „atrakcje”, dowodząc, że nie tylko spontanicznie wybierane trasy, jak to twierdziłem poprzednim razem, mogą być ciekawe i pełne wyzwań. Cieszę, że pomimo upływu lat i coraz bardziej widocznych skutków nieuchronnie zbliżającej się jesieni mojej wędrówki po drogach tego świata, nadal mogę pokonywać szlaki, które kiedyś zdawały się wykraczać poza moje możliwości. Mówi się, że w zdrowym ciele, zdrowy duch. Ja to odwrócę – gdy Duch zdrowy, to i ciało zdrowe.
Skomentuj...