Już w ubiegłym roku planowałem wyprawę do tego miejsca. Wtedy nic z tego nie wyszło, ale co się odwlecze… Pomysł powrócił jakieś dwa tygodnie temu i wiedziałem, że tym razem muszę spróbować. Jamna. To miejsce szczególne dla mojej rodziny. Miejsce, które często pojawiało się we wspomnieniach mojego nieżyjącego już ojca. Miejsce, które jako młody chłopak wielokrotnie odwiedzałem, biorąc udział w jesiennych rajdach tarnowskiej Chorągwi Harcerskiej. To właśnie w Jamnej 25 i 26 września 1944 roku odbyła się bitwa oddziałów partyzanckich batalionu Barbara 16 pułku piechoty Armii Krajowej z przeważającymi siłami hitlerowców. To właśnie w tej bitwie brał udział młody, zaledwie 20-letni chłopak o pseudonimie „Kubuś”, czyli… mój przyszły ojciec. Bitwa okazała się zwycięska dla partyzantów, ale mieszkańcy Jamnej zapłacili bardzo wysoką cenę. Niemcy w odwecie spalili całą wieś i zamordowali wielu jej mieszkańców. Jamna była ciągle żywa we wspomnieniach mojego taty. Rok w rok spotykał się tam ze swoimi kolegami i wtedy ci wszyscy starsi panowie na jeden dzień stawali się młodymi chłopakami, wracali myślami do chwil sprzed lat, do chwil, które mogły być ich ostatnimi, ale mimo to nie wahali się w wojennym pokerze podbić stawkę o cenę własnego życia. Mijały lata i na każdym spotkaniu kogoś brakowało. Odchodzili partyzanci na wieczną wartę. Przyszedł czas, że zabrakło też „Kubusia”…
Podróż sentymentalna? Lekcja patriotyzmu? Próba pokazania, że czasem są rzeczy ważniejsze niż święty spokój? A może po prostu pretekst, aby wybrać się na fajną wyprawę? Pewnie wszystkiego po trochu. Sprawdziłem więc prognozę pogody i zadecydowałem – jadę w sobotę!
Chociaż większość rzeczy spakowałem już wieczorem, to obudziłem się wcześnie rano, aby spokojnie przygotować sobie jakieś kanapki na drogę, zjeść śniadanie oraz dokonać porannej ablucji. Podobnie jak ostatnim razem, nie zamierzałem brać plecaka, ale wszystko zapakowałem do torby na bagażniku. Wyprawa dłuższa, a więc i torba cięższa niż ostatnio, co wyraźnie czułem, gdy tuż po szóstej znosiłem rower po schodach.
Jechałem przez budzący się Kraków i byłem zaskoczony, że w sobotni poranek jest całkiem spory ruch na ulicach. Nie wypiłem porannej kawy, aby nie ryzykować późniejszych odwiedzin w pociągowej toalecie, ale o podniesienie mojego ciśnienia zadbał kierowca golfa z limanowską rejestracją, który ośmielił się trąbić na mnie, bo zapewne według jego przekonania, ulice są wyłącznie dla samochodów. Spojrzałem na niego wzrokiem bazyliszka i widząc twarze jego i jego pasażerów, przestałem się dziwić tak emocjonalnej reakcji. Chciałoby się powiedzieć za wieszczem „brody ich długie, kręcone wąsiska, wzrok dziki, suknia plugawa”, ale tak po prostu wyglądali na mocno wczorajszych. Czym bardziej zbliżałem się do Wisły, tym bardziej gęstniała mgła i robiło się chłodniej. Wiedząc, jaka będzie dzisiaj pogoda, nie zabrałem ocieplanej bluzy, więc teraz trochę zmarzłem. Na szczęście do dworca kolejowego było już niedaleko i wkrótce wjechałem triumfalnie na peron 3, skąd miał odjechać pociąg Regio relacji Kraków – Rzeszów.
Kraków żegnał mnie gęstą mgłą
Na peronie było już całkiem sporo podróżnych. Po kilkunastu minutach podstawiono pociąg. Wpakowałem się z moim rowerem do przedziały dla osób z większym bagażem, w miarę stabilnie oparłem rower i spokojnie sobie usiadłem, ciesząc się, że mam ciszę i spokój. Azaliż zarówno cisza, jak i spokój nie trwały długo, bo po ledwie kilku minutach cały przedział szczelnie się wypełnił. Zaiste zgromadziło się w owym miejscu ciekawe towarzystwo. Facet z wielkim czarnym worem. Wolałem nie pytać, co jest w środku, ale wyobraźnia podpowiadała, że kawałek teściowej. Oprócz niego była babcia z wnukiem, wnuczka z psem wielkości połowy przedziału, dziadek z wędką, starszy pan z szosówką, człowiek z groźną miną i rowerem górskim, mężczyzna w białych skarpetach i z teczką, rudowłosa dziewczyna bez skarpet, ale z rowerem, no i ja, co prawda w białych rowerowych skarpetkach, ale bez groźnej miny, nie łysiejący, bez wędki, psa, wnuka, wnuczki i worka z teściową.
Do Tarnowa przyjechałem tuż po dziewiątej. Niestety nie miałem czasu, aby pojeździć po rodzinnym mieście. Od razu skierowałem się w stronę ulicy Koszyckiej, gdzie „oficjalnie” rozpoczynała się moja wyprawa do Jamnej. Pierwsze kilometry i pierwsze podjazdy. Starałem się oszczędzać siły, bo wiedziałem, że wjazd na Jamną nie będzie rekreacyjną przejażdżką. Dlatego używałem raczej miękkich przełożeń, nie spiesząc się i nie forsując. Przejechałem przez Koszyce Wielkie, Koszyce Małe, Rzuchową. Dojechałem do Szczepanowic. Niedługo potem wjechałem do gęstego lasu. Pamiętam wspomnienia taty o napadzie na niemiecką kolumnę transportową 10 października 1944 roku. To miało miejsce właśnie w tych lasach. Partyzanci unieruchomili dwie ciężarówki, zdobywając kilka ton żywności, w tym szczególnie dużo masła. Samochody zostały później spalone, a pozostałe na nich masło topiło się i spływało do przydrożnych rowów. Akcja ta została później nazwana „Akcją Maślaną” i przypomina o niej obelisk, który można znaleźć w mijanych dzisiaj przeze mnie lasach.
Obelisk w lasach w okolicach Lubinki poświęcony „Akcji Maślanej”
Zanim wyjechałem z lasu, rozpoczął się długi i kręty zjazd. Przejechałem przez Lubinkę i Janowice. Na chwilę zboczyłem z głównej drogi, aby uwiecznić na fotografii piękny janowicki pałac. Pałac ten należy obecnie do Politechniki Karkowskiej i pełni rolę Ośrodka Szkoleniowo Wypoczynkowego, co mówiąc normalnym językiem oznacza, że można tutaj zorganizować np. wesele.
Pałac w Janowicach
Droga cały czas schodziła w dół i w końcu znalazłem się na poziomie płynącego w pobliżu Dunajca. Po kilku kilometrach dotarłem do Zakliczyna i skręciłem na południe, wybierając drogę 975. „Polska w budowie” tutaj jeszcze nie dotarła. Nawierzchnia tej drogi jest – delikatnie mówiąc – raczej w agonalnym stanie, ale przecież mam rower górski. Droga delikatnie pięła się w górę, ale wiedząc na jakiej wysokości leży Jamna, zdawałem sobie sprawę, że najtrudniejsze podjazdy są ciągle przede mną. Za Paleśnicą dotarłem do rozwidlenia dróg, a po kolejnych kilku kilometrach dojechałem do małego parkingu, od którego rozpoczynał się właściwy podjazd na Jamną. Zatrzymałem się na chwilę, aby trochę odpocząć i zebrać siły na nieznane.
Początek podjazdu do Jamnej – ten znak będzie mnie dzisiaj prześladował…
GPS pokazywał, że do szczytu pozostało jakieś 1600 metrów. W pionie miałem do pokonania około 160, może 170 metrów, z czego wynikało, że średnie nachylenie podjazdu powinno wynosić „pi razy drzwi” 10%. Ruszyłem naprzód. Podjazd rozpoczął się niczym film Hitchcocka, czyli od trzęsienia ziemi, które w tym przypadku przełożyło się na nachylenie rzędu 17%. Nie szalałem i od razu zrzuciłem łańcuch na najmniejszą zębatkę z przodu i największą koronkę z tyłu. Powoli piąłem się w górę. Wkrótce nachylenie zmniejszyło się do „marnych” 10%. Jest dobrze – pomyślałem – najgorsze na pewno już za mną. Niestety nie miałem racji. Wkrótce nachylenie podskoczyło do 15%. Byłem coraz bardziej zmęczony, poruszałem się w ślimaczym tempie, a do szczytu ciągle pozostawał spory kawał drogi. Dojeżdżając do każdego zakrętu miałem nadzieję, że ujrzę za nim jakieś wypłaszczenie, albo chociaż łatwiejszy fragment. Nic z tego. 13%, potem 15%, 17%, znowu 13%. Nieliczne fragmenty o nachyleniu 8, 9 czy 10% jawiły się niczym dar niebios dla strudzonego cyklisty. Nie mogłem zatrzymać się, bo prawdopodobnie nie ruszyłbym już pod górę i dalszą część drogi musiałbym pokonać pieszo. Na znanych mi krakowskich szlakach rowerowych nachylenie rzadko kiedy przekracza 8%, a jeśli już, to na bardzo krótkim odcinku. Owszem zdarzało mi się pokonywać strome podjazdy, ale najtrudniejsze odcinki miały co najwyżej 100, może 200 metrów. Kopiec Kościuszki, ulica Chełmska, czy wyjazd do ZOO, to rozgrzewka w porównaniu z Jamną. Łapczywie chwytałem powietrze, kątem oka sprawdzając, czy puls mieści się jeszcze w normie. Napięte mięśnie w nogach pracowały ostatkiem sił. Pot kapał na idealnie czystą ramę. Jeszcze 300 metrów, jeszcze 280, jeszcze tylko 200… W końcu nachylenie spadło do kilku procent, co w tym przypadku pozwalało na uznanie, że jest już płasko. Udało się! Dałem radę! Jeszcze tylko 100 metrów i wjechałem na plac przy kościele pod wezwaniem Matki Bożej Niezawodnej Nadziei.
Na szczycie - Kościół pod wezwaniem Matki Bożej Niezawodnej Nadziei
Nieopodal kościoła znajduje się cel mojej dzisiejszej eskapady – obelisk poświęcony żołnierzom Armii Krajowej i pomordowanym mieszkańcom Jamnej. Jako młody chłopak docierałem tutaj z moim zastępem w rajdzie jesiennym. Przez wiele lat stawał przy nim także mój tato – uczestnik bitwy na Jamnej.
Obelisk poświęcony żołnierzom Armii Krajowej i pomordowanym mieszkańcom wioski
Zanim wyruszyłem w drogę powrotną, rozejrzałem się jeszcze trochę po okolicy. Tuż obok kościoła znajduje się Dom św. Jacka, czyli miejsce gdzie odbywają się rekolekcje, spotkania młodzieży katolickiej, itp. Teren ośrodka obejmuje kilka innych budynków oraz tereny zielone. Można tutaj odpocząć, posilić się, a dla dzieci atrakcją może być zagroda z… osłami.
Dom św. Jacka
Jamnejskie krajobrazy
Nadszedł czas powrotu. Miałem do wyboru dłuższą, ale łatwiejszą drogę przez Brzesko, Bochnię, Puszczę Niepołomicką lub krótszą, ale trudniejszą przez Czchów, Tymową, Lipnicę Murowaną, Muchówkę, Wieliczkę. Mimo trudów podjazdu pod Jamną, nie czułem zmęczenia, więc oczywiście wybrałem trudniejszy wariant. Początkowo droga była spokojna, nieliczne podjazdy nie stanowiły problemu i wkrótce dotarłem do Czchowa.
Droga powrotna wiodła wśród urokliwie bujnej zieleni
Dojeżdżam do zapory w Czchowie
Za Czchowem zaczęły się „schody”. Droga to pięła się w górę, to równie stromo opadała, niczym kolejka górska. Praktycznie nie było płaskich odcinków. Po każdym zjeździe widziałem znak ostrzegawczy informujący o kolejnym stromym podjeździe. W końcu zdążyłem go szczerze znienawidzić. Na dodatek zacząłem odczuwać zmęczenie. Pierwszy postój zrobiłem w Lipnicy Murowanej. Posiedziałem chwilę na ryneczku, posiliłem się, a po kilkunastu minutach ruszyłem w dalszą drogę. I znowu to samo. Podjazd, zjazd, podjazd, zjazd. Przed Łapanowem droga nareszcie zrobiła się płaska, co pozwoliło na złapanie oddechu, regenerację sił. To dobrze, bo za Łapanowem zaczyna się kolejny długi podjazd. W końcu dojechałem do Gdowa. Do Krakowa pozostało tylko i aż 20 kilometrów.
Po kolejnym postoju wyruszyłem na ostatni etap dzisiejszej wyprawy. Zanim dotarłem do Wieliczki, jeszcze osiem razy musiałem zmierzyć się z podjazdami. Oczywiście żaden z nich nawet w przybliżeniu nie mógł równać się ze wspinaczką pod Jamną, ale byłem już na tyle zmęczony, że każdy metr przewyższenia stawał się wyzwaniem. Przejechałem przez Wieliczkę, a po kilku kilometrach mogłem już wziąć orzeźwiającą kąpiel we własnej wannie.
Rzut oka na profil
Myślę, że była to najtrudniejsza z moich przejażdżek. Z racji przewyższeń mogę ją nazwać „królewskim etapem” wśród wszystkich moich dotychczasowych rowerowych wypraw. Pomimo zmęczenia byłem zadowolony, że udało mi się przekuć pomysł w rzeczywistość i odwiedzić miejsce tak ważne dla mnie, dla mojej rodziny, dla mojego taty.
Wierzę, że „Kubuś” był dzisiaj na Jamnej razem ze mną…
Dodaj komentarz...