W ramach ponownego odkrywania tras moich ulubionych szlaków sprzed lat, postanowiłem dzisiaj skierować się w stronę Tyńca. Słyszałem, że w czasie mojej rowerowej abstynencji rozbudowano Wiślaną Trasę Rowerową i istnieje połączenie pomiędzy Tyńcem a Skawiną. Chciałem to „zbadać”, więc tuż po pracy wskoczyłem na rower. I to był błąd… Błąd o nazwie: „godziny szczytu”.
Kiedyś nie było w Krakowie tylu ścieżek rowerowych, co teraz. Wydawałoby się, że jeździło się trudniej, wolniej, mniej bezpiecznie. Paradoksalnie było dokładnie na odwrót. Z kilku powodów. Po pierwsze, ruch samochodowy był mniejszy. Oczywiście były korki, jak w każdym dużym mieście, ale aut było jednak mniej. Po drugie, mniejsza ilość ścieżek rowerowych wymuszała jazdę po ulicy, co wcale nie było jakimś ekstremalnym wyzwaniem, głównie z tego powodu, że po ulicy zazwyczaj 
Wisła w Tyńcu.nie chodzą piesi, a po ścieżkach rowerowych i owszem. Po trzecie, kiedyś po ścieżkach rowerowych poruszały się wyłącznie rowery – przynajmniej w teorii. Teraz mamy hulajnogi, co w sumie byłoby spoko, gdyby część z nich nie miała deaktywowanych blokad prędkości. Ale hulajnogi, to mały pikuś w porównaniu do osobników z pyszne.pl lub glovo. Nie wiem, na czym oni jeżdżą, ale to na pewno nie są rowery, bo rower to jednak coś, co jest napędzane siłą mięśni, a te „typki” poruszają się na czymś, co przypomina rower wyłącznie przez fakt posiadania pedałów. Podobno policja w Krakowie zaczęła walczyć z tą patologią.
Podsumowując, dawno, dawno temu, w Grodzie Kraka, w godzinach szczytu, dało się w miarę sprawnie przejechać przez całe miasto bez uszczerbku na zdrowiu fizycznym i psychicznym.
Ale to już było i nie wróci więcej…
Zanim w ślimaczym tempie dotarłem w okolice Mostu Dębnickiego, skąd mogłem już bezpiecznie poruszać się trasą rowerową, trzy razy walnąłbym w samochody, kierowcy których zwyczajnie mnie nie zauważyli, kilkukrotnie byłem na kursie kolizyjnym z dostawcami pizzy, że o liczbie pieszych, traktujących ścieżki rowerowe jako naturalne poszerzenie chodnika, już nie wspomnę. W tych warunkach posiadanie oczu dookoła głowy, to… zdecydowanie zbyt mało. Najlepiej byłoby mieć parapsychologiczne umiejętności czytania w myślach innych ludzi. Te kilka kilometrów wystarczyło, żeby dojść do wniosku, że popołudniowa jazda przez miasto w dzień powszedni, to pomysł co najmniej nierozsądny, żeby wprost nie powiedzieć, że głupi.

Wisła w Tyńcu.W końcu dotarłem jednak do Tyńca, a stamtąd skierowałem się w stronę Skawiny, testując nieznany mi wcześniej fragment Wiślanej Trasy Rowerowej. No i mam mieszane uczucia. Przy samym tynieckim opactwie brakuje fragmentu trasy. To znaczy, fragment jest, ale nie asfaltowy, nawet nie szutrowy, ale ziemisto-kamienny. I nie są to bynajmniej miłe, ładne kamyczki, ale głazy. Owszem, da się przejechać szosówką, ale raczej wtedy, gdy jest sucho i wybrawszy odpowiedni tor jazdy pomiędzy „kamyrdolcami”. Na szczęście ten fragment jest krótki i potem jest już asfalt i można zaszaleć… Z tym, że nie do końca, bo po drodze jest jeszcze jeden, tym razem dłuższy nieutwardzony odcinek, na którym na szczęście nie ma kamieni. Ale jest żwir, piach i głębokie koleiny. Po deszczu na szosie nie ma chyba większych szans i trzeba iść z buta. Na szczęście dzisiaj było sucho.
Dalsza część WTR była już całkiem spoko i wkrótce zameldowałem się w okolicach Borku Szlacheckiego, skąd skręciłem w stronę Skawiny. A tam – cóż za niespodzianka – korek! Ze Skawiny mogłem wrócić do Krakowa na trzy sposoby: łatwy, nieco trudniejszy, trudny. Stopniowanie zależy oczywiście od ilości przewyższeń. Nie byłbym sobą, gdybym nie wybrał „bramki numer trzy”, czyli powrotu przez Brzyczynę i Libertów. Po drodze jest „miły” podjazd, który mierzy sobie jakieś półtora kilometra w poziomie i około stu metrów w pionie, co może nie wydawać się wyzwaniem, ale zaczyna się kiepskim asfaltem i 13% nachylenia. „A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój”, a po podjeździe zjazd, na którego końcu, a jakże, korek na skrzyżowaniu z zakopianką.
Do domu miałem już teoretycznie blisko, ale postanowiłem utrudnić sobie życie i ze Swoszowic pojechałem do Wieliczki, co było równoznaczne z zaliczeniem kolejnego, ulubionego onegdaj podjazdu, na ulicy Sawiczewskich. O dziwo, tym razem poszło całkiem gładko i potem mogłem cieszyć się kolejnym długim zjazdem. Pozostało jeszcze tylko przedrzeć się przez Wieliczkę, co znów okazało się wyzwaniem, bo – niespodzianka – godziny szczytu. Niewiele brakowało, a przeorałbym bok samochodu, który najpierw mnie wyprzedził, a potem gwałtownie zajechał mi drogę, skręcając na wjazd do posesji. Oczami wyobraźni widziałem już siebie w bliskim kontakcie trzeciego stopnia z blachą, ale jakimś cudem (to musiał być cud), udało mi się zatrzymać dosłownie milimetry od karoserii.
Gdy wreszcie znalazłem się przed domem, to miałem ochotę ucałować ziemię…
Dodaj komentarz...