Moje aktywności Outdoor

Tutaj znajdziesz opisy moich aktywności rowerowych na świeżym powietrzu, albo raczej na tzw. „świeżym powietrzu”, bo większość moich tras rowerowych leży nieopodal miejsca, o którym doskonale mówią słowa piosenki: „I odmiennym jakby rytmem u nas ludziom bije serce, choć dla serca nieszczególne tu powietrze (…)”.

Spacerek

Poniedziałek, 31 października 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
9 111 897
Data
31 października 2016
Pon. 10:42 11:47
Rower
Ridley Fenix
9 74 219
Kalorie
592kcal
Czas
1:03:59
131
1403
0:18 0:15 0:00
Dystans
29.59km
131
1506
7.91 7.85
Prędkość
27.74km/h
58
415
25.4 30.1 38.3
Kadencja
80rpm
114
Tętno
120bpm
142
Moc
187W
41
305
151 170 466
TSS
66
57
565
Przewyższenia
233m
126
1014
       237
Nachylenie
+ 3.0% - 3.0%
+ 6.1 - 8.8
Temperatura
7.0°C
7.0 7.0

Ból gardła, kaszel, wysoka gorączka oraz to, co sprawia, że statystyczny mężczyzna widzi już „tunel i światło”, czyli… katar, dopadły mnie w ubiegły czwartek. Nie spodziewałem się, że szybko się pozbieram, ale w sobotni wieczór zostałem uzdrowiony i chociaż dość słaby i wynędzniały, byłem w stanie wyjść wczoraj z domu i zakosztować świeżego powietrza. Dzisiaj nawet zdecydowałem się na bardzo krótką i spokojną przejażdżkę w okolicach domu. W tym rekreacyjnym, spacerowym, leniwym tempie pożegnałem więc październik, który okazał się wyjątkowo słaby z punktu widzenia statystyk rowerowych. Prawdę mówiąc dokonałem już przewartościowania priorytetów na ten rok. Jeszcze niedawno zamierzałem pobić rekord rocznego dystansu, a wszystko wskazywało, że jest to niemal pewne. Teraz chciałbym jedynie przekroczyć 10000 km, ale nawet do tego wyzwania podchodzę ostrożnie.



Triumwirat słabości

Czwartek, 27 października 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
8 110 896
Data
27 października 2016
Czw. 15:35 17:39
Rower
Ridley Fenix
8 73 218
Kalorie
1023kcal
Czas
1:58:28
113
981
0:28 0:24 0:13
Dystans
53.65km
113
858
11.96 11.03
Prędkość
27.17km/h
78
497
24.9 26.7 44.7
Kadencja
86rpm
126
Tętno
128bpm
148
Moc
173W
52
505
137 159 714
TSS
109
55
350
Przewyższenia
344m
108
719
       259
Nachylenie
+ 2.9% - 3.2%
+ 7.5 - 7.4
Temperatura
7.0°C
6.0 8.0

Chmury wisiały nad miastem, ale zdążyłem się już przyzwyczaić do tego mało zachęcającego obrazu smutnej, jesiennej rzeczywistości. Gorsze było to, że tuż przed wyjściem z pracy zaczęło mnie boleć gardło i z każdą chwilą bolało coraz bardziej. Ostatni raz byłem chory ponad półtora roku temu, więc zdążyłem zapomnieć, jak to jest, gdy człowiek źle się czuje. Owa amnezja sprawiła, że postanowiłem całkowicie zignorować objawy rodzącego się przeziębienia i zaliczyć jeszcze jedną przejażdżkę w tym tygodniu. Prawdę mówiąc, liczyłem po cichu, że aktywność na świeżym powietrzu – zakładając, że krakowskie powietrze świeżym jest – uczyni cuda i wyleczy mnie z wszelkich słabości ciała.

Pojechałem. Niestety dość szybko dotarło do mnie, że dzisiaj raczej nie zaszaleję, bo energii starczało ledwie na spokojne pedałowanie, a mocniejsze zrywy były nadzwyczaj krótkie i okupione długą fazą powrotu do właściwego stanu świadomości. Monotonnie toczyłem się więc wzdłuż Wisły w stronę Tyńca. Stamtąd udałem się do Skawiny, z przerażeniem uzmysławiając sobie, że dość łagodny podjazd ulicą Bogucianka musiałem pokonać na małej tarczy. Masakra jakaś, a przecież to jeszcze nie był koniec. Ze Skawiny wróciłem do Krakowa, przejechałem przez Swoszowice, dotarłem do ulicy Stojałowskiego. Do domu miałem już relatywnie blisko i prawdę mówiąc, bardzo mnie to cieszyło.

A jednak dopadł mnie triumwirat słabości. Wieczorem okazało się, że do bólu gardła dołączył jeszcze kaszel i katar. Czy to oznacza, że właśnie zakończyłem „rowerowy” październik?



Eksperymentalnie

Środa, 26 października 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
7 109 895
Data
26 października 2016
Śr. 15:19 17:44
Rower
Ridley Fenix
7 72 217
Kalorie
1384kcal
Czas
2:20:21
91
694
0:24 0:20 0:16
Dystans
67.29km
84
553
11.28 9.41
Prędkość
28.77km/h
38
284
28.1 27.2 48.6
Kadencja
88rpm
149
Tętno
140bpm
161
Moc
190W
33
255
156 192 695
TSS
156
51
281
Przewyższenia
321m
112
774
       254
Nachylenie
+ 2.9% - 3.5%
+ 6.4 - 8.9
Temperatura
8.9°C
8.0 10.0

Nie mieszkam na południu Italii (celowo używam tej formy, nie tolerując, nie rozumiejąc i protestując przeciwko nazwie „Włochy”), więc nieubłaganie zbliża się moment, kiedy moja szosówka pójdzie w kilkumiesięczną odstawkę, a ja przesiądę się na rower zimowy. Czas ten poświęcam na drobiazgowy przegląd podstawowego roweru i zazwyczaj dokonuję wówczas mniejszych lub większych modyfikacji. Na te drugie, czyli większe, tym razem raczej się nie zanosi, bo nieskromnie powiem, iż niewiele mogę ulepszyć, ale kilku pomniejszych zmian zapewne dokonam. Szkopuł w tym, że ich sens lub bezsens ujawnia się dopiero na wiosnę, gdy teoria konfrontuje się z praktyką setek przejechanych kilometrów. Postanowiłem zatem, że zanim dam odpocząć Fenixowi, sprawdzę w „praniu” przynajmniej jedną rzecz, którą chcę zmienić. A zachciało mi zmodyfikować nieco geometrię roweru, poprzez obniżenie kierownicy o skromne półtora centymetra. Zauważyłem bowiem, że coraz częściej, żeby nie powiedzieć: zawsze, przyjmuję dość mocno pochyloną pozycję. Obniżenie kierownicy powinno więc sprawić, że moje ręce będą mniej zgięte w łokciach. Zmiana niewielka, ale przemnożona przez przynajmniej kilkadziesiąt kilometrów przejechanych na rowerze, może okazać się zabójcza dla komfortu jazdy.

Dzisiejsza przejażdżka była więc pierwszym testem. Test się powiódł, to znaczy, że nie czułem żadnych negatywnych zjawisk w postaci bólu lub jakiegokolwiek innego dyskomfortu. Prawdę mówiąc, w ogóle nie poczułem różnicy. Jeśli kolejny test również nie wykaże niczego złego, jest duża szansa, że zimą dokonam ekstrakcji kolejnego kawałka rury sterowej widelca.



Jesiennie

Sobota, 22 października 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
6 108 894
Data
22 października 2016
Sob. 12:35 15:17
Rower
Ridley Fenix
6 71 216
Kalorie
1524kcal
Czas
2:25:46
84
631
0:28 0:24 0:00
Dystans
69.02km
82
538
12.60 11.66
Prędkość
28.41km/h
48
340
26.2 28.8 57.9
Kadencja
89rpm
142
Tętno
143bpm
164
Moc
202W
17
100
167 180 743
TSS
180
48
234
Przewyższenia
408m
97
565
       282
Nachylenie
+ 3.2% - 3.6%
+ 9.7 - 11.8
Temperatura
10.5°C
9.0 13.0

Sobota nie powitała mnie promieniami jesiennego słońca. Wręcz przeciwnie. Gdy zwlokłem moją cielesną powłokę z wygodnego łóżka i wyjrzałem za okno, moim zaspanym oczom ukazał się przygnębiający widok zachmurzonego nieba i mokrego świata. Jedynym pozytywem był fakt, że nie padało i teoretycznie, czyli według wróżbitów od pogody, padać już nie powinno. Jednak już wkrótce, gdy w mieszkaniu unosił się już cudowny zapach porannej kawy, chmury zaczęły się przerzedzać, ukazując dawno niewidziany obraz błękitu. Potem było jeszcze lepiej, bo w trakcie śniadania słońce przypomniało światu o swoim istnieniu. Zrobiło się więc całkiem sympatycznie.

Na trasę wyruszyłem jednak dopiero około południa. W wielu miejscach asfalt nadal był mokry, ale taki to już urok tej pory roku i trudno spodziewać się, aby rower długo pozostawał nieskazitelnie czysty. Planu wycieczki oczywiście nie miałem, zdając się na przypadek. Nie planowałem także dystansu, licząc jedynie na to, iż zaliczę przynajmniej pięćdziesiąt kilometrów spokojnej jazdy. Jazda istotnie była spokojna, gdy wraz z wiatrem podążałem na wschód, oraz mniej spokojna, gdy na przekór niemu jechałem na zachód. A gdy już miałem wracać, coś podkusiło mnie, aby podjechać sobie w okolice Kopca Kościuszki. W pierwszej chwili trochę tego żałowałem, bo jadąc ulicą Św. Bronisławy, musiałem skupić się na omijaniu bez mała setek spacerowiczów. Ale na końcu drogi czekała na mnie nagroda w postaci cudownych obrazów jesieni. I mając te obrazy w pamięci, wielbiąc Boga za wspaniałość Jego dzieła stworzenia, oddzielony codzienności, mknąłem ulicami królewskiego miasta do domu.


Obraz złotej jesieni, a może złoty obraz jesieni?
Obraz złotej jesieni, a może złoty obraz jesieni?
Samotność?
Samotność?



Człowiek z Brzegów

Poniedziałek, 17 października 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
5 107 893
Data
17 października 2016
Pon. 15:50 17:50
Rower
Ridley Fenix
5 70 215
Kalorie
1188kcal
Czas
1:56:05
118
1014
0:30 0:27 0:04
Dystans
55.92km
106
793
12.83 14.40
Prędkość
28.90km/h
35
261
25.0 31.5 49.0
Kadencja
89rpm
114
Tętno
139bpm
166
Moc
207W
10
65
166 176 811
TSS
147
53
296
Przewyższenia
468m
85
458
       329
Nachylenie
+ 3.7% - 3.3%
+ 9.2 - 8.6
Temperatura
9.5°C
9.0 11.0

Dwa oblicza miała dzisiejsza przejażdżka. Po przejechaniu pierwszych dziesięciu kilometrów czułem się całkowicie odwirowany z energii. Byle pagórek stawał się trudnym wyzwaniem, w powietrzu zdawało się brakować tlenu, a przed oczami malowały się zaśnieżone obrazy rzeczywistości na wzór ekranów źle dostrojonych telewizorów. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy jest sens, abym jechał dalej i brnął w tym zmęczeniu w imię niewłaściwie pojętego sensu mej rowerowej pasji? Czyż nie lepiej byłoby wrócić, rozsiąść się wygodnie i oddać lekturze Słowa?

Wbrew wszystkiemu zdecydowałem się kontynuować jazdę. Przez kolejne kilometry nic się nie zmieniło na lepsze, ale na gorsze także nie. A więc była nadzieja, że dam radę. I w rzeczy samej tak właśnie się stało. Samopoczucie poprawiło się, siły powróciły, odzyskałem energię i moc była ze mną. Mogłem więc cieszyć się jazdą, i światem, i skromnymi przebłyskami błękitu pomiędzy szarością chmur, i wreszcie czerwienią zachodu słońca na progu kończącego się dnia.

Wracałem przez Brzegi. On stał w tym samym miejscu, co zawsze. Z długimi włosami, lekko zaniedbany, wspierający się na kulach, bez nogi, trzymający puszkę piwa w dłoni. Zamyślony, jakby nieobecny, patrzący przed siebie wzrokiem pełnym tęsknoty. Kiedyś myślałem: to dziwak. Lecz, gdy narodziłem się na nowo, zrozumiałem, że go oceniam, chociaż nic o nim nie wiem. Nie znam jego historii, ale już zdążyłem go zaszufladkować, skategoryzować, zmierzyć wzrokiem i zważyć rozumem. Zrobiło mi się głupio i postanowiłem, że za każdym razem, gdy będę obok niego przejeżdżał, pozdrowię go uniesioną znad kierownicy dłonią. Zrobiłem to dzisiaj. Tak zwyczajnie, od serca. A na jego twarzy pojawił się uśmiech – tak szczery, jak uśmiech dziecka. I ujrzałem równie prawdziwą radość w jego oczach. Tak niewiele czasem potrzeba…


Czas powrotu
Czas powrotu



Dolina Bolechowicka

Sobota, 15 października 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
4 106 892
Data
15 października 2016
Sob. 11:12 14:45
Rower
Ridley Fenix
4 69 214
Kalorie
1805kcal
Czas
3:15:53
59
340
0:53 0:43 0:00
Dystans
88.05km
62
343
20.24 21.24
Prędkość
26.97km/h
87
534
22.7 29.6 53.0
Kadencja
87rpm
144
Tętno
138bpm
155
Moc
187W
41
305
147 193 759
TSS
207
40
188
Przewyższenia
759m
45
197
       397
Nachylenie
+ 3.8% - 3.6%
+ 12.3 - 14.9
Temperatura
14.3°C
12.0 16.0

Prawdę mówiąc, zamierzałem dzisiaj zaliczyć „setkę” – być może ostatnią w tym roku. Pogoda mi sprzyjała, bo chociaż było raczej zimno, to świeciło słońce, nadając właściwe kolory coraz bardziej zaawansowanej jesieni. Miałem problem z wyborem trasy i ostatecznie, jak to mam w zwyczaju, zdałem się na łaskawość losu. Wyjechałem z Krakowa i pojechałem na północ. Przejechałem przez Tomaszowice, zjechałem do Brzezia, a potem znów skręciłem na północ, by dotrzeć do Bolechowic. Solidnie rozgrzałem się na podjeździe do Zelkowa. A potem udałem się do miejsca, skąd rozpościerał się wspaniały widok na Dolinę Bolechowicką. Tam zatrzymałem się. Byłem zupełnie sam. Tylko ja, zimny wiatr i cudowny krajobraz. Szkoda, że nie mogłem oddać tego piękna na fotografii – słońce nie było moim sprzymierzeńcem. Ruszyłem dalej. Dojechałem do Białego Kościoła. Tam poczułem, że jestem już trochę zmęczony, a przecież była to ledwie połowa drogi. Zrozumiałem, że ciężko będzie „dojechać” do planowanego dystansu. Do Krakowa dotarłem przez Korzkiew i Zielonki. Potem musiałem jeszcze przejechać przez centrum miasta. Teoretycznie mogłem jeszcze powłóczyć się tu i tam, ale nie chciałem niczego robić na siłę. Wróciłem więc, dziękując Bogu za kolejny piękny dzień.


Rodzą się barwy jesieni
Rodzą się barwy jesieni
Dolina Bolechowicka
Dolina Bolechowicka
Dolina Bolechowicka
Dolina Bolechowicka



Do zmroku

Czwartek, 13 października 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
3 105 891
Data
13 października 2016
Czw. 15:56 17:55
Rower
Ridley Fenix
3 68 213
Kalorie
1230kcal
Czas
1:56:25
117
1011
0:23 0:20 0:01
Dystans
57.57km
103
752
10.81 10.25
Prędkość
29.67km/h
18
136
27.6 29.9 48.4
Kadencja
89rpm
122
Tętno
143bpm
164
Moc
206W
11
71
169 167 693
TSS
149
52
295
Przewyższenia
330m
110
751
       256
Nachylenie
+ 3.1% - 3.3%
+ 8.1 - 9.9
Temperatura
5.1°C
4.0 6.0

Jak wszem i wobec wiadomo, nie ma złej pogody na rower, jest tylko złe ubranie i… brak błotników. Kolejny tydzień lało i prawdę mówiąc, miałem już tego trochę dość. Tymczasem mój „zimowy” rower nadal spoczywa na stojaku serwisowym, bo nijak nie mogę się sprężyć i poświęciwszy jeden wieczór, doprowadzić go do stanu używalności. A czas ku temu najwyższy, bo deszczowych dni będzie coraz więcej.

Kolejna seria opadów deszczu zakończyła się wczesnym popołudniem i mogłem wyskoczyć na przejażdżkę. Nie była długa, bo z racji posiadania jedynie oświetlenia pozycyjnego, wolałem zakończyć ją o zmroku. Rower „zimowy” ma lepsze światła, ale… przeczytajcie pierwszy akapit. Jeździłem więc raczej krótko i zdążyłem zaliczyć pętlę: Kraków – Niepołomice – Kraków. Warunki były takie sobie, bo temperatura była mniej więcej taka, jak w… lutym tego roku. Dobrze więc, że ubrałem ciepłą bluzę i grubsze rękawiczki.



Ray Wilson

Piątek, 7 października 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
2 104 890
Data
7 października 2016
Pt. 14:58 17:58
Rower
Ridley Fenix
2 67 212
Kalorie
1713kcal
Czas
2:53:27
67
430
0:26 0:22 0:00
Dystans
82.77km
64
370
11.76 11.09
Prędkość
28.63km/h
41
301
26.4 29.1 48.4
Kadencja
88rpm
125
Tętno
141bpm
161
Moc
188W
36
284
160 178 753
TSS
183
46
224
Przewyższenia
391m
104
608
       253
Nachylenie
+ 3.3% - 3.6%
+ 9.2 - 9.1
Temperatura
8.9°C
6.0 11.0

Fajnie mi się jeździło. Puszcza Niepołomicka była pusta, chłodna i cicha. Sam na sam ze światem i sam na sam z Bogiem. Uwielbiam takie chwile. Dzisiaj jednak bardzo często wracałem myślami do dnia wczorajszego i do absolutnie wspaniałego koncertu Raya Wilsona. I chociaż to blog rowerowy, to pozwolę sobie nie napisać już niczego na temat dzisiejszej trasy, bo ona była jedynie scenografią teatru wciąż żywych wspomnień sprzed kilkunastu godzin.

To był niesamowity wieczór…

Od dawna czekałem na koncert Raya Wilsona w Krakowie. To przecież mój ulubiony wokalista, obdarzony niezwykłym głosem i doceniany przez nielicznych. Szkoda, bo jest to artysta, który nie potrzebuje na scenie żadnych „polepszaczy”, brzmiąc dokładnie tak jak w studio. Owa niszowość ma jednak tę pozytywną stronę, że koncerty Raya są kameralne, scena znajduje się tuż przed publicznością, a ta ostatnia należy z reguły do tych tak zwanych „wyrobionych” i dobrze wiedzących, po co przyszli. To nie zawsze się sprawdza, ale o tym za chwilę.

Jako niepoprawnie punktualny człowiek, w dodatku z wizją walki o zajęcie jak najlepszej pozycji wyjściowej w biegu pod scenę, zmusiłem rodzinę do pojawienia się w „Manghha” na godzinę przed koncertem. Był już spory tłumek, ale uznałem, że mamy duże szanse w walce o tytuł „best place”. Istotnie tak właśnie się stało i bez żadnego problemu zajęliśmy miejsce tuż przed sceną. Inni byli mniej nerwowi ode mnie i pomyśleli, że skoro koncert rozpoczyna się o 20:00, to spokojnie mogę przyjść o 19:59 i też zdążą.

Koncert rozpoczął się z niewielkim opóźnieniem. Widok dwustu kilkudziesięcioosobowej publiczności początkowo napawał mnie optymizmem. Początkowo, czyli przed koncertem. Głównie dlatego, iż z radością zauważyłem, że nie wpływam znacząco na średnią wieku. Potem się rozczarowałem – zimna i sztywna jak zwłoki pechowego badacza Antarktydy. Toż nawet królowie spoczywający na nieodległym wawelskim wzgórzu mają w sobie więcej życia. Ożywiała się tylko wówczas, gdy rozpoznawała dźwięki przebojów Genesis. Niektórzy potrafili wówczas wydobyć z siebie fragmenty tekstu. A potem znów włączali tryb hibernacji. Nie oszukujmy się. Większość przyszła nie na „Raya”, ale na „Genesis”. Szkoda, bo – z całym szacunkiem dla Genesis – nie Ray Wilson powinien być dumny, że śpiewał z kumplami Petera Gabriela i Phila Collinsa, ale to właśnie muzycy Genesis powinni się cieszyć, że przez krótki czas gościli u siebie taki „głos”. Nie chcę się chwalić, ale chyba tylko my (Monika, Weronika i ja) znaliśmy większość „perełek” muzycznych, które zabrzmiały podczas ponad dwugodzinnego koncertu. Były więc „They Never Should Have Sent You Roses”, „Amen to That” i utrzymana w klimacie „Pink Floyd” kompozycja „Makes Me Think of Home”. A skoro już mowa o Floydach”, to nie mogło zabraknąć „High Hopes”. Zabrzmiały nastrojowe i akustyczne „Old Book On The Shelf” i napisana dla przyjaciela, który nie poradził sobie z trudami życia - „Song For A Friend”. Było też trochę nieco starszych piosenek, np. „Take It Slow”, „Easier That Way” i „Propaganda Man”. W trakcie tego ostatniego kawałka gitarzysta zapodał taką solówkę, że nawet wspomniana wcześniej nieruchawa publiczność szukała z wrażenia swoich szczęk (zaiste, niektórzy posiadali sztuczne) na podłodze. Artysta nie zapomniał także o swojej przygodzie z zespołem Sitltskin, wkraczając w klimaty nieco mocniejszego brzmienia, np. w utworze „American Beauty”.

Wszystko co dobre szybko się kończy. Nawet nie zauważyłem, kiedy minęły ponad dwie godziny. Jednak na koniec czekała na nas niespodzianka, nie do pomyślenia na koncertach, które gromadzą wielotysięczne tłumy. Ray Wilson przyszedł nie tylko podpisywać płyty, ale także robić sobie wspólne zdjęcia, z czego – jak widać – skorzystaliśmy.

Koncert był absolutnie rewelacyjny. Wspólnie z muzykami Ray Wilson zabrał nas do zupełnie innego muzycznego świata, niż ten, którego rzygowiny komercji, sztuczne produkty komputerowych aplikacji, obsrane zmanipulowanym fałszem wokalu i szumnie zwane przebojami, wylewają się ze słuchawek podłączonych do smartfonów. Świat Raya Wilsona jest zupełnie inny – prawdziwy, naturalny, czysty i subtelny. Tak, to był niesamowity wieczór…

Wspomnę jeszcze o epizodzie. Pewien fotograf, człowiek o wyglądzie Petera Pettigrew – fani Harrego Pottera wiedzą, o kim mówię – był wyjątkowo namolny. Panoszył się tuż przy scenie, rozpychając, nadeptując, trącając. Właził wszędzie z tym swoim wielkim obiektywem, rozpraszając wszystkich dookoła. Krótko mówiąc, był równie upier*****, co jego potterowski odpowiednik. Po głowie zaczynały mi chodzić różne, zdecydowanie mało chrześcijańskie pomysły, jak pozbyć się natręta, ale na szczęście Ray Wilson też miał go dość i powiedziawszy do mikrofonu kilka słów, wysłał gościa do kąta. Ludzie, jaka to była ulga! ;)



Ray Wilson
Ray Wilson
Ja, Ray i Monika
Ja, Ray i Monika



Idylla, szczęście, ukojenie

Sobota, 1 października 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
1 103 889
Data
1 października 2016
Sob. 11:05 15:00
Rower
Ridley Fenix
1 66 211
Kalorie
2100kcal
Czas
3:34:09
36
213
1:08 0:52 0:00
Dystans
100.73km
50
276
28.88 27.29
Prędkość
28.22km/h
54
368
25.1 31.1 67.9
Kadencja
88rpm
144
Tętno
139bpm
162
Moc
199W
22
129
157 198 709
TSS
254
20
87
Przewyższenia
954m
22
107
       478
Nachylenie
+ 3.3% - 3.5%
+ 12.0 - 12.2
Temperatura
23.6°C
21.0 25.0

Sobota. Pierwszy dzień października. Obudziły mnie promienie słońca. Wpadały przez niezasłonięte okno, radośnie panosząc się w mieszkaniu, tworząc na ścianach magiczne odblaski, rozszczepiając się w pryzmatach szklanych powierzchni. Radosny początek pięknego dnia w świecie pełnym cudownych zdarzeń. Błękitne niebo przyozdobione subtelnym puchem białych obłoków i cichy szept wiatru – pieśń uwielbienia, hymn dziękczynienia. Uśmiech powitania, zapach świeżej kawy. Idylla. Szczęście. Ukojenie.

Powiecie: „zwariował, odbiło mu”. Żadną miarą! Po prostu czuję się szczęśliwy. Wbrew wszystkiemu, na przekór światu, pod prąd, w górę, krętą ścieżką. Już prawie dwa miesiące nie oglądam TV. Prawie, bo kilka transmisji z wyścigów kolarskich zaliczyłem. Ale nic ponadto. Ani TVN, ani TVP, ani nic, co karmi sensacją, tragedią, kłamstwem, manipulacją. Cóż za ulga. Ileż wolnego czasu, który można spożytkować zupełnie inaczej, lepiej, owocniej, przyjemniej.

Tak. Wiele się zmieniło, ale moja rowerowa pasja nadal jest moją pasją. Nikt mi jej nie zabrał, nie nakazał porzucić. Tyle tylko, że została ustawiona na właściwym miejscu i we właściwym porządku. A przy okazji zyskała zupełnie innym wymiar. Jak wszystko w nowym życiu.

No proszę, a miałem przecież napisać o dzisiejszej wycieczce. Nie była nakreślona na elektronicznej mapie rowerowego GPS’a, a jej szkic istniał tylko w mojej głowie. Wybrałem się do Pieskowej Skały, którą ostatni raz odwiedziłem w maju ubiegłego roku. Najpierw musiałem oczywiście przejechać przez cały Kraków, potem podążałem ulicą Łokietka aż do Modlnicy, gdzie wjechałem na drogę 94. Ruch tam panował potężny, ale szerokie pobocza sprawiały, że nie czułem dyskomfortu, ani niebezpieczeństwa. A to ostatnie czyha na tej drodze. W pewnym momencie okazało się, że poruszam się najszybciej ze wszystkich i wyprzedzam dziesiątki samochodów. Tajemnica wyjaśniła się w Czajowicach. Rozbite samochody, policja, straż pożarna. Na szczęście nikt nie zginął. Dojechałem do Sąspowa, a potem do Woli Kalinowskiej. Zjechałem do drogi 773 i znalazłem się pośród cudownych klimatów Jury Krakowsko – Częstochowskiej. Wkrótce dotarłem do Pieskowej Skały, gdzie zatrzymałem się na chwilę, aby zatrzymać w kadrze jeden z pierwszych dni złotej jesieni. Potem pojechałem do Sułoszowej i tam skręciłem na wschód. Dotarłem do drogi 774 i pojechałem do Skały. Dalej było już prosto i… szybko. Wkrótce przejeżdżałem obok tablicy z napisem „Kraków”. I znów musiałem przejechać przez całe miasto, ale…

Czekały na mnie: uśmiech powitania, zapach świeżej kawy. Idylla. Szczęście. Ukojenie.


Maczuga Herkulesa
Maczuga Herkulesa
Odrestaurowany zamek w Pieskowej Skale na tle błękitu
Odrestaurowany zamek w Pieskowej Skale na tle błękitu
Ot taka mała impresja z rękami i zamkiem w tle
Ot taka mała impresja z rękami i zamkiem w tle