No i wszystko jasne. Wyzwaniem, o którym pisałem poprzednio jest słynna „Ściana Bukovina”, czyli jeden z kultowych podjazdów Tour de Pologne. Moje dotychczasowe doświadczenia z trudnymi podjazdami nie były jakieś spektakularne. W mojej pamięci zachował się Sołtysi Dział, gdzie na relatywnie krótkim odcinku nachylenie sięga 16%, Działek o maksymalnym nachyleniu 19% czy też Bogdanówka, gdzie zmagałem się z nachyleniem 16%. Na każdym z tych podjazdów „cierpiałem”, bo przecież nie jestem już młodym, silnym i dobrze wytrenowanym młodzieńcem, lecz mężczyzną w tzw. sile wieku, przy czym, tej „siły” niestety coraz bardziej ubywa. Pomimo tego od dawna marzyłem o zmierzeniu się z jednym z najbardziej znanych podjazdów w Polsce. „Ściana Bukovina” nie jest ani najdłuższa, ani najtrudniejsza, ani najbardziej stroma, ale niewątpliwie robi wrażenie, zwłaszcza na amatorze kolarstwa. Jeśli nie spróbuję teraz, to kiedy?
Na Podhale pojechaliśmy razem z moim znajomym oraz naszymi żonami i żeby było weselej, zatrzymaliśmy się na weekend w… Gliczarowie Górnym, w domu, z którego doskonale widać było cel naszej wyprawy. Nawiasem mówiąc, do naszego lokum prowadził całkiem zacny podjazd i oczywistą oczywistością było, że gdy już będziemy wracać z eskapady, to będziemy musieli zmierzyć się i z tym wyzwaniem. Ale to miało się stać dopiero jutro. Póki co, siedzieliśmy na balkonie, snując rowerowe opowieści i z niepokojem obserwując z oddali śmiałków, którzy wieczorową porą mierzyli się ze „Ścianą Bukovina”. Muszę przyznać, że tempo w jakim się poruszali nie napawało optymizmem. Na dodatek sobota miała przynieść obfite opady deszczu i cały nasz misterny plan stał pod znakiem zapytania.
Nie spałem najlepiej. Śniły mi się ekstremalne podjazdy, na których zsiadałem z roweru. Koszmar!
Sobota przywitała nas chłodem i… brakiem deszczu, chociaż ciemne zwaliste chmury nie wróżyły nic dobrego. Ulewa mogła się zacząć w każdej chwili. Co się robi w takiej sytuacji? Czeka się w domu na rozwój sytuacji? Nic z tych rzeczy. W takim momencie czym prędzej wyrusza się na trasę, aby nawet wtedy, gdy będzie lało, nie było już odwrotu. Tak też zrobiliśmy. Było zimno. Na szczęście w ostatniej chwili zapakowałem sobie termiczną koszulkę, więc wyziębienie mi nie groziło. Zaplanowana trasa była relatywnie krótka, ale trzeba wziąć pod uwagę, że to góry, no i przecież miało lać. Dystans miał więc drugorzędne znaczenie.
Ruszyliśmy. Pierwszy etap to zjazd do Białego Dunajca. Trzy i pół kilometra mknięcia w dół po stromej i krętej drodze. Notowałem w głowie każdy szczegół, bo przecież koniec końców mieliśmy tą samą drogą wracać do domu, tyle, że pod górę. W Białym Dunajcu zaliczyliśmy krótki płaski odcinek, przejechaliśmy przez most nad – jakże by inaczej – Białym Dunajcu i zaczęło się. Kolejne pięć kilometrów miało być walką, walką nie tylko z przeciwnościami topografii, ale głównie z samym sobą. Przez pierwsze mniej więcej 3,5 kilometra było całkiem spoko. Owszem, cały czas pod górę, ale nachylenie powodowało ledwie lekkie przyspieszenie oddechu. Niestety potem zacząłem „umierać” po raz pierwszy. Pół kilometra o średnim nachyleniu około 16%. To była masakra. To był ten moment, w którym zadawałem sobie pytanie: „po co w ogóle to robię”? Byłem pewien, że nie dam rady, że zejdę z roweru i resztę podjazdu pokonam „z buta”, ale ambicja nie pozwalała podpisać aktu kapitulacji. Tym bardziej, że mój towarzysz zdawał się zdecydowanie lepiej walczyć z podjazdem. Potem okazało się, że miał dokładnie takie same myśli, ale skoro ja jechałem, to on nie mógł się poddać. Wróćmy jednak do mnie. Starałem się nie patrzeć przed siebie, bo ilekroć skierowałem wzroku ku najbliższemu zakrętowi, to ten wcale się nie przybliżał. Skupiłem się na oddechu i patrzeniu tuż przed przednie koło. Każdy metr asfaltu wyrwany naturze przybliżał mnie do końca. Problem w tym, że nie wiedziałem, czy ten koniec nie nastąpi już za moment, bo jechałem na granicy swoich możliwości. Najgorsze było ostatnie 100 metrów, gdzie średnie nachylenie przekroczyło 20%. Tam „umierałem” po raz drugi. Zacząłem się nawet modlić, prosząc Boga, żeby przysłał anioły, które mi pomogą. I co? I przysłał! Nasze dziewczyny wpadły na genialny w swej prostocie pomysł, aby dojechać samochodem i nas dopingować. Podziałało. Ledwie żywy dotarłem… nie, nie do końca podjazdu, ale do fragmentu, gdzie było nieco lżej. „Nieco” oznacza jakieś 350 metrów o średnim nachyleniu 7%. Normalnie żaden wyczyn, ale byłem już tak wykończony, że odczuwalne nachylenie było przynajmniej dwukrotnie większe. Mimo to z każdą chwilą wracałem do żywych. Jeszcze tylko 200 metrów i koniec podjazdu. Wypłaszczenie. Można odpocząć.
Moje kolarskie marzenie zostało zrealizowane, chociaż naprawdę niewiele brakowało, żebym zrezygnował, poddał się, przeniósł je do świata niezrealizowanych marzeń.
To jednak nie był koniec tego dnia. Skoro przeżyliśmy Gliczarów, to kujmy to żelazo w nogach, póki gorące. Ponownie zjechaliśmy do Białego Dunajca i skręciliśmy w stronę wsi Bustryk, leżącej nieopodal Zębu, A Ząb jest jedną z najwyżej położonych wsi w Polsce. Chyba nie muszę tłumaczyć, co to oznacza? Biały Dunajec na dole, Bustryk na górze, więc pomiędzy nimi musi być podjazd. Był. Długość jakieś 1200 metrów, czyli dość krótki. Średnie nachylenie to prawie 12%, co już może robić wrażenie, ale dodam jeszcze, że na ostatnich 250 metrach to nachylenie wzrasta do 19%. I znów „umierałem”. Po raz trzeci. Miałem wrażenie, że stoję w miejscu, że szczyt podjazdu w ogóle się nie przybliża. I znów skupiłem się na oddechu, starając nie patrzeć się zbyt daleko przed siebie, ale obserwować wolno przesuwający się asfalt. Wykończony dotarłem na szczyt.
Przejechaliśmy przez Ząb i wpadliśmy na pomysł, aby podskoczyć na Gubałówkę. Tak tylko dla przyzwoitości, aby „odhaczyć” najwyższy punkt na trasie. Tam zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie i czym prędzej wyruszyliśmy w drogę powrotną. Dlaczego „czym prędzej”? Bo na Gubałówce był taki tłum ludzi, jakiego nigdy nie widziała ulica Floriańska w Krakowie, nawet wtedy, gdy odwiedzały ją miliony turystów w przedpandemicznych czasach.
Zjazdy, zjazdy, zjazdy. Fajnie, a przede wszystkim szybko wracało się do Białego Dunajca. Przed nami był ostatni, można powiedzieć, że finałowy podjazd, do miejsca, w którym się zatrzymaliśmy na weekend. Trochę się go obawiałem, bo to jednak ponad 2 kilometry o średnim nachyleniu prawie 10%, a już na początku jest mała niespodzianka w postaci 20%. Okazało się jednak, że w porównaniu z poprzednimi „wyzwaniami”, ostatnia wspinaczka nie była niczym szczególnym, a nawet pozwoliliśmy sobie na mały sprint na zakończenie tego dnia. Przynajmniej na sprincie okazałem się szybszy…
Zrealizowałem z nawiązką jedno z moich kolarskich marzeń. Teraz trzeba pomyśleć nad realizacją kolejnych. Jest tego trochę.
Aha… Podczas całej jazdy nie spadła ani jedna kropla deszczu.
Podjazd widoczny z balkonu domu, w którym nocowaliśmy. Zdjęcie dość dobrze oddaje skalę wyzwania.
Widok z Gliczarowa Górnego.
Ciemne chmury zwiastowały deszcz, który ostatecznie nie spadł.
Z Leszkiem na Gubałówce.
Ostatni podjazd.
Zdjęcie zrobione następnego dnia. Dzień wcześniej, walcząc z podjazdem, w ogóle nie zauważyłem tej sugestywnej bryły.
Na pamiątkę.
Skomentuj...