Rozgrywany w powszedni dzień finałowy etap 69 Tour de Pologne, oznaczał pewne utrudnienia dla Krakowian. Niektórzy z nich narzekali na forach internetowych, że to skandal, aby z powodu wyścigu miasto było sparaliżowane. Nie będę jednak pisał o malkontentach, którym przeszkadza nawet to, że woda jest mokra, trawa zielona, a w zimie przeważnie jest zimno. Tak się składa, że moja droga z pracy do domu pokrywała się dokładnie z trasą wyścigu. Miałem więc trzy wyjścia. Albo skorzystać z objazdu, albo zostać dłużej w pracy, albo wyjść przed 14:30 i zdążyć skorzystać z „normalnej” drogi. Wybrałem trzecią opcję i wcześniej niż zwykle pojawiłem się w domu.
Pogoda była raczej paskudna i nie planowałem na dzisiaj żadnej rowerowej eskapady. Zamierzałem jedynie razem z synem stanąć przy trasie etapu, aby przez chwilę spojrzeć na profesjonalistów w akcji, gdy będą jechać do Wieliczki. Ale nawet te plany stanęły pod znakiem zapytania, gdy przed startem wyścigu nad Krakowem przeszła solidna ulewa. Na szczęście nieco się rozpogodziło, więc mogliśmy stanąć przy trasie. Po chwili oczekiwania minęła nas grupka uciekających kolarzy, a niedługo potem cały peleton. Fajnie jest spojrzeć na zawodników, którzy na płaskiej drodze jadą szybciej, niż ja - amator - z góry. Synowi tak się spodobało, że nie chciał wracać do domu i cierpliwie czekał, aż zawodnicy będą wracać z powrotem do centrum Krakowa.
Wracając pomyślałem, że w sumie nic nie stoi na przeszkodzie, abym mimo niesprzyjającej pogody wybrał się na małą przejażdżkę, połączoną z obserwacją dalszej części rywalizacji. W ekspresowym tempie przebrałem się i przeczuwając, że piękna pogoda raczej mi dzisiaj nie grozi, wskoczyłem na mój drugi rower – ten od „czarnej” roboty.
Najpierw pojechałem w okolice hotelu Hilton. Pstryknąłem kilka zdjęć kolarzom i przejechałem Mostem Grunwaldzkim na drugi brzeg Wisły. Dotarłem do Salwatora, a potem miałem już tylko rzut beretem do Alei Focha, czyli miejsca, gdzie usytuowano metę. Poczekałem na koniec piątego okrążenia, zrobiłem kilka zdjęć i pojechałem dalej. Wróciłem na Salwator i skierowałem się w stronę Przegorzał. Już z daleka widziałem ciemne chmury nad Bielanami. Nie wyglądało to dobrze, ale nie zamierzałem rezygnować i mocno pedałowałem w stronę Stopnia Wodnego Kościuszko. Na wysokości Wodociągów rozpętała się burza. Jechałem pod wiatr, więc zderzałem się ze ścianą wody. Z nieba spadały gigantyczne krople deszczu i po kilkunastu sekundach byłem całkowicie przemoczony, a słowo „pampers” odzyskało swe pierwotne znaczenie. Po trzech kilometrach przejechałem na drugi brzeg i wiatr stał się mym pomocnikiem, ale przy okazji pomagał zalewać moje plecy. Temperatura spadła o kilka stopni, więc jedyną szansą, aby nie zmarznąć był ciągły ruch.
Deszcz w końcu zelżał, ale nie miało to już żadnego znaczenia. Byłem mokrusieńki od stóp do głów. Jeśli jednak ktoś pomyślałby, że narzekałem na ten stan rzeczy, byłby w błędzie. Świetnie mi się jechało, a wszelkie niedogodności były po prostu kolejnym wyzwaniem, z którym musiałem się zmierzyć. Chyba już dawno nie byłem tak zadowolony z jazdy jak dzisiaj. Mokry, trochę zmęczony, ale z uśmiechem na ustach dotarłem w końcu do domu i mogłem uraczyć się gorącą herbatą z malinowym sokiem.
Do Wieliczki tuż po deszczu…
…a z Wieliczki prawie po suchym
Zagubiony w gąszczu samochodów serwisowych
W stronę centrum
Koniec V okrążenia – jeszcze jest sucho…
…lecz gdy kolarze rozpoczną ostatnie okrążenie, te chmury przyniosą potężną ulewę
Dodaj komentarz...