Moje aktywności Outdoor

Tutaj znajdziesz opisy moich aktywności rowerowych na świeżym powietrzu, albo raczej na tzw. „świeżym powietrzu”, bo większość moich tras rowerowych leży nieopodal miejsca, o którym doskonale mówią słowa piosenki: „I odmiennym jakby rytmem u nas ludziom bije serce, choć dla serca nieszczególne tu powietrze (…)”.

Sobotni wypad

Sobota, 28 listopada 2015 • Komentarze: 0

Aktywność
10 124 772
Data
28 listopada 2015
Sob. 11:05 14:08
Rower
Ridley X-Bow
10 18 18
Kalorie
1420kcal
Czas
2:48:44
67
456
0:33 0:26 0:00
Dystans
75.07km
70
437
12.55 13.29
Prędkość
26.69km/h
81
583
22.7 30.6 44.3
Kadencja
91rpm
118
Tętno
142bpm
168
Przewyższenia
456m
67
469
       338
Nachylenie
+ 3.6% - 3.3%
+ 9.0 - 6.0
Temperatura
0.3°C
- 1.0 1.0

Nareszcie sobota. Jeden z dwóch dni w tygodniu, w których nie muszę poruszać się rowerem w ciemności. Złośliwość losu sprawiła jednak, że nie czułem się najlepiej. Dopadło mnie coś o znamionach przeziębienia i bolało mnie gardło. A tymczasem po drugiej stronie okna było zimno i tradycyjnie ponuro. Jechać, czy nie jechać? Oto jest pytanie… na które szybko udzieliłem sobie jedynej słusznej odpowiedzi.

Wychodząc z domu ucieszyłem się, że ulice są w miarę suche. Ucieszyłem się, bo Ridley X-Bow przeszedł był właśnie operację gruntowego czyszczenia i przestał przypominać zawodnika, który właśnie ukończył runmageddon. Planu oczywiście nie miałem, a więc można powiedzieć, iż wybrałem opcję „pełen spontan”.

Zacząłem od dawno nie odwiedzanej ulicy Hallera. Nadzwyczaj łatwo poradziłem sobie z podjazdem i rozochocony tym stanem rzeczy, mimo – przypominam – bólu gardła, pojechałem dalej, ku ulicy Kuryłowicza. Tamże skręciłem w stronę Wieliczki, rozpoczynając dość długi i łagodny zjazd, wspomagany dodatkowo zachodnim wiatrem. Szybko zawitałem do stolicy polskiej soli i równie szybko ją opuściłem, chociaż nie bez pewnych kłopotów, bo jadąc w stronę ulicy Czarnochowskiej, musiałem pokonać dość zacny podjazd i po prostu zabrakło mi powietrza. Ale nie dlatego, że byłem słaby, ale dlatego, że ubrałem kominiarkę, która nadzwyczaj skutecznie powstrzymała przepływ życiodajnego gazu. Gdy już wróciłem do siebie, czyli zacząłem normalnie oddychać, wjeżdżałem na przedmieścia Krakowa, by bocznymi drogami dotrzeć do Rybitw, a stamtąd do Dąbia, gdzie przejechałem na drugą stronę Wisły. Zazwyczaj unikam w weekendy poruszania się po najpopularniejszej krakowskiej trasie rowerowej, bo ruch tam panuje okrutny i dwoje oczu to zbyt mało, aby jechać w miarę żwawo i przeżyć oraz dać przeżyć innym. Jednak zasada ta nie obowiązuje w tak „piękne inaczej” dni, jak dzisiaj. Spokojnie mogłem więc zaliczyć cały odcinek Dąbie – Mirowska, z małą przerwą na Salwatorze, gdzie – jak wiadomo – trasa rowerowa traci swą ciągłość i trzeba zapychać po nierównym chodniku lub lawirować wśród automobili. Drugą wyrwą w „życiorysie” tej trasy jest kładka rowerowa przy Kolnej. Istnieje od wielu lat, jeździłem nią dziesiątki razy i wciąż nie mogę się doczekać, żeby był do niej cywilizowany dojazd. Ten obecny to po prostu ubita ziemia, przy czym słowo „ubita” dotyczy suchych i upalnych dni, bo gdy spadnie deszcz, to zamienia się w błotne rozlewisko, które z romantycznymi krajobrazami serialu „Nad rozlewiskiem”, nie ma nic wspólnego. Pokonawszy brunatną papkę, znalazłem się po drugiej stronie rzeki i rozpocząłem spokojny powrót do wielkiego miasta i położonego w jego południowo – wschodnich okolicach, mojego małego miejsca na ziemi, skąd ledwie mały skok dzieli mnie od pięknych wzgórz, zielonych wiosną, a teraz nagich i smutnych, pokornie czekających na zimę.

Skomentuj...

Podpis: (opcjonalnie)

Jeśli chcesz, abym mógł się z Tobą skontaktować, wpisz w poniższym polu adres e-mail lub numer telefonu. Ta informacja będzie znana wyłącznie mnie i nigdzie nie będzie widoczna.
Kontakt: (opcjonalnie)