Pamiętam, że jednym z powodów mojego kryzysu rowerowego było znudzenie pokonywaniem wciąż tych samych tras. Gdziekolwiek bym nie pojechał, znałem każdy kamyczek, każdą dziurkę w asfalcie. Nic nie było w stanie mnie zaskoczyć. Oczywiście od czasu do czasu zdarzały się jakieś ciekawe wyprawy, ale wyłącznie wtedy, gdy miałem wystarczająco dużo czasu, aby oddalić się od miejsc znanych mi na wylot.
Minęło kilka lat, pamięć już nie ta, co kiedyś, a i świat wokół się zmienił, więc na powrót cieszą mnie te same miejsca, co przed laty. Właśnie dzisiaj przemierzyłem jedną z moich „klasycznych” tras i nic mnie nie nudziło. Znów mogłem czerpać radość z samotnego pokonywania pięknych okoliczności przyrody, ładując swoje wewnętrzne „akumulatory”. Jechało mi się tak fajnie, że nie chciało mi się zatrzymywać, żeby cyknąć choć jedną fotkę, a ta, którą widzicie, został zrobiona pod moimi oknami – taka sytuacja.
Przejechałem 86 kilometrów w całkiem przyzwoitym tempie, więc z nadzieją patrzę w rowerową przyszłość. Już chyba czas na pierwszą „setkę” po latach…
Skomentuj...