Moje aktywności Outdoor

Tutaj znajdziesz opisy moich aktywności rowerowych na świeżym powietrzu, albo raczej na tzw. „świeżym powietrzu”, bo większość moich tras rowerowych leży nieopodal miejsca, o którym doskonale mówią słowa piosenki: „I odmiennym jakby rytmem u nas ludziom bije serce, choć dla serca nieszczególne tu powietrze (…)”.

Radość jazdy

Sobota, 27 lutego 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
10 24 810
Data
27 lutego 2016
Sob. 11:04 13:49
Rower
Ridley X-Bow
10 24 56
Kalorie
1303kcal
Czas
2:38:00
75
525
0:57 0:38 0:00
Dystans
71.15km
76
503
20.29 21.95
Prędkość
27.02km/h
81
518
21.1 34.4 60.5
Kadencja
93rpm
125
Tętno
141bpm
164
Przewyższenia
826m
36
160
       399
Nachylenie
+ 4.1% - 3.7%
+ 14.0 - 9.0
Temperatura
8.1°C
6.0 12.0

Zimą zazwyczaj jeżdżę po mieście. Wynika to głównie z tego, iż popołudniu szybko zapada zmrok, a jazda po nieoświetlonych drogach nie jest ani bezpieczna, ani atrakcyjna widokowo. W weekendy czasem robię odstępstwo od tej reguły i uciekam gdzieś poza Kraków, ale przeważnie nie są to wymagające trasy. Nawet najlepsze bidony termiczne częstują mnie w końcu lodowato zimnym napojem, batony energetyczne stają się twarde jak skała, naprawa przebitej dętki mniej lub bardziej sztywnymi palcami też nie należy do rzeczy szybkich i łatwych, że o przyjemności już nie wspomnę. No i jest jeszcze pewna przypadłość, na którą cierpię, gdy jest chłodno. Brzmi tajemniczo, ale jest banalna. To mój nos, a raczej kryjące się w nim śluzówki, które zimą zachowują się dokładnie tak samo, jak kran z uszkodzoną uszczelką. Próbowałem już wszystkiego, ale nic nie działa. Ten typ tak już ma i koniec, co wcale nie znaczy, że dawkuję sobie zimowe wyjazdy. Co to, to nie. Unikam jednak trudniejszych tras, bo wraz z rosnącym stopniem ich trudności, staję się coraz bardziej pociągający – w znaczeniu cieknącego nosa oczywiście. Ale w końcu powiedziałem sobie: dość! Ileż razy można oddychać mieszanką smogowo-spalinową i przemykać po tym samym asfalcie? Każdy ma jakąś wytrzymałość. Do granic swojej doszedłem właśnie dzisiaj i postanowiłem, że niezależnie od pogody ucieknę poza Kraków.

Niebiosa częściowo mi sprzyjały. Sprzyjały, bo świeciło piękne słońce na krystalicznie czystym i błękitnym niebie. Częściowo, bo było ledwie kilka stopni ciepła, którego i tak nie było czuć, bo wschodni wiatr skutecznie obniżał temperaturę. Pojechałem na południe. Na początek do Świątnik Górnych. Pierwsze pagórki przetestowały moją zimową formę. Nie było źle, bo po solidnej dawce makaronu nigdy nie jest źle. Podjazd lub zjazd – bez różnicy – parłem do przodu. W Świątnikach Górnych skręciłem na wschód i pojechałem do Gorzkowa. To w miarę łatwy odcinek, bo choć pagórkowaty, to podjazdy są krótkie i mało wymagające, ale… ale jechałem pod wiatr, więc skromne procenty nachyleń spokojnie mogłem mnożyć przez dwa, lub przynajmniej przez półtora. Za Gorzkowem nadal jechałem na wschód do Koźmic Małych, a tam skręciłem na południe. Teraz miałem przed sobą serię szybkich zjazdów. Są zjazdy – jest impreza. Żwawo mknąłem przed siebie. Jednak im szybciej jechałem, tym chłodniejszym powietrzem przyszło mi oddychać. Powiem szczerze, że w pewnym momencie pomyślałem, że epilogiem dzisiejszej wyprawy będzie ból gardła, temperatura, ciepłe łóżko i gorąca herbata z sokiem malinowym. Wszakże nie miałem już możliwości odwrotu i wkrótce wjeżdżałem, a w zasadzie zjeżdżałem do Dobczyc. Tam znów skierowałem się na południe, przejechałem przez centrum by później skierować się na wchód, w stronę Gdowa.

I znów jechałem pod wiatr. Na okolicznych wzgórzach leżały żałosne resztki śniegu. Tam, gdzie nie widziałem bieli, królowały wszystkie odcienie brunatnego obrazu pogrążonego w zimowej hibernacji świata. Jednak od czasu do czasu, wzorem dawnych nagrań zarejestrowanych na magnetycznej taśmie, spoza szumów docierał do mnie delikatny śpiew ptaków – słyszalny znak, że przyroda powoli budzi się do życia. Już niedługo, już wkrótce, jeszcze kilka tygodni…

W Gdowie kolejny raz zmieniłem kierunek jazdy. Od tej pory wiatr jedynie sporadycznie smagał moją twarz. Jechałem na północ, chcąc dotrzeć do drogi 94. Minąłem Liplas, minąłem Trąbki, a przed Bodzanowem musiałem zmierzyć się z całkiem sympatycznym, niekrótkim, kilkunastoprocentowym podjazdem. Potem było już łatwo. Zjechałem do drogi 94 i skręciłem na zachód. Od tej pory siła wiatru stanęła po mojej stronie, przeistaczając się w naturalne turbodoładowanie. Trzy kolejne podjazdy nie stanowiły żadnego problemu – po prostu ich nie poczułem. Jeszcze tylko obwodnica Wieliczki i skok w bok, czyli ucieczka w boczne ulice. Kraków. Dom.

Dzisiaj naprawdę cieszyłem się jazdą. Mknąłem z dala od wielkomiejskiego zgiełku, wśród urokliwych krajobrazów pogórza, napawając się świeżością przyrody i wdychając czyste powietrze. Tego mi właśnie brakowało. Tego mi było trzeba.


Wjeżdżam do Gdowa.
Wjeżdżam do Gdowa.
Nad Rabą.
Nad Rabą.



Chłód wieczoru

Środa, 24 lutego 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
9 23 809
Data
24 lutego 2016
Śr. 16:19 18:42
Rower
Ridley X-Bow
9 23 55
Kalorie
981kcal
Czas
2:10:42
106
824
0:36 0:27 1:31
Dystans
55.54km
109
800
13.72 12.61
Prędkość
25.49km/h
119
785
22.9 28.0 51.2
Kadencja
88rpm
115
Tętno
135bpm
159
Przewyższenia
454m
88
477
       288
Nachylenie
+ 3.3% - 3.6%
+ 9.0 - 8.0
Temperatura
1.5°C
0.0 4.0

Chciałoby się napisać, że zima przypomniała o sobie, ale jakaż to zima, jeśli pod koniec lutego temperatura wciąż utrzymuje się po dobrej strony mocy? Co prawda, siedząc w pracy, widziałem dzisiaj pogodowy kalejdoskop, czyli gwałtowne przejścia z jednej skrajności w drugą, od czystego nieba po śnieżycę i z powrotem, lecz gdy wracałem do domu, po śniegu pozostało już tylko wspomnienie. Był to wystarczający powód, aby po naprędce zaimprowizowanym obiedzie wskoczyć na rower.

Odczuwalna temperatura była wyraźnie niższa od tej, którą wskazywał termometr. Inna sprawa, że z wiekiem maleje odporność na niską temperaturę, co wcale mi się nie podoba. Pojawia się także efekt uboczny pozbycia się nadmiarowych kilogramów. Co by nie mówić, tłuszczyk rozgrzewał. Jednak nie narzekam, bo biorąc pod uwagę, że jest luty, można powiedzieć, że mamy upały.

Zawitałem dzisiaj między innymi do Witkowic i Zielonek, a potem do Rząski i Balic. Trasa, dość banalna, była jednak mocno pagórkowata, co w kontekście chłodnego wieczoru było czymś pozytywnym, bo wymuszało solidną pracę, która zgodnie z prawidłami fizyki, częściowo zamieniała się w ciepło. Mogłem więc zaliczyć kolejne kilkadziesiąt kilometrów, kolejne kilkaset metrów przewyższenia i kolejne dwie godziny ucieczki w alternatywną rzeczywistość rowerowego świata.



Poniedziałkowa hybryda

Poniedziałek, 22 lutego 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
8 22 808
Data
22 lutego 2016
Pon. 16:17 18:59
Rower
Ridley X-Bow
8 22 54
Kalorie
1203kcal
Czas
2:26:16
82
625
0:33 0:26 1:51
Dystans
66.71km
85
560
12.44 14.56
Prędkość
27.37km/h
71
466
22.5 33.2 54.9
Kadencja
91rpm
113
Tętno
142bpm
160
Przewyższenia
493m
78
422
       328
Nachylenie
+ 4.0% - 3.4%
+ 9.0 - 9.0
Temperatura
13.8°C
13.0 15.0

Weekend bez roweru jest raczej czymś wyjątkowym, a ten ostatni takim właśnie był. Patrząc na to, co się dzieje po drugiej stronie okna, jakoś nie miałem ochoty na cyklistyczne igraszki z naturą. Jeździłem co prawda w gorszych warunkach, ale widząc idealnie umyty rower, żal było myśleć, że po dwugodzinnej przejażdżce w takich warunkach, będę mógł powiedzieć (o myciu roweru), że wykonałem kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty. Spędziłem więc ten czas w domu, nie leniuchując, lecz kończąc prace nad jednym z projektów, co zresztą ma pewien związek z rowerami, bo przecież skądś trzeba mieć środki na te wszystkie części, narzędzia, smary, ciuchy, odżywki, napoje, suplementy, itd.

Poniedziałek, który dla większości jest najbardziej znienawidzonym dniem tygodnia, z czego można wysnuć tylko jeden wniosek, że mało kto lubi swoją pracę, miał być ciepły, słoneczny i pozbawiony opadów. Przynajmniej w Małopolsce. W sumie to trochę dziwne, bo z odległych czasów dzieciństwa przypominam sobie przysłowie „idzie luty, podkuj buty”, ale nie mam nic przeciwko temu, aby tak już zostało. Od kiedy pozbyłem się kilkunastu zbędnych kilogramów, jakoś gorzej znoszę mrozy, więc każdy ciepły dzień witam z radością. I z taką właśnie radością, wzmocnioną trzema dniami bez roweru, wyruszyłem dzisiaj przed siebie.

Poniedziałkowa trasa była hybrydą krakowsko-wielickich, miejsko-podmiejskich dróg. Rozpocząłem (który to już raz?) od Kosocic, by wkrótce potem zjechać do Wieliczki, przeskoczyć do Czarnochowic, wrócić do Krakowa, dokonać rytualnego przejazdu wzdłuż Wisły na Salwator, a potem uciec w kierunku Olszanicy. Tutaj należy podkreślić, że jazda na zachód oznaczała zmaganie się z wiatrem, który w porywach był naprawdę silny. Ostatnim etapem podążania w tym kierunku było wspięcie się ku niebiosom na „trójcy” ulic Chełmskiej, Zakamycze i Orlej. Potem zjechałem do Księcia Józefa. Gdyby ktoś miał wątpliwości, to oczywiście mowa jest o ulicy, bo prywatnie nie znam żadnego księcia, a nawet żadnego Józefa. Jadąc wzdłuż Wisły dotarłem do Mostu Zwierzynieckiego, przejechałem na drugą stronę i jedną z moich standardowych tras wróciłem do domu.



Tylko tyle

Czwartek, 18 lutego 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
7 21 807
Data
18 lutego 2016
Czw. 16:13 18:18
Rower
Ridley X-Bow
7 21 53
Kalorie
930kcal
Czas
1:56:03
119
1013
0:23 0:22 1:17
Dystans
51.03km
117
952
9.27 10.99
Prędkość
26.39km/h
103
636
24.1 28.7 48.6
Kadencja
89rpm
118
Tętno
140bpm
177
Przewyższenia
329m
111
754
       263
Nachylenie
+ 3.5% - 3.0%
+ 10.0 - 5.0
Temperatura
9.3°C
8.0 10.0

Siedzę sobie teraz wygodnie, słucham Leonarda Cohena, a pryzmaty milionów kropel deszczu zniekształcają widok świata za oknem. Siedzę sobie teraz wygodnie, ze słów składając kilka zdań, które zostawią mały ślad mojej dzisiejszej przejażdżki. Być może nie była szczególnie atrakcyjna, nie wiodła wśród zapierających dech w piersiach krajobrazów, nie powodowała gwałtownego bicia serca, a usta nie wydawały spontanicznych okrzyków zachwytu. Była łatwa, prosta, banalna, prowadziła mnie przez miejskie klimaty wieczoru. Ale to mi wystarczyło, bo dzisiaj nie szukałem nic ponad to, by znaleźć chwile odprężenia po kilku dniach intensywnej pracy. Tylko tyle…



Podjazd nieznany

Wtorek, 16 lutego 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
6 20 806
Data
16 lutego 2016
Wt. 16:23 18:36
Rower
Ridley X-Bow
6 20 52
Kalorie
968kcal
Czas
2:07:25
108
860
0:40 0:35 1:38
Dystans
55.58km
108
798
14.18 19.10
Prędkość
26.17km/h
105
667
20.9 31.9 55.1
Kadencja
86rpm
113
Tętno
135bpm
196
Przewyższenia
588m
64
314
       364
Nachylenie
+ 4.1% - 3.1%
+ 13.0 - 10.0
Temperatura
3.0°C
2.0 4.0

Dzisiaj miałem dwa cele. Po pierwsze, chciałem „dojechać” do pierwszego tegorocznego tysiąca. To akurat nie wydawało się trudne, bo brakowało mi raptem jednego kilometra i stu pięćdziesięciu metrów. Drugi cel był już bardziej ambitny, a przynajmniej tak mi się wydawało. Gdy wspomniałem koledze w pracy o mojej walce z nawierzchnią na ulicy Kopernika w Wieliczce, ten odpowiedział, że szukając samochodem sensownego objazdu robót drogowych, trafił na ulicę, która bardziej stromo pnie się w górę, a przed wszystkim ma lepszą nawierzchnię. Nie może być – pomyślałem. Jak to się stało, że w najbliższej okolicy jest coś, czego nie odkryłem przez parę ładnych lat? Bezapelacyjnie należało to sprawdzić i przekonać się na własnej skórze, a dokładniej rzecz ujmując, na własnych mięśniach, czy ów dotychczas nieznany podjazd faktycznie jest wymagającym połączeniem tworu natury i pracy drogowców. Rzecz jasna, nie zamierzałem poprzestać na wspomnianych dwóch celach, bo „impreza” byłaby zdecydowanie za krótka, ale pozostała część trasy miała już być bardziej przewidywalna.

Realizację zadań rozpocząłem pół godziny przed zachodem słońca. To i tak nie miało znaczenia, bo słońce istniało jedynie teoretycznie, gdyż nad Małopolską zalegały ciemne, ponure chmurzyska. Jestem przyzwyczajony do takich warunków, ale śmiem twierdzić, że dzisiaj było wyjątkowo smętnie. Szybko przejechałem pierwszy kilometr z groszami, odfajkowując tym samym pierwszy „task” z listy. A potem pojechałem do Wieliczki. Nie najkrótszą z dróg, ale okrężnie, po uprzednim pohasaniu po kosocickich pagórkach. Byłem więc dobrze rozgrzany, gdy wjeżdżałem do miasta kopalnią soli słynącego. Z ulicy Dembowskiego skręciłem w Daniłowicza, której przedłużeniem jest ulica Szpitalna. Tam właśnie rozpoczęła się główna część zabawy w nieznane.

Początkowo powitał mnie bruk. Zaprawdę, zaprawdę powiadam Wam, nie wiem, kto decyduje o wyborze kostki brukowej w Wieliczce, ale ten gość ma fantazję. Tutaj także nie ułożył czegoś normalnego w normalny sposób, ale wzorem ulicy Kopernika zbudował nawierzchnię z wielkich „kamerdolców”. Odstępy pomiędzy nimi nie są przykładem minimalizmu w sztuce budownictwa lądowego, ale w przeciwieństwie do wspomnianej, nieodległej ulicy noszącej imię faceta, który wstrzymał ziemię, da się jechać rowerem przełajowym lub górskim, bo szosówką już raczej nie. Napędzany magiczną mocą spożytego na obiad makaronu, dzielnie parłem w górę, zerkając od czasu do czasu na wskaźnik nachylenia, odczytując w zapadającym zmroku wartości wyraźnie przekraczające 10%. A potem skończyła się ulica Szpitalna, a wraz z nią skończyła się kostka, ale podjazd trwał nadal. Wjechałem w ulicę Górską. Lubię, gdy nazwa ulicy odzwierciedla jej klimat. Było pod górę. Potem skręt o 90 stopni, chwila oddechu na płaskim łączniku z ulicą Czubinów, znów skręt o 90 stopni i znów pod górę. Nachylenie cały czas dwucyfrowe, dochodzące do 13%. No i wreszcie skrzyżowanie z ulicą Rożnowską, które oznaczało koniec podjazdu.

Potem pojechałem na zachód, powielając w dużej części trasę sprzed kilku dni, co upoważnia mnie do świadomego i dobrowolnego darowania sobie jej opisu.

Wracając na koniec do poznanego nieznanego podjazdu, stwierdzam, że nie jest ani łatwiejszy, ani trudniejszy od ulicy Kopernika. Oba mają nieco ponad kilometr długości, na którym trzeba pokonać ponad 100 metrów przewyższenia. Średnie nachylenie jest więc niemal identyczne. Ulica Kopernika jest jednak mniej regularna. Są tam 16-to procentowe fragmenty, ale można złapać oddech na lżejszych partiach. Na Szpitalnej – Górskiej – Czubinów, maksymalne nachylenie dochodzi „jedynie” do 13%. Istotną różnicą jest jednak to, że pomijając brukowany odcinek na ulicy Szpitalnej, który zresztą można ominąć sąsiednimi ulicami, podjazd można zaliczyć na rowerze szosowym, co jest prawie niemożliwe na ulicy Kopernika, a w najlepszym razie mocno frustrujące i prowokujące do głośnego wypowiadania bardzo popularnego „warczącego” słowa, określającego członkinię związku zawodowego najstarszej profesji świata. Dbając o czystość mowy polskiej, wybieram więc „bramkę numer 2”, czyli dzisiejszy podjazd.



Bez narzekania

Sobota, 13 lutego 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
5 19 805
Data
13 lutego 2016
Sob. 10:23 12:51
Rower
Ridley X-Bow
5 19 51
Kalorie
1000kcal
Czas
2:17:16
93
730
0:17 0:14 0:00
Dystans
63.12km
90
619
7.14 7.06
Prędkość
27.59km/h
62
434
25.0 29.3 44.2
Kadencja
89rpm
110
Tętno
132bpm
152
Przewyższenia
251m
121
957
       250
Nachylenie
+ 3.5% - 3.4%
+ 4.0 - 5.0
Temperatura
5.3°C
4.0 7.0

Dzisiaj nie było improwizacji, czyli przed wyruszeniem w drogę, dokładnie wiedziałem, dokąd chcę pojechać. Moje zamierzenia nie były bardzo ambitne, ponieważ musiałem dopasować je do pogody. A ta ostatnia była z gatunku depresyjno-smętnej, jak mam w zwyczaju nazywać aurę, która przytłacza swą szarością, a na dodatek nie żałuje solidnych kropel deszczu. Konkurencją dla zanurzenia się w tej pozbawionej kolorów rzeczywistości byłby zapewne wygodny fotel przy ciepłym kominku i szklaneczka brandy w ręku, ale nie mam wygodnego fotela, nie mam też kominka, a mocnych trunków unikam równie konsekwentnie, co oglądania telewizji publicznej od czasu, gdy zmieniło się jej kierownictwo. Pojechałem więc.

Początkowo dość mocno padało, ale nie robiło to na mnie żadnego wrażenia. Wszakże to i tak lepsze od siarczystych mrozów, które teoretycznie powinny panować o tej porze roku. Jechałem więc przed siebie, mijając smutne krajobrazy, szare domy, brunatne połacie łąk, nagie drzewa i tonące w błocie pola. Przyjdzie czas, gdy do tego świata powrócą kolory, wskrzeszone wiosennym słońcem, ale to jeszcze nie tak szybko, nie teraz, nie dzisiaj. Dzisiaj jest czas szarości, którą raczej trudno się napawać, ale trzeba się w niej odnaleźć.

Wspomniany deszcze w końcu ustał. Byłem już wtedy w Niepołomicach. Nie pojechałem jednak do puszczy, ale do… Ruszczy. Tam przejechałem tunelem, bacznie obserwowany przez strażnika przemknąłem obok więziennych murów i skierowałem się w stronę Nowej Huty. Potem minąłem klasztor w Mogile i przez Rybitwy wróciłem do domu. Jak już napisałem wcześniej, nie była to szczególnie atrakcyjna pod względem walorów widokowych wyprawa. Ale ważne, że była. Wszakże mogłem zostać w domu i wzorem większości obywateli Rzeczypospolitej, ponarzekać trochę. Na wszystko, a na pogodę szczególnie.


Ubogie kolory…
Ubogie kolory…
… i wszechobecna szarość.
… i wszechobecna szarość.



Piątkowa improwizacja

Piątek, 12 lutego 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
4 18 804
Data
12 lutego 2016
Pt. 15:30 17:41
Rower
Ridley X-Bow
4 18 50
Kalorie
925kcal
Czas
1:57:51
115
986
0:38 0:28 0:50
Dystans
48.37km
123
1029
12.48 14.14
Prędkość
24.62km/h
128
944
19.2 30.2 57.2
Kadencja
85rpm
112
Tętno
138bpm
184
Przewyższenia
536m
70
371
       369
Nachylenie
+ 4.3% - 3.8%
+ 17.0 - 9.0
Temperatura
3.1°C
2.0 5.0

Dzisiejszą przejażdżką w dużym stopniu rządził przypadek. Czasem tak już mam, że głowę kipiącą na co dzień pomysłami, ogarnia niemoc, pustka i cisza. Wspomnienia skrawków rowerowych tras krążyły co prawda pomiędzy neuronami, ale to było zbyt mało, aby zbudować solidny plan. Musiałem więc zdecydować się na piątkową improwizację. Tzn. wcale nie musiałem, ale chciałem. Spojrzałem na nadciągające ciemne chmury, na drzewa kołyszące się na wietrze i ruszyłem przed siebie.

Już po kilku kilometrach przypomniałem sobie, że od wieków nie byłem na południowo – wschodnich krańcach Wieliczki, gdzie dawno temu rozpoczęto budowę dwóch rond, co skutecznie utrudniło poruszanie się w tamtych okolicach, czego konsekwencją było omijanie przeze mnie tych miejsc. Czy aby nie nadszedł czas, aby sprawdzić, czy budowa została ukończona? I tak narodził się pomysł na początek przejażdżki. Wkrótce wjeżdżałem już do Wieliczki, a niedługo potem przekonałem się, że oba ronda są oddane do użytku. Wykonałem rundę honorową i skierowałem się w stronę Rynku. Wtedy zaczął padać deszcz, czym w ogóle się nie przejąłem w myśl mojej zasady: „czym gorzej, tym lepiej”. Jakoś jednak pogubiłem się w tym deszczu pośród wąskich uliczek i wylądowałem na ulicy Kopernika. Ucieszyłem się, bo jechałem tamtędy tylko jeden raz i to ładnych parę lat temu. Pamiętam, że był to wymagający podjazd. Czy po kilku latach regularnych przejażdżek okaże się łatwiejszy?

Zrazu wszystko wskazywało, że jest moc! Ale wnet skończył się asfalt i wjechałem na bruk. Niby nic wielkiego, ale to nie był zwyczajny bruk. Nie wiem, jaki niedorobiony patafian wpadł na pomysł zbudowania drogi z kostki stylizowanej na średniowieczne dukty i na dodatek ułożyć ją tak, aby pomiędzy kostkami były kilkucentymetrowe odstępy? Moje 35-cio milimetrowe opony co chwilę wpadały w zagłębienia, co znakomicie utrudniało kierowanie rowerem. Starałem się wykorzystywać każdy skrawek pobocza, ale ono wkrótce się skończyło. Nadzieja pojawiła się, gdy dotarłem do asfaltowego fragmentu. Myślałem, że najgorsze już poza mną, ale się myliłem. Wkrótce znów ugrzęzłem pomiędzy brukiem – tym razem na dobre. Przy kilkunastoprocentowym nachyleniu nie ma szans, aby ruszyć pod górę. Musiałem zjechać kilka metrów na podjazd do najbliższej posesji, zawrócić i znów ruszyć pod górę. Przez głowę przeleciała mi myśl, aby dać za wygraną, ale to nie w moim stylu. Brnąłem więc dalej, regularnie wpadając w szczeliny i poruszając się głównie tam, gdzie chciał los, a to niekoniecznie było zbieżne z moimi zamierzeniami. Koszmar dobiegł końca, gdy dotarłem do ulicy Rożnowskiej. Żałuję, że zmarnowano kawał dobrego podjazdu. Rozumiem, że ta kostka jest po to, aby ułatwić poruszanie się samochodów w zimie, a latem skutecznie pohamować pokusę nadmiernego rozpędzenia się na zjeździe. Ale czy nie można było po prostu ułożyć lepszego asfaltu, regularnie odśnieżać ulicę i zamontować kilka progów zwalniających? Można byłoby wtedy wybrać się tutaj szosówką, a tak nie ma na to najmniejszych szans.

W porównaniu z ulicą Kopernika, dalsza część przejażdżki była pozbawiona większych emocji. Przejechałem przez Sierczę, Sygneczów, Grabówki, Zbydniowice, Lusinę i znów znalazłem się w Krakowie. Zatrzymał mnie przejazd kolejowy na ulicy Kąpielowej. Nie wiem, co kombinowali dzielni kolejarze, ale stałem tam piętnaście minut, a mój organizm skutecznie wychładzał się na deszczu. Gdy wreszcie ruszyłem, musiałem czekać, aż znajdę właściwy rytm jazdy. W dodatku znalazłem się w pobliżu centrum miasta, a tam rządziły samochody. Zdawało się, że były wszędzie. Światła ich reflektorów odbijały się na mokrym asfalcie, potęgując wrażenie chaosu. I ten wszechobecny zgiełk. Nie tego szukałem po całym tygodniu pracy. Doszedłem do wniosku, że chyba nadszedł czas, aby wracać.



Przed „Zjawą”

Wtorek, 9 lutego 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
3 17 803
Data
9 lutego 2016
Wt. 16:13 18:26
Rower
Ridley X-Bow
3 17 49
Kalorie
1106kcal
Czas
2:11:46
104
810
0:34 0:24 1:40
Dystans
62.01km
92
651
14.03 13.16
Prędkość
28.24km/h
52
365
24.5 32.3 58.4
Kadencja
92rpm
114
Tętno
143bpm
190
Przewyższenia
469m
84
456
       334
Nachylenie
+ 3.3% - 3.4%
+ 7.0 - 8.0
Temperatura
10.6°C
7.0 12.0

Póki co, luty wygląda zupełnie inaczej, niż wynika to z moich kilkuletnich statystyk. Powinien być najchłodniejszym miesiącem w roku, a tymczasem temperatury są zdecydowanie bardziej wiosenne niż zimowe. Nie wiem, jak długo ten stan się utrzyma, a więc trzeba korzystać póki czas. Zaplanowałem więc nieco dłuższą eskapadę na dzisiaj i już miałem przystąpić do realizacji planu, gdy zadzwoniła Monika i zapytała, czy nie wybierzemy się wieczorem do kina na „Zjawę”? Pomyślałem, że tak rzadko chodzę do kina, że mój rowerowy świat nie ulegnie zagładzie, jeśli przełożę wycieczkowe zamierzenia na inny czas. Aby jednak nie zmarnowało się dopiero co skonsumowane spaghetti, postanowiłem, że wyskoczę na krótszą eskapadkę, aby przygotować ciało i umysł do wieczornej uczty kinomaniaka. Mocno wiało, ale energetyczny posiłek uczynił cuda i jechało mi się wyjątkowo lekko. Tak lekko, że summa summarum dystans wcale nie był tak skromny, jak mi się zdawało, że będzie.

A film? Krytykiem nie jestem, więc nie wiem, czy jest arcydziełem, czy nie. To, co nieodmiennie mnie fascynuje i zarazem wkurza, to nieopanowany apetyt widzów, sprawiający, że większość z nich wnosi do kina tonę jedzenia, zamieniając przybytek kultury w wyszynk, wypełniając go odgłosem chrupania, mlaskania, przeżuwania, połykania i siorbania. Ale to zupełnie inny temat…



atoboS

Sobota, 6 lutego 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
2 16 802
Data
6 lutego 2016
Sob. 11:15 13:56
Rower
Ridley X-Bow
2 16 48
Kalorie
1302kcal
Czas
2:36:17
77
542
0:43 0:35 0:00
Dystans
71.17km
75
501
15.93 18.61
Prędkość
27.33km/h
72
472
22.1 31.6 58.2
Kadencja
90rpm
116
Tętno
142bpm
172
Przewyższenia
622m
60
288
       347
Nachylenie
+ 3.9% - 3.3%
+ 13.0 - 9.0
Temperatura
8.7°C
7.0 10.0

Wybierając się na dzisiejszą przejażdżkę zauważyłem, że pewne trasy pokonuję zawsze w tę samą stronę. Ot, na przykład taka mała eskapada przez Kosocice, Swoszowice i Lusinę do Libertowa, a potem zjazd do Skawiny i powrót przez Tyniec do Krakowa. A dlaczegóż by nie spróbować pojechać dokładnie na odwrót? Czyżbym podświadomie uciekał od konieczności zaliczenia podjazdu we wsi Brzyczyna, leżącej pomiędzy Skawiną a Libertowem? Nie może być – powiedziałem sam do siebie i ruszyłem w drogę. Daruję sobie dokładny opis, skupiając się jedynie na wzmiankowanym podjeździe, który, choć ma niecały kilometr, jest nadzwyczaj treściwy. Średnie nachylenie ponad 9%, a maksymalne ponad 12%, zmuszają do solidnej pracy, dając w zamian satysfakcję i radochę. Oczywiście przy założeniu, że na szczyt wzniesienia nie dotrzemy w odmiennym stanie świadomości, łapczywie chłonąc życiodajny tlen i zadając sobie pytania w stylu: gdzie jestem i co tutaj robię. Ja na szczęście nie miałem takich doznań, co bardzo mnie ucieszyło, bo jeszcze na początku przejażdżki czułem przedziwny i niepokojący zarazem brak energii. No, a gdy już dotarłem do Libertowa, to cała reszta była fraszką…

A tytuł wpisu? Dzisiaj wszystko było na odwrót, a więc tytuł też.



Dzień Świstaka

Wtorek, 2 lutego 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
1 15 801
Data
2 lutego 2016
Wt. 16:18 18:15
Rower
Ridley X-Bow
1 15 47
Kalorie
939kcal
Czas
1:51:40
122
1069
0:16 0:12 1:41
Dystans
50.05km
119
1002
7.17 6.30
Prędkość
26.89km/h
88
544
25.5 30.0 41.6
Kadencja
90rpm
112
Tętno
143bpm
163
Przewyższenia
230m
127
1022
       247
Nachylenie
+ 3.2% - 3.6%
+ 6.0 - 5.0
Temperatura
10.2°C
10.0 11.0

Luty. Moje rowerowe statystyki jednoznacznie pokazują, że to najchłodniejszy miesiąc. Ciekawe jak będzie w tym roku, bo póki co temperatury są dodatnie, więc żeby średnia mocno spadła poniżej zera, powinny nadjeść tęgie mrozy. Na razie cieszę się tym, co jest, wykorzystując łaskawość aury.

Dzień Świstaka nie był bynajmniej pretekstem do spędzenie aktywnego popołudnia. Rowerowo zakręcony człowiek nie musi szukać pretekstów, tylko bierze po prostu rower i jedzie. Mimo to fajnie jest znaleźć jakiś dodatkowy element, czyli święto, rocznicę, wydarzenie, wokół którego można byłoby zbudować miniaturową formę literacką, za jaką uważam wpis na blog. Dzisiaj chwytam się więc wspomnianego Dnia Świstaka, nie czyniąc tego z powodu umiłowania tegoż święta, lecz raczej z powodu wrażenia, jakie onegdaj wywarł na mnie film o tymże tytule, którego bohater wpadł był w nieskończoną pętlę czasu. Pętla w rzeczywistości nie była nieskończona i wzorem pobranym z programistycznego świata dobrych praktyk, posiadała warunek zakończenia w postaci przeistoczenia się bohatera w dobrego człowieka, bo dotychczas był raczej małym sk******** i wzorem egoizmu. Może i dobrze, że to tylko fikcja, chociaż z drugiej strony patrząc, gdyby tak działo się w rzeczywistości, to po pierwsze, człowiek od razu wiedziałby, kiedy jest wspomnianym wcześniej sk********, a po drugie, miałby szansę naprawić swoje błędy.

Jeździłem więc sobie w miejskiej scenografii, starając się spełnić warunki nie popadnięcia w pętlę czasu, co przejawiało się tym, iż miłym wzrokiem patrzyłem w oczy kierowcom, którzy zajeżdżali mi drogę i pieszym włażącym pod koła mojego roweru z wiarą, iż ten zatrzyma się w miejscu. Czy to się udało, okaże się dopiero jutro. Jeśli ponownie zobaczę datę 2 lutego 2016, to będę wiedział, że coś poszło nie tak.

PS. Wpis opublikowałem 3 lutego, a więc wczoraj musiałem być dobrym człowiekiem…