Soczysta zieleń rozbudzonej wiosny pod błękitnym sklepieniem, po którym wolno płynęły nieliczne chmury muskane delikatnymi powiewami ciepłego wiatru, były scenografią dzisiejszej przejażdżki. Wyruszyłem na nią wczesnym popołudniem, zakładając, że godzina 17 w dniu roboczym może być uważana za wczesną. Po raz drugi w tym roku założyłem krótkie spodenki, a po raz pierwszy koszulkę z krótkim rękawem, chociaż dla pewności włożyłem pod nią cienki czarny podkoszulek z długim rękawem, czego wkrótce przyszło mi żałować, jako, że nie przewidziałem intensywności słonecznych promieni.
Najpierw pojechałem na wschód w stronę Wieliczki. Potem skręciłem na południe, a następnie na zachód i przez dłuższy czas poruszałem się wąskimi uliczkami, z których część nie zdążyła się nawet doczekać asfaltu, co jednakże nikogo dziwić nie powinno, bo wszakże nie po nich poruszać się będą kibice spieszący na mecze Euro 2012. Wspomniane uliczki mają jednak tę zaletę, że próżno na nich szukać dłuższych płaskich odcinków. Wznoszą się ku niebu, by po chwili uraczyć strudzonego cyklistę szybkim i krętym zjazdem. Ochota, Krzyszkowicka, Koszutki, Żelazowskiego, Niebieska, Sztaudyngera, Osterwy, Tuchowska, Grawerska, Miarowa, Podgórki, Siarczanogórska, Merkuriusza Polskiego, Chałubińskiego – kalejdoskop ulic południowej części Krakowa. Nie jechałem zbyt szybko, ale pomimo tego, sekcja rytmiczna w postaci serca pasowała bardziej do rockowego kawałka, niż do wieczornej ballady przy ognisku. Ale przecież na każdym podjeździe wiozłem z sobą kilka dodatkowych, zbędnych kilogramów, owoców mego zamiłowania do dobrej kuchni. Liczę, że z każdą przejażdżką będzie ich coraz mniej.
Jadąc na zachód, raz w górę, raz w dół, przejechałem przez „Zakopiankę” i niedługo potem dotarłem do Libertowa. Tam skręciłem w stronę Skawiny i po przejechaniu ledwie kilkuset metrów, czekał na mnie ostry zjazd po idealnej, niedawno położonej nawierzchni. Gdybym, widząc na jednym z zakrętów trochę rozsypanego żwiru, nie spanikował i nie zwolnił, pewnie spokojnie przekroczyłbym barierę 70 km/h. Wjechałem do Skawiny i dojechawszy do centrum, zatrzymałem się na krótki odpoczynek w parku. Otoczyła mnie idylliczna atmosfera rozkwitającej wiosny. Gdyby obraz ten uwiecznić na płótnie, krytyka nie pozostawiłaby na jego autorze suchej nitki. A przecież to właśnie natura maluje najpiękniejsze obrazy życia. Stojąc na brzegu stawu, zachwycił mnie ten widok. Urzeczony, wyciągnąłem telefon, zrobiłem zdjęcie, dopisałem kilka słów i wysłałem mojej Monice…
Ze Skawiny pojechałem do Tyńca. Przed nim czekał mnie skromny i ostatni tego dnia podjazd. Przejechałem obok Opactwa Benedyktynów, o których głośno ostatnimi czasy z racji podejrzeń, iż naturalne i wyrabiane według zakonnych receptur przetwory, są w istocie produkowane w fabrykach, a mnisi ograniczają się ponoć do zawiązania na nich kawałka płótna i naklejenia karteczki z nazwą.
Do Krakowa wróciłem standardową trasą wzdłuż królowej rzek polskich. Kilka kilometrów przed domem zapadł zmierzch. Zatrzymałem się na chwilę i tęsknie spojrzałem na ostatnie promienie słońca, chowające się za horyzontem. Moje myśli kolejny raz tego dnia uciekły daleko na zachód i rozmarzony, aczkolwiek uważając na jadące samochody, wróciłem do domu.
Park w Skawinie w wiosennej oprawie
Dodaj komentarz...