Skorzystałem dzisiaj z pięknej wiosennej pogody i wybrałem się popołudniu na relatywnie krótką przejażdżkę. Tym razem nie miało to być kolarskie „pitu, pitu”, ale zamierzałem sprawdzić swoją formę na czymś więcej, niż nieliczne, krótkie, mało wymagające podjazdy. Mieszkam na południu Krakowa i pierwsze pagórki zaczynają się już kilkaset metrów od mojego mieszkania. W zasadzie każda trasa na południe jest mniejszym lub większym, ale jednak wyzwaniem. 
Dzisiejsza trasa.Nietrudno trafić tutaj na podjazdy 12-14%, a 8% jest w zasadzie normą. Ktoś może powiedzieć, że to niewiele, ale kilkadziesiąt przejechanych kilometrów, raz w górę, raz w dół, dość dobrze potrafi skonfrontować wyobrażenie swojej własnej siły i wytrzymałości z rzeczywistością. Prawda bywa czasem bolesna – nie tylko dla nóg, ale często dla własnego ego.
Właśnie dlatego z pewną dozą niepewności wsiadłem dzisiaj na rower i ruszyłem w stronę Świątnik Górnych. To jedna z moich „standardowych” tras sprzed lad, stanowiąca niezły test formy. Mija mniej więcej pięć miesięcy, od kiedy wróciłem z kolarskiego niebytu. Pięć miesięcy treningów niemalże od zera. Pięć miesięcy przyzwyczajania organizmu do wysiłku. Miałem trochę pod górkę, a może nawet więcej niż trochę, bo nie mam już trzydziestu, czterdziestu, czy choćby pięćdziesięciu lat, ale nieubłaganie zbliżam się do „szóstki” z przodu, wchodzę w wiek, który onegdaj, gdy byłem młodym chłopakiem, wydawał się abstrakcyjny i nierzeczywisty.
Jak mi poszło? Jak skończył się pojedynek „ja dzisiaj” z „ja kilka lat temu”? Okazało się, że jest całkiem nieźle. Na kilku segmentach osiągnąłem swój drugi lub trzeci czas, a na jednym osiągnąłem nawet swoją życiówkę. Co ważne, do domu nie wracałem „na oparach” i mógłbym przejechać jeszcze drugie tyle (no, może trochę mniej), ale chciałem obejrzeć ostatnie kilkadziesiąt kilometrów „Piekła Północy”, czyli wyścigu Paris – Roubaix.
Jest dobrze, ale… może być lepiej, czyli sporo pracy przede mną.
Skomentuj...