Trochę dzisiaj popadało, ale popołudnie było już pogodne i bardzo ciepłe jak na listopad. Podobno to już ostatnie ciepłe dni i najbliższy weekend ma nas przywitać chłodem, więc tym bardziej należało wykorzystać przychylność niebios i „zaliczyć” kolejne aktywne popołudnie. W ekspresowym tempie przełknąłem więc obiad, dopompowałem koła w „zimowym” rowerze, który wybrałem na dzisiejszą przejażdżkę z prostego powodu, iż jako jedyny posiada błotniki, przebrałem się i wyruszyłem w trasę.
Zaplanowałem sobie odprężającą przejażdżkę do Tyńca. Droga była miejscami mokra, więc pomysł, aby wybrać drugi rower, sprawdził się w praktyce. Niestety tylko do czasu. Po przejechaniu kilku kilometrów, usłyszałem „chrupnięcie” i zauważyłem, że „zniknął” przedni błotnik. Zatrzymałem się, cofnąłem kilka metrów i podniosłem błotnik. Wydawał się być nieuszkodzony. Pomyślałem, że poluzowało się mocowanie, więc przy pomocy podręcznego zestawu narzędzi szybko zamocowałem go ponownie i ruszyłem w dalszą drogę. Niestety po kilkuset metrach błotnik znowu odpadł. Tym razem schowałem go do plecaka i kontynuowałem przejażdżkę bez przedniego błotnika.
Późny wieczór nie był ciemny, bo na lekko zachmurzonym niebie świecił księżyc w swojej pełni. Całkiem dobrze widziałem drogę, dzięki czemu mogłem omijać większość kałuż. Te, których nie ominąłem zostawiały swój ślad nie tylko na rowerze, ale przede wszystkim na mojej niedawno wypranej, białej kurtce. Ale to nic. Kurtkę można wyprać, rower można umyć, a radość z jazdy jest jak zwykle bezcenna!
Skomentuj...