Rower to piękna pasja i zapewne każdy z Was to potwierdzi. Wielu pasję tę nazywa cyklozą, sugerując wręcz uzależnienie od roweru. I bardzo dobrze, o ile nad uzależnieniem owym panujemy.
Moja cykloza zaczęła się niewinnie od – to nie będzie oryginalne – kupienia roweru. Nie był zbyt drogi, bo nie byłem wszak pewien, czy w ogóle złapię bakcyla. Ale złapałem. Jeździłem dosyć regularnie, a na dodatek po pierwszym sezonie wpadłem na pomysł, aby przesiąść się na lepszą maszynę, którą postanowiłem zbudować sam. Kolejny sezon, kolejne wycieczki, coraz dłuższe, coraz ciekawsze. Bakcyl przeszedł w łagodną odmianę cyklozy. Coraz więcej wycieczek, coraz więcej kilometrów. Sezon rozpoczynałem w styczniu, a kończyłem w grudniu. Jeździłem więc cały rok. Równolegle starałem się normalnie żyć, pracować i… myśleć o przyszłości, gdy spotkałem kogoś, z kim tę wspólną przyszłość zamierzałem dzielić. Przyszedł kolejny rok, a wraz z nim cykloza zmieniła swój łagodny charakter i przeszła w zaawansowane stadium. Zacząłem zachowywać się niczym narkoman, który na początku twierdzi, że nad wszystkim panuje, a w pewnym momencie okazuje się, że to narkotyk nim włada. Nie planowałem już wyjazdów rowerowych mając na względzie codzienne obowiązki, ale zacząłem dopasowywać życie do wymagań rowerowej pasji. Niszcząca forma cyklozy powoli wynosiła rower na pierwsze miejsce. W końcu doszło do tego, że zniknęła gdzieś początkowa radość i euforia. Liczyły się tylko kilometry, prędkość, przewyższenia. Moi przyjaciele podobno zwracali mi uwagę. Podobno, bo przecież ich nie słuchałem. W końcu przestałem nawet myśleć o mojej przyszłości, bezmyślnie odrzucając uczucie…
Opanowanie przyszło niedawno. Uważni czytelnicy zauważyli zapewne, że w moich wpisach zaczęło brakować świeżości, prawdziwej radości. Prostota, przypadkowe tematy, banalne opisy tras zaczęły dominować w moich tekstach. Potem pojawiła się tęsknota, żal, wątki osobiste. Wiedziałem już, że popełniłem błąd, że pasja zamiast dodatkiem do życia, stała się jego głównym wątkiem. A przecież nie o to chodziło.
Otrząsnąłem się, zatrzymałem w tym pędzie, przeszeregowałem priorytety. Pasja, aczkolwiek bardzo ważna, powędrowała na właściwe miejsce. Stała się dodatkiem, a nie podmiotem. Teraz nadszedł czas, aby spróbować uratować to, co w życiu najważniejsze – miłość. I tylko to się liczy.
Po co piszę o tym wszystkim, narażając się na śmieszność? Jeśli mnie się przytrafiło coś takiego, to może nie jestem jedynym, którego dopadła patologiczna forma cyklozy. A jeśli tak, to może uda mi się kogoś uratować przed popełnieniem tych samych błędów.
A dzisiejsza przejażdżka? Po prostu była ;). Ulicami Krakowa, wzdłuż Wisły, wokół Błoń. Tak naprawdę chciałem tylko zebrać myśli i na nowo odkryć prawdziwą, zdrową radość z rowerowej pasji. Pasji pod kontrolą. Pasji, jako dodatku do życia, a nie jego treści.
Tam na zachodzie jest to, co dla mnie najważniejsze…
Dodaj komentarz...