Nie przesadzę, jeśli powiem, że wstrząsnęła mną wczorajsza śmierć
rowerzysty w Pabianicach. Zamiast „śmierć” właściwszym słowem byłoby
„morderstwo”. Brutalne, bezwzględne i jednocześnie tak przerażająco
bezsensowne. Wciąż mam w oczach ten obraz. Klamkomanetki odgięte na bok,
niczym ręce rozłożone w ostatniej, bezsilnej próbie ratunku. Złamana obręcz
zastygłego w bezruchu koła. Bidon, który już nigdy nie ugasi pragnienia. A obok
zimny dotyk czarnego plastiku, niczym anioł śmierci lub potterowski dementor,
kryje w sobie opadły liść życia. Okrywa go szczelnie, chroniąc przed wzrokiem
gapiów i przed światem. Widzę tylko wystający but.
Rowerowy. Profesjonalny. A więc dla tego młodego człowieka rower był czymś
więcej, niż tylko środkiem transportu. Być może był sposobem na życie, pasją,
radością, odskocznią od banalnej codzienności? A może ten ktoś też skrupulatnie
liczył przebyte kilometry, planował przyszłe eskapady, wśród znajomych uchodził
za rowerowego – w dobrym tego słowa znaczeniu – maniaka? Może prowadził bloga?
Jak każdy, kto słyszał o tej tragedii, zadałem sobie proste
pytanie: dlaczego zginął? Dlaczego został wepchnięty pod jadący autobus?
Przeraziła mnie pierwsza odpowiedź, która przyszła mi do głowy. Bo być może
wcześniej doszło do słownej utarczki pomiędzy nim, a mordercami. Może go
wyprzedzili nie zachowując bezpiecznego odstępu, a on machnął ręką w geście
dezaprobaty, a to wystarczyło, aby zapalić krótki lont agresji? A przecież
półtora tygodnia temu ja sam znalazłem się właśnie w takiej sytuacji (pisałem o
tym 30 listopada). Ktoś mnie wyprzedził, ja zdenerwowany machnąłem ręką, on
zajechał mi drogę i zaczął mnie wyzywać, a ja – człek nerwowy – nie pozostałem
mu dłużny. On na szczęście nie przekroczył granicy słów, dwóch mężczyzn w
Pabianicach przekroczyło ją nieodwracalnie. Nie wiem, czy tak właśnie było, ale
tak właśnie mogło być. To dla mnie nauczka, aby powtrzymać nerwy na wodzy, bo
posiadanie racji i bycie martwym dla nikogo nie jest pocieszeniem. Z
dzieciństwa pamiętam zdjęcie w książce Witolda Rychtera „Doświadczony kierowca
radzi”, na którym widać nagrobek z napisem: „tu leży ten, co miał pierwszeństwo
przejazdu”. To chyba dobra analogia.
Jeżdżąc na rowerze ufam Bogu, że uchroni mnie nie tylko od takich
przypadków, ale w ogóle od wszystkich niebezpieczeństw. Nie wystarczy mieć oczu
dookoła głowy, ponadprzeciętnej wyobraźni, genialnych umiejętności, dobrego
zdrowia. Trzeba jeszcze mieć Anioła Stróża, który sprawi, że nie będzie mnie w
niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Dlatego nigdy nie wkurzam się, gdy
niespodziewanie złapię gumę, gdy droga, którą chciałem jechać jest zamknięta,
gdy coś niespodziewanego zatrzyma mnie w pracy lub w domu, burząc w ten sposób
misternie ułożony plan dnia. Nigdy nie wiem, czy Opatrzność właśnie w ten
sposób, zmieniając moje rowerowe statystki, nie uratowała mi życia.
To przemyślenia z mojej dzisiejszej, bardziej
ostrożnej, spokojniejszej i wolniejszej niż zwykle, przejażdżki po krakowskich
ulicach i rowerowych szlakach.

Wawel w grudniowy wieczór
Dodaj komentarz...