Moje aktywności Outdoor

Tutaj znajdziesz opisy moich aktywności rowerowych na świeżym powietrzu, albo raczej na tzw. „świeżym powietrzu”, bo większość moich tras rowerowych leży nieopodal miejsca, o którym doskonale mówią słowa piosenki: „I odmiennym jakby rytmem u nas ludziom bije serce, choć dla serca nieszczególne tu powietrze (…)”.

Bez historii

Piątek, 29 maja 2015 • Komentarze: 0

Aktywność
9 50 698
Data
29 maja 2015
Pt. 16:28 20:09
Rower
Ridley Fenix
9 14 89
Kalorie
1675kcal
Czas
3:30:06
33
242
0:51 0:40 0:00
Dystans
100.49km
51
285
21.13 22.30
Prędkość
28.70km/h
45
288
24.9 33.1 59.0
Kadencja
92rpm
123
Tętno
137bpm
154
Przewyższenia
633m
42
277
       290
Nachylenie
+ 3.0% - 2.9%
+ 7.0 - 8.0
Temperatura
22.4°C
18.0 25.0

Rzadko w tym roku zdarza mi się jeździć dzień po dniu. Mam przecież różne inne obowiązki. Rowerowy post, o którym wspominałem wczoraj, sprawił jednak, że głód jazdy nie został zaspokojony jedną przejażdżką. Dzisiaj więc ponownie wyruszyłem na trasę, która była o wiele łatwiejsza od wczorajszej. Nie była także zaplanowana, a więc decyzję o tym, dokąd i którędy jadę, podejmowałem na bieżąco. Chciałem tylko zaliczyć kolejne sto kilometrów, aby nie popsuć średniego majowego dystansu. Moje plany na najbliższe dwa dni nie przewidują przejażdżek, a więc ta dzisiejsza, dość rutynowa i w zasadzie pozbawiona historii, prawdopodobnie była ostatnią majową wycieczką.



Nadmiar energii

Czwartek, 28 maja 2015 • Komentarze: 0

Aktywność
8 49 697
Data
28 maja 2015
Czw. 15:19 19:05
Rower
Ridley Fenix
8 13 88
Kalorie
1931kcal
Czas
3:39:37
20
172
1:03 0:39 0:00
Dystans
104.07km
19
172
22.08 23.37
Prędkość
28.44km/h
53
331
20.9 35.3 76.4
Kadencja
93rpm
133
Tętno
145bpm
164
Przewyższenia
974m
17
99
       386
Nachylenie
+ 4.4% - 4.1%
+ 17.0 - 14.0
Temperatura
15.2°C
13.0 20.0

Prawie półtora tygodnia nie jeździłem na rowerze i organizm zaczął już się dopominać o dawkę kolarskiej aktywności, niczym narkoman o działkę. Nie planowałem tak długiego rozbratu z moją pasją, ale jakoś tak wyszło. Cztery dni spędziłem u teściów w Strzelcach Opolskich. Pomimo kiepskiej pogody zamierzałem zabrać tam rower, ale zamówiony bagażnik do przewozu roweru nie dotarł do mnie na czas i misterny plan diabli wzięli. Siedziałem więc w miłym towarzystwie, co wcale nie było łatwe z jednego prostego powodu – nadmiaru potraw wszelakich. Tymczasem ja, wycieniowany, widzący pozytywne skutki lekkości, musiałem zachować rozsądny umiar w konsumpcji dóbr, których sam zapach sprawiał, że człowiek natychmiast stawał się głodny. A pogoda niestety sprzyjała siedzeniu w domu. Powinno być słonecznie, ciepło i tak bardzo wiosennie, a tymczasem plucha, wietrznie i zimno. Ja wiem, że nie ma złej pogody, jest tylko złe ubranie, ale jazdy szosówką w deszczu, bez błotników i na slickach, nie zaliczam do przyjemności. Oj przydałby się rower o geometrii zbliżonej do roweru szosowego, przeznaczony na trudne warunki. I nawet już coś robię w tej kwestii, ale na razie cicho sza. Póki co, musiałem więc sobie odmówić jazdy i tak zleciało dziewięć dni, dziewięć dni bez roweru… Masakra.

Nie dziwi więc fakt, że dzisiaj musiałem pojechać i to bez względu na pogodę, która zaskoczyła serwisy meteorologiczne bardziej, niż wyniki wyborów prezydenckich Platformę Obywatelską. Miało być słonecznie i lekko wiać, a tymczasem chmury wisiały nad Krakowem prawie cały dzień, wydawało się, że znów będzie padać, wiał wiatr, było chłodno. To jednak nie miało znaczenia i przed szesnastą wyruszyłem na zawiłą pod względem kształtu trasę, którą ad hoc sobie zaplanowałem.

Zacząłem od dość intensywnej rozgrzewki w Kosocicach. Dni rowerowego postu sprawiły, że rozpierała mnie niespożyta energia, której nie zakłóciła nawet 13-to procentowa końcówka podjazdu na ulicy Gruszczyńskiego. Potem pojechałem w stronę Wieliczki, ale tuż przed nią skręciłem na południe, aby przez Grabówki dotrzeć do Sierczy. Tą drogą jeszcze nigdy nie jechałem, a szkoda, bo okazało się, że jest to podjazd, na którym można nieźle „przepalić” nogę. Kolejnymi miejscowościami na trasie były Podstolice i Ochojno, co znowu oznaczało konieczność solidnej pracy. Jednak ta praca była dzisiaj wyjątkowo lekka, łatwa i przyjemna. Za Ochojnem czekał na mnie zjazd, ale srodze się nim rozczarowałem. To, po czym jechałem, zdawało się nie być drogą, ale jedynie warstwą zniszczonego asfaltu rzuconą bezładnie wprost na ziemię. Dziury, potężne poprzeczne nierówności, wyłomy, wyrwy, kałuże, błoto, żwir – to najkrótszy opis tej drogi. Wcale nie byłem zdziwiony, gdy w pewnym momencie przejechałem obok miejsca, gdzie połowa nawierzchni osunęła się w dół zbocza, pozostawiając po sobie kamienną nicość. Zamiast szybkiego zjazdu było więc toczenie się w dół z prędkością zbliżoną do konduktu żałobnego. I tak dotarłem do Wrząsowic, z których pojechałem dalej na zachód, by w końcu dotrzeć do zakopianki. Przejechałem na jej drugą stronę i rozpocząłem podjazd do Libertowa. Pokonałem go dość szybko, co poprawiło mój nastrój po wspomnianym, wolnym i nieudanym zjeździe. Z Libertowa zjechałem do Skawiny. Tym razem bez żadnych niespodzianek w postaci nieoczekiwanego braku połowy drogi. W Skawinie skręciłem na północ i pojechałem do Tyńca. Tuż przed nim jest średniej wielkości „hopka”, która pomimo swoich filigranowych rozmiarów, zmusza mięśnie do wykonania dodatkowej pracy. Pokłady energii zdawały się jednak być niewyczerpane, co sprawiało, że bezwiednie na mej twarzy pojawiał się szeroki uśmiech, niewątpliwie oznaczający, iż czerpię z jazdy wyjątkową przyjemność. Jak się jednak później okazało, nie wszystko poszło tak dobrze, jak bym sobie tego życzył, ale – wzorem Bogusława Wołoszańskiego – nie uprzedzajmy faktów.

Za Tyńcem rozpocząłem dość płaską część trasy. Najpierw pojechałem wzdłuż Wisły do Mostu Zwierzynieckiego, przejechałem na drugi brzeg i z powrotem pojechałem na zachód. Dotarłem do Piekar i skierowałem się w stronę Liszek. Tam kontynuowałem jazdę na północ, by przez Cholerzyn dotrzeć do Morawicy. Skręciłem na wschód, a po dotarciu do Aleksandrowa znów wybrałem kierunek północny. Na trasie wycieczki znajdował się Kleszczów, ale aby tam dotrzeć, należało wspiąć się ponad sto metrów w górę na niezbyt długim odcinku drogi. To oczywiście gwarantowało emocje i dawało pewność, że nachylenie będzie „zacne”. Pewny swoich możliwości wstałem więc z siodełka i energicznie zabrałem się do pracy, gdy tylko droga zaczęła sensownie piąć się w górę. I wtedy stało się coś, czego nie przewidziałem. Uda odmówiły posługi w sposób nagły i nieprzewidziany, chwytając mięśnie żelaznym uściskiem skurczy. Musiałem wyluzować, bo ze sztywnymi nogami na podjeździe daleko bym nie zajechał. Sytuacja była więc dość kuriozalna. Z jednej strony wciąż miałem nadmiar energii, której jednak nie mogłem spożytkować, bo wewnętrzny układ przeniesienia napędu zbuntował się. Gdzieś popełniłem błąd i sądzę, że była to dzisiejsza rozgrzewka – zbyt krótka, zbyt szybka, zbyt intensywna.

Pomimo problemów dość sprawnie dotarłem do Kleszczowa, gdzie czekała na mnie bardzo miła niespodzianka w postaci nowej, idealnej nawierzchni drogi. Było to o tyle istotne, że przede mną był zjazd. Puściłem na nim wodze ułańskiej fantazji i jadąc w oparach adrenaliny i endorfin, kolejny raz poprawiłem mój osobisty rekord prędkości. Podjazd do, a potem zjazd z Kleszczowa były ostatnimi dzisiejszymi „atrakcjami”. Po dotarciu do głównej drogi, skręciłem na wschód. Przed sobą miałem około trzydziestu, dość łatwych kilometrów. Cały czas musiałem jednak uważać na skurcze, które przypominały o sobie, gdy tylko wstawałem z siodełka, aby mocniej nacisnąć na pedały. Przejechałem przez Zabierzów, skręciłem do Balic, dotarłem do Krakowa. Jeszcze tylko przejazd przez centrum, Kazimierz, Podgórze, Płaszów i dzisiejsza przygoda dobiegła końca.

Kościół
w Podstolicach. I ten napis na murze – kwintesencja tolerancji i miłości bliźniego…
Kościół w Podstolicach. I ten napis na murze – kwintesencja tolerancji i miłości bliźniego…



Płasko w poniedziałek

Poniedziałek, 18 maja 2015 • Komentarze: 0

Aktywność
7 48 696
Data
18 maja 2015
Pon. 16:27 19:49
Rower
Ridley Fenix
7 12 87
Kalorie
1578kcal
Czas
3:15:28
55
341
0:29 0:21 0:00
Dystans
103.59km
21
181
14.01 12.37
Prędkość
31.80km/h
2
5
28.2 34.9 52.7
Kadencja
96rpm
115
Tętno
138bpm
160
Przewyższenia
418m
76
541
       257
Nachylenie
+ 3.0% - 3.2%
+ 7.0 - 7.0
Temperatura
20.2°C
17.0 24.0

W porównaniu do sobotniego hasania po górach, stopień trudności dzisiejszej przejażdżki mieścił się w zakresie błędu statystycznego. Parę niewielkich pagórków, trochę lekkich podjazdów, a poza tym płasko, bardziej płasko i najbardziej płasko. Taki zresztą był plan: wrócić z pracy, zjeść obowiązkowe spaghetti, przygotować się i jazda. Daruję sobie dokładny opis trasy, którą w mym GPS’ie nazwałem „Lazy Monday” , bo już sam fakt jej płaskości wyraźnie sugeruje, gdzie mogłem skierować kierownicę mojego Ridleya. Oczywiście na wschód, w stronę Puszczy Niepołomickiej. Byłem i w niej, i poza nią. Zahaczyłem prawie o Uście Solne, a potem wróciłem przez Niepołomice. Noga chyba dobrze podawała, bo chociaż się na to nie nastawiałem, to nieznacznie pobiłem prywatny rekord średniej prędkości.



Królewski etap

Sobota, 16 maja 2015 • Komentarze: 0

Aktywność
6 47 695
Data
16 maja 2015
Sob. 10:40 15:40
Rower
Ridley Fenix
6 11 86
Kalorie
2227kcal
Czas
4:37:23
4
42
2:03 1:12 0:00
Dystans
117.27km
7
57
35.60 43.60
Prędkość
25.36km/h
108
790
17.4 35.9 64.0
Kadencja
86rpm
118
Tętno
137bpm
163
Przewyższenia
1763m
1
4
       602
Nachylenie
+ 5.0% - 4.0%
+ 19.0 - 16.0
Temperatura
26.6°C
21.0 33.0

Szukając pomysłu na dzisiejszą wyprawę, sięgnąłem pamięcią do nieodległych czasów, gdy jeździłem wyłącznie na rowerze górskim i wyłuskałem z niej wspomnienie przejażdżki, której celem było zdobycie Sołtysiego Działu, wzgórza położonego w Beskidzie Makowskim, znanego w sieci także pod inną, mniej kulturalną nazwą – „Chujówka”. Ostatnie kilkaset metrów podjazdu jest naprawdę wymagające i pamiętam, że gdy 10 września 2013 roku mój Focus Raven dotarł wreszcie na szczyt, ja byłem solidnie zmęczony. To wspomnienie natychmiast uruchomiło w moim mózgu, niemożliwą do przerwania, reakcję łańcuchową, prowadzącą do jedynego, słusznego wniosku – trzeba tam pojechać na rowerze szosowym.

Pomysł już był, ale kopiowanie nie jest moim ulubionym zajęciem. Postanowiłem zatem nieco urozmaicić plan wycieczki, zmodyfikować go, przesunąć wyżej w skali trudności i niczym szalony kucharz, dodać doń garść pieprzu, ostrej papryki i przypraw wszelakich, które nie pozwoliłyby, aby naszkicowana na mapie trasa utonęła w morzu podobnych wypraw.

Każdy amator kolarstwa wie, że solą tej pasji są podjazdy. Można jeździć codziennie, można na raz zaliczać setki kilometrów, można pokonywać swoje własne rekordy maksymalnej prędkości, ale prawdziwy egzamin zdaje się wtedy, gdy droga przed nami zdaje się prowadzić ku chmurom, spoza każdego zakrętu wyłania się kolejny fragment schodów do nieba, a asfalt, pierwotnie lekko nachylony, zamienia się w ścianę, broniącą niczym mury obronne dostępu do zamku kolarskiej chwały. Zdobywa się go uczciwie, szlachetnie i wytrwale. Tego nie można kupić, tutaj nie da się oszukać. Trzeba po prostu ciężko i rzetelnie pracować. I dlatego właśnie pozdrawiamy się na trasie, mówimy sobie „cześć”, szanujemy się, bo każdy z nas doskonale wie, jak wiele trzeba poświęcić, aby znaleźć się w tym miejscu. To specyfika tej pasji. Mając odpowiednio dużo pieniędzy, wystarczy kupić lepszy samochód, aby poczuć się mistrzem kierownicy. W kolarstwie można mieć hiper-drogi sprzęt i stanąć bezradnie u podnóża góry, ale można także mieć rower z hipermarketu i cieszyć się pięknym z niej widokiem.

Wracając do planu dzisiejszej przejażdżki, zaprojektowałem więc na mapie szlak, który, choć niespecjalnie długi, miał być wymagający i w sporej części wieść nieznanymi mi wcześniej drogami, po górach, wzgórzach, pagórkach i wzniesieniach mojej małej ojczyzny – Małopolski.

Wstałem dość wcześnie, bo tuż po siódmej. To masochistyczne zachowanie, biorąc pod uwagę, że sobota jest jednym z dwóch dni, w których mogą poprawić tygodniowy bilans snu. Musiałem jednak zjeść o właściwej porze solidne śniadanie, a później drugie śniadanie, by jeszcze przed południem móc wyruszyć na trasę. Wyjechałem o 10:40 i najkrótszą z możliwych dróg skierowałem się do Skawiny. Potraktowałem ten odcinek jako rozgrzewkę. Ze Skawiny pojechałem do Radziszowa, a następnie do Woli Radziszowskiej. Potem wybrałem boczną drogę, która szerokim łukiem, przez wsie Podolany oraz Zarzyce Małe, miała doprowadzić mnie do drogi numer 52. To nie był najlepszy pomysł, bo dukt ten wyraźnie został zapomniany przez fundusze remontowe i zdecydowanie bardziej nadaje się do eksplorowania rowerem górskim niźli szosowym. Zamiast więc radośnie śmigać po asfalcie, moim głównym zajęciem było omijanie dziur i nierówności. W końcu jednak dotarłem do drogi numer 52, skręciłem na wschód, przejechałem około kilometra i w Biertowicach skręciłem na południe. Oszczędnie dysponując siłami, które wkrótce miały być bardzo potrzebne, poruszałem się w stronę Sułkowic, a potem w kierunku Harbutowic i Banasiówki. Tam z głównej drogi skręciłem na południe.

Do miejsca, w którym stosowny znak informował, że tutaj zimą kończy się działalność pługów śnieżnych i który można w ten sposób uznać za początek podjazdu pod Sołtysi Dział, miałem około 900 metrów. Muszę przyznać, że byłem trochę podekscytowany, bo wkrótce miało się okazać, co się zmieniło przez niecałe dwa lata, który minęły od mojego ostatniego pobytu w tym miejscu. Jak sobie dzisiaj poradzę? Wtedy, jadąc na rowerze górskim z kołami 26’’, korzystałem z najmniejszego z dostępnych przełożeń, czyli 24x32, co oznaczało, że jeden obrót korby przemieszczał mnie do przodu około 1,5 metra. Dzisiaj w najlepszym razie mogłem użyć przełożenia 34x28, czyli jeden obrót korby przekładał się na pokonanie ponad 2,5 metra. Ruszyłem przed siebie. Cały podjazd ma około 2660 metrów. Przez pierwsze 1300 metrów w zasadzie nic się nie dzieje, a nachylenie rzadko dochodzi do 6 procent, z wyjątkiem początkowych kilkudziesięciu metrów, gdzie na „dzień dobry” góra wita nas 9-cioma procentami. Schody zaczynają się dopiero później. Najpierw 11, potem chwila oddechu czyli 4, a potem znów 9 i 11 procent. Kolejna strefa „odpoczynku” ma już 7 procent. Nie ma więc lekko, tym bardziej, że po chwili jest już 12. To moment, w którym nie można się zatrzymać, bo będzie kłopot z ruszeniem pod górę. Póki co szło mi całkiem nieźle, ale przecież najlepsza część „zabawy” wciąż była przede mną. Prawdziwe „atrakcje” zaczynają się dopiero 370 metrów przed szczytem. Dość szybko „skromne” w tych warunkach 8 procent, zamienia się w 16-to procentową ściankę, która trzyma przez 180 metrów. Nie mogę powiedzieć, że ten odcinek pokonywałem z pieśnią na ustach, bo cały zapas tlenu był potrzebny do napędzania roweru, który niezbyt szybko, ale wytrwale poruszał się do przodu. Nie mogę też powiedzieć, że wspinaczka wymagała ode mnie poświęcenia całej energii. A więc dokonał się jakiś postęp. Metr za metrem zbliżałem się do szczytu. 50, 25, 10 metrów. Jestem na górze! Parafrazując popularną swego czasu reklamę z Justyną Kowalczyk, mogę powiedzieć – „Udało się!Jak się udało? Nic się nie udało! Po prostu ciężki trening, wytrwałość, samozaparcie. To wszystko”.

Dwa lata temu musiałem dość długo zbierać siły na szczycie. Dzisiaj zrobiłem kilka zdjęć, zamieniłem dwa zdania ze spotkanymi tutaj rowerzystami i ruszyłem dalej. Przede mną był długi, stromy i oczywiście szybki zjazd do Bieńkówki. Przez wzgląd na wąską drogę i leżący na niej tu i ówdzie żwir, nie mogłem jednak zaszaleć tak bardzo, jakbym sobie tego życzył. A zatem szybko, ale rozsądnie dotarłem na dół i skręciłem na wschód. Pokonałem dość krótki, płaski odcinek, a następnie znowu zacząłem piąć się w górę. Po niecałych trzech kilometrach dotarłem do tablicy oznaczającej koniec Bieńkówki, na taką samą wysokość, z jakiej niedawno zjechałem. Jednak ten podjazd był już znacznie łatwiejszy, choć dwieście kilkadziesiąt metrów, gdzie nachylenie przekraczało 10 i dochodziło do 13 procent, pozwalało obiektywnie ocenić kondycję tuż przed końcem pierwszej połowy dystansu. Ze szczytu wzniesienia miałem przed sobą 10 kilometrów zjazdu do Stróży. A był to zjazd marzeń, bo po pierwsze, większa część nawierzchni drogi jest dobra, bardzo dobra, albo wręcz nowa, a po drugie, ruch samochodowy był w najgorszym razie umiarkowany. Mogłem więc bezpiecznie i szybko jechać, połykając kolejne kilometry, napawając się magicznym, górskim krajobrazem, wytwarzając morze endorfiny i szeroko się uśmiechając, uważając przy okazji, aby nie spożyć białka w postaci owadów, których trajektorie lotu wyraźnie kolidowały z trasą mojego zjazdu. Wreszcie teren zaczął się wypłaszczać, minąłem tablicę z nazwą Stróża i dotarłem do mostu na Rabie.

W tym miejscu rozpoczynała się część trasy, która miała mnie zaprowadzić na szczyt o nazwie Działek, po całkowicie nieznanych mi drogach. Nie wiedziałem w jakim stanie jest ich nawierzchnia. Nie wiedziałem nawet, czy są asfaltowe. Założyłem jednak, że skoro mieszkają tutaj ludzie, to muszą jakoś dojeżdżać do swoich domów. Wiedziałem też, że nie będzie łatwo, bo szlak prowadził po prostu przez górę, zdając się nie omijać jej szczytu. Początkowo jechałem na południe wzdłuż wschodniego brzegu Raby. To całkowicie płaski odcinek o długości około 3,5 kilometra. Właściwy podjazd rozpoczyna się dopiero przy sklepie spożywczym. To dobre miejsce, aby w razie potrzeby uzupełnić płyny i energię na dalszą drogę. Moje zapasy były jednak wystarczające, więc bez zbędnej zwłoki skręciłem na wschód.

Szybko okazało się, że podjazd będzie wymagający. To przeniesiony w świat geografii scenariusz filmu Alfreda Hitchcocka. Zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rośnie. Trzęsieniem ziemi w tym przypadku było powitalne 11 procent. Nie na dziesięciu czy dwudziestu, ale na kilkuset metrach. Potem co prawda było łatwiej, ale ten pozornie spokojny fragment miał jedynie uśpić czujność przed tym, co dopiero miało nadejść. Nieco ponad kilometr, licząc od początku podjazdu, nachylenie znów sięgnęło 10 procent i od tej chwili, z nielicznymi wyjątkami, miało wyłącznie rosnąć. A przecież do szczytu pozostawały ponad dwa kilometry. Musiałem właściwie rozłożyć siły. Gdybym teraz zaczął bawić się w Rafała Majkę, wkrótce zapewne prowadziłbym rower pod górę, a przecież tego chciałem uniknąć za wszelką cenę. Jechałem więc wolno, od czasu do czasu stając na pedałach, a czasem siedząc na siodełku. Zerkałem na licznik. Przejechanych metrów przybywało w bardzo wolnym tempie, jednak moją uwagę przykuwał wskaźnik nachylenia. Tam cyferki powoli zmieniały się, tworząc coraz poważniejsze liczby. Było to zgodne z tym, co widziałem przed sobą, a dokładniej mówiąc, nad sobą. Droga zdawała się nie mieć końca, a po dotarciu do zakrętu, za którym miało być już łatwiej, ukazywała się kolejna ściana do pokonania. 13-to procentowe fragmenty traktowałem teraz jak miejsce, w którym mogę odpocząć, zebrać siły, zregenerować się przed kolejną batalią. 16 procent, które na Sołtysim Dziale stanowiły maksimum, tutaj były normą. Własnym tempem, powoli, ale uparcie i wytrwale przemieszczałem się w górę. 17, 18 i wreszcie krótki fragment, gdzie licznik zarejestrował 19 procent. Potem znów 18. I wreszcie koniec, a w zasadzie prawie koniec, bo szczytu jeszcze nie osiągnąłem, tylko nagle skończył się asfalt. To niezbyt miła niespodzianka. Oceniłem szybko stan drogi gruntowej, która znikała gdzieś w lesie. Wyglądała dość solidnie, tyle tylko, że leżało na niej mnóstwo drobnych kamieni. To nie jest właściwa nawierzchnia dla opon szosowych. Mimo to bardzo ostrożnie ruszyłem przed siebie, wierząc, że zgodnie z mapą, niedaleko powinny być domy, do których zapewne prowadzi droga asfaltowa. Okazało się, że miałem rację. Terenowy odcinek miał zaledwie 600 metrów i nie był zbyt wymagający, chociaż znalazł się na nim 150-cio metrowy fragment o jakże skromnym, biorąc pod uwagę wcześniejsze wartości, nachyleniu rzędu 8 – 9 procent. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i byłem na szczycie. To chyba najtrudniejszy z wszystkich moich podjazdów. Nie uwzględniając krótkiego odcinka drogi gruntowej, ostatnie 800 metrów miało średnie nachylenie 16 procent. To całkiem sporo i dlatego cieszyłem się, że pokonałem kolejną granicę swoich możliwości, tym bardziej, że przecież miałem już w nogach trudy wcześniejszych zmagań z górami. To nie wszystko. Musiałem jeszcze wrócić do domu, a dzieliło mnie od niego ponad 40 kilometrów, na których próżno było szukać płaskich dróg.

Zjazd był nieco utrudniony. Najpierw trafiłem na zagrodzoną szlabanem, prywatną drogę. Optymistycznie założyłem, że blokada dotyczy wyłącznie samochodów. Zresztą nie miałem wyboru. Nielegalnie przejechałem kilkadziesiąt metrów i rozpocząłem właściwy zjazd. Droga była wąska, początkowo ułożona z płyt betonowych, a potem co prawda asfaltowa, ale ów asfalt wyraźnie był położony na wspomnianych płytach. Nie była więc ani równa, ani bezpieczna. Dopiero gdy dojechałem do wsi Poręba, mogłem zdecydowanie przyspieszyć. Plan przewidywał dotarcie do Dobczyc. Przejechałem więc przez wsie Trzemeśnia, Krupówka, Zasań i Glichów. Tam skręciłem na północ i pojechałem drogą numer 964, by jadąc przez Czasław, wkrótce potem pojawić się w Dobczycach.

Przejechałem przez centrum Dobczyc. Do wyboru miałem kilka dróg powrotnych, a wybrałem z nich tę, która swoim profilem najbardziej pasowała do dzisiejszej wyprawy. Pojechałem przez Bieńkowice do Gorzkowa. Po drodze musiałem zmierzyć się z podjazdami, które choć skromne w porównaniu z tymi, które pokonałem wcześniej, to w kontekście trudów całej eskapadu, były dość wymagające. Z Gorzkowa skierowałem się do Świątnik Górnych, a stamtąd skręciłem na północ, w stronę Krakowa. Niewiele brakowało, aby dzisiejsza przygoda zakończyła się we Wrząsowicach. Na zjeździe, z podporządkowanej drogi wyjechała czerwona Honda, kierowana przez nieco już starszego pana, siedzącego obok poważnie wyglądającej matrony. Oczami wyobraźni widziałem siebie uderzającego w jej lewy bok i prawdę mówiąc nie wiem, jak to się stało, że tak się nie stało. Ciśnienie gwałtownie mi skoczyło i chociaż teraz trochę mi za to wstyd, to spontanicznie wyrzuciłem z siebie „wiązankę” mało kulturalnych słów o wadze proporcjonalnej do skali zagrożenia. To chyba trochę wystraszyło kierowcę, bo przez kolejne dwa kilometry trzymał się ode mnie z daleka, wyraźnie bojąc się mnie wyprzedzić. Gdy w końcu przejechał obok mnie, byłem już spokojny, ale zapamiętałem sobie numer rejestracyjny: KT 65987. Dojechałem do Krakowa. Jeszcze tylko ostatni podjazd na ulicy Sawiczewskich, przejazd do Kosocic, a potem zjazd prosto do domu.

Gdy zapadła noc, pod zamkniętymi powiekami wciąż widziałem mijane dzisiaj krajobrazy. Kolejny raz wjeżdżałem na Sołtysi Dział, jeszcze raz wspinałem się na Działek, uparcie, metr za metrem zbliżając się ku niebiosom, od zawsze kojarzonymi z nieskończonością Boga. To Jemu dziękuję za wszystko, za Monikę, dzieci, rodzinę, siły, zdrowie i oczywiście za moją pasję, która pozwala mi odkrywać na nowo piękno ziemi, którą stworzył.


Rzut oka wstecz na Banasiówkę. A drugiej strony…
Rzut oka wstecz na Banasiówkę. A drugiej strony…
…rozpoczyna się właściwa część podjazdu pod Sołtysi Dział.
…rozpoczyna się właściwa część podjazdu pod Sołtysi Dział.
Widok z Sołtysiego Działu. Za chwilę ruszę w dół…
Widok z Sołtysiego Działu. Za chwilę ruszę w dół…
…by po kilku kilometrach spojrzeć na okolicę ze szczytu w Bieńkówce.
…by po kilku kilometrach spojrzeć na okolicę ze szczytu w Bieńkówce.
„Cień człowieka” na moście w Stróżach ;)
„Cień człowieka” na moście w Stróżach ;)
Ostatni rzut oka na Rabę, bo za chwilę…
Ostatni rzut oka na Rabę, bo za chwilę…
…rozpocznę podjazd pod Działek, który zaczyna się tak niepozornie.
…rozpocznę podjazd pod Działek, który zaczyna się tak niepozornie.
Ostatnie 600 metrów podjazdu pod Działek, to droga gruntowa.
Ostatnie 600 metrów podjazdu pod Działek, to droga gruntowa.
Okolice Poręby
Okolice Poręby
A tak wygląda profil całej trasy
A tak wygląda profil całej trasy



Po kilku drogach nieznanych

Wtorek, 12 maja 2015 • Komentarze: 0

Aktywność
5 46 694
Data
12 maja 2015
Wt. 16:19 19:54
Rower
Ridley Fenix
5 10 85
Kalorie
1929kcal
Czas
3:34:56
23
206
1:20 0:46 0:00
Dystans
101.75km
35
231
29.25 27.72
Prędkość
28.40km/h
54
338
21.9 36.0 67.8
Kadencja
92rpm
118
Tętno
142bpm
159
Przewyższenia
1093m
12
63
       414
Nachylenie
+ 3.7% - 3.8%
+ 11.0 - 11.0
Temperatura
21.9°C
19.0 27.0

Co takiego jest w człowieku, że po całym dniu pracy, zamiast odprężyć się, wybrać spokojną, relaksującą trasę, wylewa pot na podkrakowskich wzgórzach? Dzisiaj kolejny raz poniosło mnie na południe, a więc tam, gdzie z nielicznymi wyjątkami, nie istnieje pojęcie płaskiej drogi. A wybrałem się tam głównie dlatego, że znów na mapie zauważyłem kilka dróg, które jeszcze nigdy mnie nie widziały.

Na początek wybrałem doskonale znaną sobie trasę do Świątnik Górnych. Tam skręciłem na wschód i przez Rzeszotary oraz Gorzków dotarłem do Raciborska. Zazwyczaj w tym miejscu skręcałem do Koźmic Małych, ale dzisiaj było inaczej. Pojechałem w stronę Grajowa, rozpoczynając w ten oto sposób poznawanie nowej drogi. Początkowo było całkiem sympatycznie, ale wkrótce zrobiło się rewelacyjnie. Musiałem bowiem mocno pracować, aby na stosunkowo krótkim odcinku zaliczyć ponad siedemdziesiąt metrów przewyższenia o średnim nachyleniu ponad 10%. To było to, co lubię. W Grajowie skręciłem na południe. Poruszałem się teraz krętą drogą po wzgórzach, a później ukrytą w lesie i szkoda tylko, że jej nawierzchnia najlepsze czasy ma już dawno za sobą. Przejechałem nieopodal domu Tadeusza Kantora w Hucisku, ale pochłonięty jazdą nie zatrzymywałem się. Wkrótce zaczął się szybki zjazd, na końcu którego było skrzyżowanie z drogą 967, łączącą Gdów z Dobczycami. Tam skręciłem na zachód, a po dotarciu do Dobczyc, na południe. Potem było dość standardowo, czyli przez Stadniki pojechałem do Gdowa. Stąd miałem kilka znanych tras do wyboru, ale wybrałem tę nieznaną. Dojechałem do Bilczyc, a tam skręciłem na zachód. Przejechałem przez Sławkowice, gdzie droga zakręcała najpierw na północ, a potem na północny zachód i dotarłem do Łazan. Stamtąd ponownie skierowałem się na zachód z zamiarem dotarcia do Chorągwicy. Na koniec pozostał mi zjazd do drogi 966, który wiódł niestety dość wąską i kiepską drogą. Jechałem więc ostrożnie i niezbyt szybko i dobrze, bo na jednym z zakrętów niewiele brakowało, abym do listy nowo poznanych okolic, zaliczył także krzewy i drzewa.

Najciekawsza część przejażdżki skończyła się, ale nie chciałem jeszcze wracać do domu. Pojechałem więc dalej. Minąłem Sułków, Ochmanów, Zakrzowiec, Staniątki i dojechałem do Niepołomic. Dopiero stamtąd skierowałem się do Krakowa i do domu.



Popołudniowe odkrywanie

Sobota, 9 maja 2015 • Komentarze: 0

Aktywność
4 45 693
Data
9 maja 2015
Sob. 16:15 19:25
Rower
Ridley Fenix
4 9 84
Kalorie
1419kcal
Czas
3:04:17
59
371
1:04 0:49 0:00
Dystans
85.06km
60
355
21.40 29.83
Prędkość
27.70km/h
61
410
19.9 36.2 62.1
Kadencja
90rpm
117
Tętno
130bpm
157
Przewyższenia
900m
20
123
       345
Nachylenie
+ 4.2% - 3.0%
+ 12.0 - 9.0
Temperatura
20.4°C
18.0 23.0

Po wczorajszym tourze, którego trasa wiodła przez malownicze okolice Jury Krakowsko-Częstochowskiej, dzisiaj zamierzałem odpocząć. Od razu jednak wyjaśniam, że miałem na myśli wyłącznie rowerową odmianę wypoczynku, czyli niezbyt długą i niespecjalnie wymagającą przejażdżkę. Początkowo zamierzałem pojechać w kierunku Puszczy Niepołomickiej, czyli w jedyne rejony w okolicach Krakowa, które pozbawione są większych wzniesień. Jednak się rozmyśliłem. Wycieczka rowerowa nie jest beznamiętnym pedałowaniem, ale niemalże doznaniem duchowym, które wymaga stosownej oprawy, właściwej scenografii. W okolicach Niepołomic bywałem ostatnio nader często, ale przecież są takie miejsca, w dodatku niezbyt odległe, których jeszcze nie odwiedziłem na rowerze.

Na początku, w ramach rozgrzewki pojechałem do Węgrzców Wielkich. Potem przejechałem przez Ochmanów i dojechałem do Bodzanowa. Kolejną miejscowością po drodze był Słomiróg, ale żeby tam dotrzeć, musiałem najpierw wspiąć się kilkadziesiąt metrów w górę na stosunkowo krótkim odcinku drogi. Byłem ciekaw, jak sobie poradzę w kontekście trudów wczorajszej eskapady. Poszło jednak całkiem sprawnie. W Zagórzu przejechałem na drugą stronę drogi krajowej 94. Tutaj nadal dominowały pagórkowate krajobrazy. Przejechałem przez Suchorabę, Zborczyce, Cichawę, a w Książnicach skręciłem w stronę Bochni. Jechałem teraz drogą 967, ale w Gierczycach skręciłem na południe w rejony, których jeszcze nigdy nie eksplorowałem. Muszę przyznać, że zupełnie nieświadomie zafundowałem sobie dość wymagającą przejażdżkę. Drogą pięła się w górę i choć miałem dość energii, aby w miarę spokojnie wyjechać na szczyt wzgórza, to jednak czułem w mięśniach trudy wczorajszego dnia. Nagrodą za wysiłek był szybki zjazd do wsi Zawada, gdzie zawróciłem na zachód. I znów przyszło mi poznać wspaniały szlak, ukryty pośród cudownie zielonych, małopolskich wzgórz, w okolicach tętniących magią wiosny w pełnym rozkwicie. Ów magiczny klimat skończył się w Nieznanowicach, gdzie ponownie pojawiłem się na drodze 967, by wkrótce skręcić w stronę Niegowici. Byłem więc w znanych sobie miejscach i powoli zbliżałem się do Krakowa. Gdy podjeżdżałem pod dom, był już wieczór, choć zasłonięte przez chmury słońce sprawiało wrażenie, jakby zapadał już zmrok.



Urodzinowo

Piątek, 8 maja 2015 • Komentarze: 0

Aktywność
3 44 692
Data
8 maja 2015
Pt. 10:22 16:43
Rower
Ridley Fenix
3 8 83
Kalorie
2884kcal
Czas
5:47:30
1
10
2:01 1:19 0:00
Dystans
150.32km
2
11
39.08 44.65
Prędkość
25.95km/h
100
698
19.3 33.8 60.6
Kadencja
88rpm
118
Tętno
136bpm
198
Przewyższenia
1648m
2
9
       500
Nachylenie
+ 4.2% - 3.6%
+ 13.0 - 12.0
Temperatura
21.6°C
16.0 29.0

Jeśli szklanka jest do połowy pusta, to żałuję, że rowerową pasję odkryłem tak późno, marnując w życiu tak wiele czasu. Jeśli jednak szklanka jest do połowy pełna, to cieszę się, że nie zmarnowałem jeszcze więcej czasu, a odkrywszy piękno rowerowego świata, rozwijam tę pasję już od kilku lat. Dzisiaj o poranku szklanka była zdecydowanie do połowy pełna, bo też szczególny był to poranek – poranek urodzinowy. Doczekałem wieku zaiste poważnego, chociaż akurat słowo „powaga” zupełnie do mnie nie pasuje, o czym zaświadczyć może każdy, kto mnie zna. No, ale metryka to metryka i nic nie poradzę na to, że tylko przedstawiając swoje lata w zapisie szesnastkowym, nie wszedłem jeszcze w strefę wieku średniego.

Tak więc, nieco starszy już pan postanowił należycie uczcić dzień swoich urodzin. Należycie, czyli oczywiście rowerowo i w dodatku odpowiednio solidnie. Wydawać by się mogło, że plan na ten dzień powinien być od dawna gotowy, ale nic z tych rzeczy. Szkic trasy narodził się w mojej głowie dopiero wczoraj, tuż przed snem. Rano tylko dopracowałem szczegóły i wrzuciłem trasę do GPS’a. Solidne śniadanie, krótki przegląd roweru, batoniki energetyczne, bidony i byłem gotowy. Zegar w liczniku rowerowym zaczął odmierzać czas dwadzieścia dwie minuty po godzinie dziesiątej.

Sęk był w tym, że zaprojektowana trasa rozpoczynała się na ulicy Pachońskiego, pomiędzy którą a moim domem leży… cały Kraków. Musiałem więc przejechać przez miasto, co nie należy do przyjemności, zwłaszcza w piątek, gdy gros ludzi mentalnie świętuje już weekend. Jechałem więc spokojnie i ostrożnie, zaliczając siedemnaście kilometrów, które dzieliły mnie od punktu startowego. Plan zakładał eksplorację północnych rejonów Małopolski, bo są odwiedzane relatywnie rzadko i prawdę mówiąc, już sam nie pamiętam, kiedy byłem w tych okolicach. Na początek pojechałem więc do Giebułtowa, a potem skręciłem na drogę numer 794 w kierunku Skały. Wkrótce jednak skierowałem się do wsi Korzkiew, gdzie można odwiedzić XIV-to wieczny zamek i pomodlić się w XVII-to wiecznym kościółku. Zamek sobie podarowałem, modlę się często właśnie wtedy, gdy jeżdżę na rowerze, więc zamiast zabytków, skupiłem się na pięknym, długim, solidnym podjeździe, który jest chyba największą rowerową atrakcją tej wsi. Podjazdy w ogóle były solą dzisiejszej przejażdżki i ten w Korzkwi, to było ledwie preludium symfonii.

Przejechałem przez Grębynice, Maszyce, Smardzowice i Cianowice Duże. Tam zatrzymałem się na chwilę przed dworem rodziny Dobieckich. Kilkanaście lat temu wrócił do prawowitych właścicieli. Był wtedy niemalże ruiną, bo do takiego stanu doprowadziły go rządy komunistów – wszystko, czego tknęli, zamieniało się w ruinę. Dwór został jednak odbudowany i obecnie jest piękną wizytówką Cianowic Dużych. Ruszyłem w dalszą drogę. Przejechałem przez Rzeplin, w którym minąłem cmentarzyk z czasów I Wojny Światowej i dojechałem do drogi numer 773, którą pojechałem na wschód. Za Iwanowicami Włościańskimi skierowałem się na północny zachód. Przypomniałem sobie, że kiedyś już jechałem tą drogą. Była wówczas w dramatycznym stanie i tylko rower górski mógł sobie poradzić. Dzisiaj jest tutaj piękny, gładki asfalt i spokojnie można poszaleć na szosówce. Przejechałem przez Sieciechowice, Grzegorzowice Wielkie i Małe oraz Laski Dworskie. W tych ostatnich nie spotkałem żadnej „laski”, ani ze dworu, ani ze zwykłego domu. Potem były wsie Bocieniec, Wysocice, Ściborzyce, Małyszyce, Imbramowice, i wreszcie Trzyciąż. Teraz poruszałem się na zachód i przez Jangrot, Michałówkę i Braciejówkę, dotarłem do wsi Troks. Stąd miałem już tylko przysłowiowy „rzut beretem” do Rabsztyna i ruin zamku, ale moje dzisiejsze plany były inne. Skręciłem na południe, a po dojechaniu do Kosmolowa, skierowałem się na południowy wschód.

Sporo kilometrów miałem już w nogach. Niełatwych kilometrów, bo dłuższych płaskich odcinków było jak lekarstwo. Nie zamierzałem jednak na tym poprzestać, albowiem przede mną były najpiękniejsze krajobrazy Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Przejechałem przez Pieskową Skałę, gdzie właśnie remontowana jest elewacja zamku i minąłem nieodległą Maczugę Herkulesa. Droga wiła się pośród skał i zalesionych wzgórz, gdzie łagodnie tańczyły poruszane wiatrem drzewa, a śpiew ptaków mieszał się z szumem strumieni. Dojechałem prawie do Skały i tuż przed nią skręciłem na południe, zamierzając dojechać do Ojcowa, co oznaczało spotkanie twarzą w twarz z kolejnym podjazdem. Tylko ja, mój rower i niecałe dwa kilometry, ukrytej w lesie wspinaczki, o stałym, siedmioprocentowym nachyleniu. Potem były wsie Wola Kalinowska, Kalinów i wreszcie Sąspów, gdzie dotarłem do drogi numer 94, czyli głównego szlaku komunikacyjnego, łączącego Kraków z Olkuszem. Tam nastąpiła chwilowa przerwa w romantyzmie rowerowej przejażdżki, albowiem nie jest to trasa przyjazna cyklistom. Duży ruch nie pozwala na odprężenie, a wyprzedzające tiry skutecznie podnoszą ciśnienie. Na szczęście są tutaj dość szerokie pobocza, które choć tu i ówdzie usłane żwirem, odłamkami szkła tudzież innymi fragmentami samochodów, pozwalają na w miarę bezpieczną jazdę. Jechałem więc bez duszy na ramieniu, tym bardziej, że miałem do pokonania jedynie pięć kilometrów do wsi Brzegi.

Skręciłem w stronę Wierzchowi. Miałem zamiar przejechać obok Jaskini Wierzchowskiej, a ponieważ znajdowałem się na wysokości ok. 500 m n.p.m., liczyłem na szybki, emocjonujący zjazd. Misterny plan spalił jednak na panewce, bo trafiłem akurat na moment, gdy w te okolice zawitała cywilizacja w postaci kanalizacji. Wąska droga była przeorana wykopami, zasypanymi żwirem, kamieniami i piaskiem. W takich warunkach nie mogłem poszaleć. Jechałem więc wolno i dopiero wówczas, gdy wjechałem na nowo położoną nawierzchnię, mogłem zdecydowanie rzadziej korzystać z hamulców. Potem zaliczyłem kolejny podjazd, tym razem do Zelkowa. Tam skręciłem na południe, aby najkrótszą drogą dotrzeć do Krakowa. To był szybki odcinek, bo w krótkim czasie musiałem zjechać ponad 150 metrów w dół. Powoli kończyła się zaplanowana trasa. Gdy dojechałem do Modlniczki, miałem już tylko niecałe dwa kilometry do ulicy Balickiej, gdzie GPS wyświetlił ostatnią tego dnia informację: „dotarłeś do punktu docelowego”.

Eskapada zakończyła się, ale… niezupełnie. Tak, jak kilka godzin wcześniej, musiałem teraz przejechać przez całe miasto, aby dotrzeć do domu. Szybka jazda przez Kraków w piątkowe popołudnie? To zwyczajnie niemożliwe. Skromna prędkość średnia spadła jeszcze bardziej, ale nie zwracałem na to uwagi. Z każdą chwilą zbliżałem się do celu podróży, ze zdumieniem obserwując, że choć jestem zmęczony, to spokojnie mógłbym jechać jeszcze dłużej. Na koniec zafundowałem więc sobie dodatkowe atrakcje w postaci podjazdu po brukowanej ulicy Parkowej, podjazdu na Bonarce oraz podjazdu na ulicy Trybuny Ludów.

Po powrocie nadszedł czas na krótkie podsumowanie. Z satysfakcją stwierdziłem, że pomimo zaliczenia zacnego – jakby powiedziała młodzież – dystansu, obfitującego w sporo przewyższeń, nie byłem przesadnie zmęczony. A przecież praktycznie jechałem bez przerwy, nie licząc krótkich chwil poświęconych na robienie zdjęć. Myślę, że jest to przede wszystkim zasługą solidnego „wycieniowania”, które sprawiło, że na każdym podjeździe, zamiast grymasu zmęczenia, na mojej twarzy i w moich oczach można dostrzec błysk radości, zadowolenia i satysfakcji. Oj, jakże to cieszy pana w średnim wieku. Wspomnę jeszcze o siodełku, bo przecież cały czas jestem na etapie negocjacji pomiędzy nim a najmniej szlachetną częścią mojego ciała. Dzisiejszy dystans dowodzi, że jest całkiem nieźle.

Słońce powoli zmieniało swoją barwę, przechodząc od złotego blasku do krwistej czerwieni. Dzień moich kolejnych urodzin powoli dobiegał końca. Szklanka wciąż pozostawała do połowy pełna. I niech już tak zostanie.


Dwór rodziny Dobieckich w Cianowicach Dużych
Dwór rodziny Dobieckich w Cianowicach Dużych
Żołnierze spoczywający od stu lat w rzeplińskiej ziemi
Żołnierze spoczywający od stu lat w rzeplińskiej ziemi
Kościół i klasztor norbertanek z początku XVIII wieku w Imbramowicach
Kościół i klasztor norbertanek z początku XVIII wieku w Imbramowicach
Kościół parafialny pw. św. Benedykta Opata w Imbramowicach
Kościół parafialny pw. św. Benedykta Opata w Imbramowicach
Droga w magicznej okolicy Pieskowej Skały
Droga w magicznej okolicy Pieskowej Skały



Polskie drogi

Wtorek, 5 maja 2015 • Komentarze: 0

Aktywność
2 43 691
Data
5 maja 2015
Wt. 16:23 20:05
Rower
Ridley Fenix
2 7 82
Kalorie
1930kcal
Czas
3:39:40
19
171
1:13 0:50 0:02
Dystans
100.24km
52
296
25.72 28.91
Prędkość
27.38km/h
69
456
21.0 34.7 62.5
Kadencja
89rpm
112
Tętno
141bpm
175
Przewyższenia
1030m
14
82
       392
Nachylenie
+ 4.0% - 3.6%
+ 12.0 - 10.0
Temperatura
24.1°C
21.0 27.0

Trwa proces przyzwyczajania moich „czterech liter” do nowego siodełka. Pomny wcześniejszych doświadczeń jestem w tym względzie umiarkowanym optymistą. Jest nieźle. A skoro jest nieźle, to trzeba kuć żelazo póki gorące, czyli w gorące wtorkowe popołudnie wybrać się na przejażdżkę.

Nie poszedłem na łatwiznę i zamiast kolejny raz popędzić gdzieś na wschód, gdzie drogi bardziej płaskie, świadomie i dobrowolnie skierowałem mojego czarnego „rumaka” na południe, co rzecz jasna gwarantowało niczym nie ograniczoną rozrywkę pośród licznych wzgórz i pagórków. Rozgrzewka w Kosocicach, a potem przejazd do Wieliczki. Podjazd do Sierczy, zjazd, a później znów w górę przez Koźmice Wielkie do Gorzkowa. Tam minąłem kondukt żałobny, co na chwilę wprowadziło mnie w filozoficzne zadumanie nad kruchością ludzkiego żywota. Otrząsnąwszy się z zadumy, skręciłem na zachód i kontynuowałem jazdę. Pojechałem w stronę Świątnik Górnych. Ten odcinek trasy przejeżdżałem już kilka dni temu. Jak na większości dróg w tym rejonie, nawierzchnia jest nowa i równa, pozwala więc rozkoszować się jazdą. Jak się jednak wkrótce okazało, nie wszędzie dotarły europejskie fundusze na rozwój infrastruktury drogowej lub po prostu – co bardziej prawdopodobne – nie wszędzie znalazł się ktoś kompetentny, który potrafiłby je spożytkować. Ze Świątnik Górnych pojechałem do Mogilan, a więc znowu miałem pod górę. A później był zjazd w stronę Skawiny. I miał on dwa oblicza. Na początku było całkiem dobrze, bo spora część drogi miała nową nawierzchnię. Ale za Bukowem skończyło się „rumakowanie”. Nawierzchnia, choć asfaltowa, w niczym nie przypominała cywilizowanego szlaku komunikacyjnego. Dziurawa, połatana tu i ówdzie plackami nierównego asfaltu. Dramat. Zamiast rozpędzić się na zjeździe i upajać endorfiną, trzymałem mocno dźwignie hamulców, lawirowałem z prędkością kulawego żółwia i modliłem się, aby wszystkie plomby w zębach pozostały na swoim miejscu. Tak dotarłem do Skawiny.

Ze Skawiny pojechałem na południe. W Radziszowie skręciłem na północ, by wkrótce potem dojechać do Rzozowa. Tam wjechałem na drogę numer 953 i pojechałem na południowy zachód. Nie było czasu na nudę, bo droga okraszana jest kolejnymi podjazdami. Jechało mi się nadzwyczaj lekko i nawet podejrzewałem wiatr o współpracę, ale rzut oka na nieliczne smużki dymu wydobywające się nieśmiało z kominów przekonał mnie, że pomagam sobie wyłącznie sam. Jest moc – pomyślałem z satysfakcją, zaliczywszy krótki podjazd w Pollance Hallera i niemalże w tym samym momencie wyprzedził mnie inny amator kolarstwa. Ot taka mała lekcja pokory…

Droga to wznosiła się, to opadała, ale per saldo wciąż wyjeżdżałem wyżej i wyżej. Solidniejszy zjazd zaliczyłem dopiero przed Przytkowicami, gdzie skręciłem na północ. Tam kolejny raz trafiłem na drogę, którą chyba Bóg opuścił i nie tchnął idei remontu w głowy lokalnych samorządowców. Początkowo nie było źle, bo zaczął się kolejny podjazd, więc spokojnie mogłem omijać większe nierówności. Na szczycie wzniesienia też nie było źle, bo musiałem trochę odpocząć i zregenerować siły, więc poruszałem się nieco wolniej. Ale gdy skręciłem w stronę wsi Paszkówka, mogłem z całą mocą i całym swoim jestestwem przypomnieć sobie, dlaczego jeszcze nie tak dawno kolarstwo szosowe nie było zbyt popularne w ojczyźnie naszej. To, po czym jechałem, a co przy zaangażowaniu potężnych pokładów wyobraźni i poczucia humoru, można byłoby nazwać drogą, stanowiło w rzeczywistości skansen, relikt i żywe wspomnienie minionej ćwierć wieku temu epoki. Dziury, niektóre zasypane luźnym, asfaltopodobnym żwirem, który ponadto leżał wszędzie indziej, zamieniając każdy zakręt w żwirową ślizgawkę. I znów zamiast radować się wiatrem we włosach, lawirowałem ostrożnie po tym polu minowym, zastanawiając się, czy pogubię bidony, czy nie? Na szczęście nic mi nie odpadło i choć mocno wytrzepany na wszystkie strony, w jednym kawałku i bezpiecznie dotarłem do drogi numer 44.

Wtorkowa przygoda powoli się kończyła. Pozostało już tylko dojechać do Skawiny, potem do Tyńca i na koniec do Krakowa. Skończyły się podjazdy, nie licząc małej hopki przed Tyńcem. Powoli zapadał zmierzch, a ja witałem go już na dobrych, wyremontowanych, krakowskich, małopolskich, polskich drogach.



Konstytucyjnie

Niedziela, 3 maja 2015 • Komentarze: 0

Aktywność
1 42 690
Data
3 maja 2015
Niedz. 10:46 14:17
Rower
Ridley Fenix
1 6 81
Kalorie
1879kcal
Czas
3:23:33
45
301
0:26 0:21 0:00
Dystans
106.05km
16
141
11.86 12.48
Prędkość
31.26km/h
5
20
26.7 34.1 51.8
Kadencja
93rpm
116
Tętno
145bpm
189
Przewyższenia
414m
77
548
       257
Nachylenie
+ 3.5% - 3.2%
+ 6.0 - 6.0
Temperatura
24.0°C
18.0 31.0

Dwieście dwudziestą czwartą rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja świętowałem w należyty sposób, czyli na rowerze. Pogoda dostroiła się do powagi święta, a więc było słonecznie i bez przesady ciepło. Kolejny raz wybrałem kierunek wschodni, ale tym razem nie poruszałem się jedynie głównymi drogami, ale kluczyłem tu i tam, często zmieniając kierunek. W końcu jednak dotarłem od południa do wschodnich granic Puszczy Niepołomickiej i pojechałem na północ. Zazwyczaj dojeżdżałem w ten sposób do Mikluszowic, a potem zagłębiałem się w soczystą zieleń lasu, ale nie dzisiaj. Tym razem pojechałem dalej na północ, aż do końca drogi numer 965, czyli do Świniar. Tam skręciłem na zachód, dojechałem do Ispiny i przejechałem na drugi brzeg Wisły. W ten sposób dotarłem do dawno nie odwiedzanego Nowego Brzeska. Drogą numer 79 pojechałem w kierunku Nowej Huty. Dzień świąteczny gwarantował, że droga będzie spokojna. Jednak rozpoczęła się już fala powrotów z długiego weekendu i jedyną różnicą w porównaniu z dniem powszednim, był brak tirów. Nie mogłem więc całkowicie się odprężyć, oddając wszelakim rozmyślaniom, ale i tak jechało się fantastycznie, bo idealna nawierzchnia drogi pozwalała na bezpieczną jazdę. To co dobre, skończyło się na ulicy Igołomskiej. Już nieraz pisałem o głębokich koleinach, brudnych, dziurawych i nieprzejezdnych poboczach. To wszystko sprawia, że trzeba jechać w sporej odległości od krawędzi jezdni, co oczywiście naraża nas na bliski kontakt z samochodami. Po dziewięciu kilometrach takiej jazdy skręciłem wreszcie w ulicę Ptaszyckiego, a niedługo potem w ulicę Klasztorną. Przede mną było już tylko około dziesięciu kilometrów powrotnej drogi do domu.