Zdaje się, że już ogłaszałem oficjalnie w tym miejscu zakończenie sezonu rowerowego, przypieczętowując to wydarzenie „zacną” aktywnością w promieniach jesiennego słońca. Powoli przygotowywałem się już do rozpoczęcia zimowych planów treningowych w wirtualnym świecie Zwifta.
Czysty rower pozostał wspomnieniem.Tymczasem natura sprawiła pogodową niespodziankę w postaci pięknej „wiosny” w listopadzie. Nie wiem, czy jest się z czego cieszyć, bo to zapewne skutek globalnego ocieplenia, ale skoro już tak się stało, to żal byłoby nie skorzystać z okazji.
Sobotni poranek zwiastował nadejście pięknego dnia. Jedynym mankamentem wydawały się być mokre drogi – pozostałość po mgle, która spowiła nocą krakowskie okolice. Postanowiłem chwilę poczekać, bo wczoraj myłem rower i chciałem jak najdłużej zachować jego nieskazitelną czystość i blask. Jednak po godzinie nic się nie zmieniło i doszedłem do wniosku, że kiepski ze mnie pasjonat kolarstwa, jeśli trochę wilgoci studzi mój zapał. Przebrałem się i ruszyłem przed siebie.
Plan, który świtał w mej głowie, zakładał jazdę na wschód do Niepołomic, a następnie poruszanie się bocznymi drogami w stronę Woli Zabierzowskiej. Stamtąd zamierzałem pojechać do Puszczy Niepołomickiej i grzecznie wrócić do domu. Byłoby super, gdyby udało się przejechać jakieś 60, może nawet 70 kilometrów.
Na skraju Puszczy Niepołomickiej.Tymczasem jechało mi się nadspodziewanie dobrze. Nie przeszkadzał mi nawet fakt, że już po kilkunastu kilometrach mój czysty rower pozostał jedynie wspomnieniem. Mknąłem przed siebie, jak zwykle ciesząc się widokami świata, który cały czas się zmienia. Na drzewach pozostały skromne resztki złotych liści, zieleń staje się wyblakła, a cała przestrzeń powoli napełnia się szarością. I chociaż widok ten nie budzi takiego zachwytu, jak pierwsze oznaki wiosny, to na swój sposób jest piękny, a przede wszystkim inny. Dotychczas raczej rzadko o tej porze roku miałem okazję poruszać się poza miastem, więc niemal wszystko było czymś nowym. Jechałem więc, ciesząc się każdym kadrem otaczającego mnie świata, ładując przysłowiowe akumulatory na kolejne dni, tygodnie, a może nawet miesiące. Kilometry mijały i już nawet nie pamiętam, w którym momencie doszedłem do wniosku, że mam niepowtarzalną szansę po raz pierwszy w historii mojej rowerowej pasji, zaliczyć listopadową setkę. Zacząłem więc kluczyć i kombinować, odraczając moment powrotu. No i udało się.
To już druga połowa listopada. O tym czasie mój podstawowy rower zazwyczaj był już rozkładany na części, dokładnie przeglądany i powoli przygotowywany do kolejnego sezonu. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że wkrótce znów wyruszę na nim na małopolskie szlaki.
Dodaj komentarz...