Nie planowałem przejażdżki w dniu dzisiejszym, zamierzając rozpocząć kolejny plan treningowy na Zwift. Spojrzałem jednak za okno i doszedłem do wniosku, że żal będzie stracić tak piękny dzień, tym bardziej, że podobno nadciąga ochłodzenie, co akurat nie powinno nikogo dziwić, bo mamy marzec. Tuż po pracy zebrałem się więc w ekspresowym tempie i wyruszyłem na trasę. Pomysł był taki, że dzisiaj pojadę na zachód w okolice toru kajakowego na Kolnej. Problem w tym, że mieszkam na południu Krakowa i żeby przedostać się w okolice Wisły, muszę przejechać przez sporą część miasta. W dodatku w godzinach popołudniowego szczytu. Trzy lata nie jeździłem i albo zapomniałem, jak to jest, albo coś się zmieniło na gorsze. Teoretycznie powinno być bezpiecznie, bo większość trasy stanowią ścieżki rowerowe. Tyle teoria. 
Na Kolnej...W praktyce trzeba uważać, bo ścieżki rowerowe nie do końca są rowerowe i porusza się po nich wszystko, co ma koła i niekoniecznie wykorzystując jedynie siłę mięśni. Na przykład takie hulajnogi elektryczne. Fajne zabawki pod warunkiem, że użytkownik nie zdjął ogranicznika prędkości. Ale jest jeszcze coś gorszego. To „kamikadze” z Glovo, pyszne.pl lub innych tego typu przybytków. Nie wiem, czym oni jeżdżą, ale to nie jest normalny rower, a przynajmniej nie taki, który poruszałby się z normalną prędkością. Nie mam nic przeciwko elektrykom, ale jazda ponad 40 km/h na ścieżce rowerowej stanowi chyba jakieś zagrożenie, no nie?
Dobra, koniec narzekania. Dotarłem do Wisły i ruszyłem na zachód. Akurat stamtąd wiało, więc zapowiadało się, że będę miał powrót ze wspomaganiem. Kiedyś tego typu trasy mnie nudziły, bo znałem każdy kamyczek i dziurkę w asfalcie, ale po trzech latach znów wszystko stało się nowe i interesujące. Jechałem w dość dobrym tempie, czując lekki ból w udach, bo dobre tempo oznaczało pokonanie przeciwnego wiatru. Przejechałem przez kładkę na wysokości stopnia wodnego Kościuszko i znalazłem się po drugiej stronie Wisły, czyli osiągnąłem punkt zwrotny dzisiejszej trasy. Teraz miałem wiatr w plecy, a więc z pieśnią na ustach mogłem napawać się dynamiką jazdy.
Chyba za łatwo mi się jechało, bo postanowiłem utrudnić sobie życie i przeprowadzić pewien eksperyment. Niby czuję się silniejszy i nawet mam wrażenie, że jestem prawie tak samo mocny, jak kilka lat temu, ale przecież do tej pory nie sprawdziłem się choćby na kawałeczku konkretnego podjazdu, a zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, tylko na podjeździe sprawdzisz moc swoją. Postanowiłem zatem zakończyć dzisiejszą eskapadę trzema krótkimi podjazdami, które doskonale znam i nadal pamiętam, czy i jakiego wysiłku ode mnie wymagały. Ot taki „papierek lakmusowy” mojej formy. A zatem po kolei: ulica Parkowa, następnie Swoszowicka (Bonarka), a na koniec ulice Trybuny Ludów i Łużycka.
Kostkę brukową na Parkowej zaatakowałem chyba zbyt mocno, wierząc, że przejadą ją na zębatce 21 z tyłu. Do pewnego momentu nawet się udawało, ale w pewnej chwili musiałem zrzucić na 23, wkrótce na 25 i finalnie na 28. Dalej się nie dało, bo kaseta się „skończyła”. Ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonywałem więc w raczej wstydliwym tempie, ale w końcu dotarłem na szczyt. Niedługo później zameldowałem się przed podjazdem na ulicy Swoszowickiej. Pamiętam, że onegdaj potrafiłem pokonać go na dużej tarczy z przodu, więc pomyślałem, że powtórzę ten manewr. No i prawie się udało, ale było to „prawie” z gatunku tych, które robią wielką różnicę. Na dużym blacie dotarłem do połowy, a potem pokornie zrzucałem coraz niżej, docierając do 34/28. Kolejna lekcja pokory była za mną. No i nadszedł wreszcie moment ostatniego wysiłku, czyli średnio wymagający, ale jednak podjazd w ciągu ulic Trybuny Ludów i Łużyckiej. Tam o dziwo poszło mi całkiem spoko.
Jakie wnioski? Biorąc pod uwagę mój wiek i trzyletnią przerwę, jest w miarę dobrze. Kilka miesięcy temu bałem się przecież, że w ogóle nie mam szans na powrót do jako takiej formy. Ale to „w miarę dobrze” wcale mnie nie zadowala. Jestem pewien, że mogę więcej, lepiej, szybciej, mocniej. A więc znów wsiądę na trenażer…
Skomentuj...