Pierwszych treningów uroki

Wtorek, 19 listopada 2024 • Komentarze: 0

Pierwsze treningi już za mną, chociaż słowo „trening” jest pewnym nadużyciem. To były raczej próby powolnego rozruszania się po latach zastoju. Wiedziałem, że będzie ciężko, ale… ale nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo.

Założyłem sobie, że zapominam o dawnych statystykach i nie będę się porównywał do siebie sprzed lat. To dobre założenie, bo zwracanie nadmiernej uwagi na liczby mogłoby spowodować jedynie frustrację i zniechęcenie. Trzy lata bez roweru to przecież czas, który musiał odcisnąć swoje degradujące piętno na moim organizmie. No i odcisnął.

Tymczasowe miejsce treningowe.
Tymczasowe miejsce treningowe.
Po pierwsze, ból. Boli tyłek, bo odzwyczaił się od siodełka, a na dodatek musi dźwigać część mojej nadwagi. Bolą ręce, bo geometria trenażera jest taka sama, jak mojej szosówki, czyli dość agresywna. Trzy lata temu to było ok, ale ciało się odzwyczaiło, więc boli. No i wspomniana nadwaga też rękom nie pomaga. Bolą mięśnie, bo rozleniwiły się okrutnie, a teraz zostały brutalnie wyrwane z błogostanu bezczynności.

Po drugie, co oczywiste, forma, a raczej jej totalny brak. Nie robiłem żadnego testu, bo najpierw muszę się „wjeździć” w trenażer, więc ostrożnie założyłem, że moje FTP spadło przez te trzy lata do poziomu 150 watów. Muszę mieć przecież jakiś punkt odniesienia, jakąś wartość, wedle której będą ustawiane strefy mocy. Mam jednak wrażenie, że przeceniłem swoje możliwości i ten dramatyczny poziom 150 watów i tak jest zbyt wysoki. Za jakiś czas wykonam rzetelny test i wtedy się okaże.

Po trzecie, kadencja. Kiedyś starałem się ją utrzymywać w okolicach 90 obrotów na minutę. Nie chcę więc odzwyczajać się od tego dobrego nawyku. No, ale ja to mogę sobie chcieć, a organizm ma zdecydowanie inne zdanie. Dopiero podczas trzeciego treningu zacząłem w miarę bezproblemowo utrzymywać sensowny rytm.

Ale są też plusy i wśród nich ten największy. Mam motywację. Nie nudzi mnie pedałowanie w miejscu i obserwowanie wirtualnego świata. Po prostu chcę wrócić do miejsca, w którym kiedyś zatrzymałem się i znów poczuć tę samą radość z pokonywania tras. I tego się będę trzymał, a uparty jestem…



1214

Środa, 13 listopada 2024 • Komentarze: 1

1214 dni. Dokładnie tyle czasu upłynęło od mojej ostatniej poważnej aktywności rowerowej. Ponad trzy lata. Potem, co prawda, były jeszcze jakieś cztery krótkie wypady, ale tak bardzo na siłę, bez emocji, bez radości. Po dwunastu latach szczelnie wypełnionych kolarską pasją, dopadło mnie wypalenie. Dlaczego? Prawdę mówiąc, do końca nie jestem pewien. Być może zaczęły mnie nużyć trasy, na których znałem niemalże każdy centymetr asfaltu? Nałożyłem sobie na mapę wszystkie 1625 tras, którymi podążałem i zauważyłem, że w promieniu kilkudziesięciu kilometrów niewiele jest dróg, na których nie pozostał ślad kół mojego roweru. Być może mój czas został zagarnięty przez inne pasje? Po wielu latach wróciłem do elektroniki. Projektowanie i budowa wzmacniaczy audio, przedwzmacniaczy, programowanie mikrokontrolerów pochłaniało niemal każde popołudnie. Mijał miesiąc za miesiącem i coraz trudniej było „wrócić”, tym bardziej, że organizm stawał się coraz mniej kompatybilny z moim ultralekkim Ridley’em Helium. Siedzący tryb życia zrobił swoje. „Wycieniowanie” zniknęło, pewna część ciała mocno się zaokrągliła, aż wreszcie pewnego dnia pojawiła się zadyszka podczas wchodzenia po schodach. Zdziadziałem… Do reszty zdziadziałem. I tylko od czasu do czasu ścierałem kurz z Ridleya, który zdawał się patrzeć na mnie z niemym wyrzutem. Przestałem wierzyć, że jeszcze kiedykolwiek wsiądę na rower, mocno uchwycę kierownicę, wepnę buty w pedały i ruszę przed siebie, aby choć po części uratować stracony czas. Uwierzyłem za to w coś innego i całkowicie fałszywego – że to co najlepsze, już przeminęło.

Kilka dni temu, gdy napisawszy kilkaset wierszy bezdusznego kodu komputerowego, skończyłem kolejny dzień zdalnej pracy, dotarło do mnie, że przecież poprzedni dzień wyglądał dokładnie tak samo, i ten „poprzedniejszy” też był identyczny, i w zasadzie każdy dzień jest taki sam. Kolejny raz spojrzałem na wiszącą na ścianie szosówkę, dotknąłem jej miękkich opon, z których wraz z powietrzem uszło życie i wtedy poczułem ukłucie w sercu. Ciche i delikatne, jakby trzask gałązki, która ledwie żarząc się, zamiast zgasnąć, rozświetliła się nowym, malutkim płomykiem. A może to jednak nie koniec – pomyślałem – ale zupełnie nowy początek?

Postanowiłem, że kolejny raz zacznę. Zacznę od początku. Zapominam o tych wszystkich dystansach, przewyższeniach, mocach, pułapach tlenowych, rekordach na segmentach, bo nie ma szans, żeby tak długa przerwa nie zdegradowała mojej formy. No i jestem o te trzy lata starszy i o te „ileś-tam” kilogramów cięższy. Lekko więc nie będzie, ale przecież w 2009 roku zaczynałem od całkowitego zera i przecież się udało. Jestem „techniczny”, a więc mam plan i właśnie zacząłem go realizować, ale to już historia na inną opowieść…

Komentarze

img
OzjaszGoldberg • Piątek, 15 listopada 2024, 18:17

Polecam wkręcić się w edycje OpenStreetMap - ustawianie nawierzchni i ich gładkości. Łatwo można ogarnąć gdzie się udać za pomocą overpass turbo.

Dodaj komentarz...



Czy to koniec?

Piątek, 31 grudnia 2021 • Komentarze: 4

Pół roku bez roweru. Czy to już koniec?

Tak, to koniec, ale... roku.

Wkrótce wznawiam treningi i wracam do żywych!

Aktualizacja z 19 listopada 2024: Jak się później okazało, przerwa trwała 3 lata. 

Komentarze

img
Anonimowy • Czwartek, 6 stycznia 2022, 21:53

W końcu

img
Anonymus Trosklywus • Piątek, 1 lipca 2022, 11:51

Halo, halo - no i co z tym powrotem? Zdrowie nawaliło i nie jeździsz, czy ochoty/czasu na bloga nie ma? :(

img
Xanadu • Piątek, 1 lipca 2022, 11:54

Ech... Kryzys chyba nadal trwa :(. No i ten chroniczny brak czasu. Ale nie poddaję się! Wrócę, tylko jeszcze nie wiem, kiedy...

img
xsadusx • Wtorek, 3 stycznia 2023, 17:05

Czekamy, Pzdr xsadusx

Dodaj komentarz...



22 gramy

Środa, 21 kwietnia 2021 • Komentarze: 0

Znane ze świata rowerów prawidło głosi, że rower może być tani, lekki i wytrzymały, pod warunkiem, że wybierze się tylko dwie z tych opcji. Jeśli tani i lekki, to raczej wcześniej niż później coś w nim chrupnie, łupnie i po temacie. Jeśli tani i wytrzymały, to większość energii zużyjemy znosząc tego kloca po schodach. Jeśli lekki i wytrzymały, to mile widziana będzie stosowna zdolność kredytowa, że o wyrozumiałości żony nie wspomnę. Regułę tę można również zastosować w odniesieniu do każdego komponentu. Ot przykładowo taka sztyca podsiodłowa. Może być tania, stalowa i jednocześnie pancerna, ale może być równie mocna, karbonowa i kosztować więcej niż cały budżetowy rower. Jednak dzisiaj nie o tym. To znaczy, nie o jakimś dużym, widocznym elemencie, ale o bardzo ważnym, choć ukrytym przed wzrokiem drobiazgu.

Łożysko sterów, a konkretnie dolne łożysko sterów. Rzecz istotna, na której spoczywa „circa-about” 40% łącznej wagi kolarza i roweru. W swojej pogoni za realizacją hasła „każdy gram mniej to ułamek wata więcej”, nabyłem onegdaj markowe (a jakże inaczej) łożysko FSA SuperLite MR082R, które producent jak najbardziej słusznie opisywał jako „hybrydowe”. Zbudowane jest bowiem z dwóch materiałów. Taka sytuacja...
Taka sytuacja...
Główna część obudowy jest aluminiowa, a wewnątrz niej znajduje się stalowa bieżnia. To wszystko uzupełnione jest koszyczkiem ze stalowymi kulkami, stalową bieżnią wewnętrzną i osłoną. Cena ustrojstwa jest równie zacna, co jego konstrukcja i wynosi jakieś 80,- zł. W zamian zyskujemy 11 gramów oszczędności na wadze w porównaniu do tradycyjnej, w pełni stalowej konstrukcji. Rewelacja?! Niestety niekoniecznie…

Demontując widelec w trakcie przygotowań roweru do nowego sezonu, moim oczom ukazało się coś, co bardziej przypominało krajobraz po przejściu armii sowieckiej w 1945 niż łożysko. Masakra. W zasadzie nie było czego ratować i jedyna słuszna opcja polegała na wyrzuceniu całości do śmietnika.

Oczywistą oczywistością była wymiana łożyska na nowe, ale tym razem sięgnąłem po tradycyjny, stalowy model FSA TH-970S MR082. Nawiasem mówiąc, górne łożysko sterów też wymieniłem, co sumarycznie przełożyło się na wzrost wagi roweru o całe 22 gramy!

No i jak mam teraz żyć?

Mam pewien pomysł. Zacząłem te rozważania od przypomnienia pewnego rowerowego prawidła, a zakończę innym. Taniej jest odchudzić siebie niż rower. Kilka słodkich batoników mniej i całe 22 gramy odrobię z nawiązką.



Kilka przedwiosennych myśli

Poniedziałek, 15 marca 2021 • Komentarze: 0

Wiosna, ta kalendarzowa, już za kilka dni. Za niecałe dwa tygodnie zmieniamy czas na jedyny słuszny, czyli letni. To dobre informacje! Zła jest taka, że kolejna fala (w którą nie wszyscy wierzą) pandemii (w którą nie wszyscy wierzą) przybiera na sile (w co nie wszyscy wierzą). Konsekwencją może być twardy lockdown, a to oznacza, że pogrążony w bezsilności i krążący po orbitach absurdu Rząd, może nie zaliczyć jazdy na rowerze do podstawowych potrzeb życiowych i kolejny raz uziemić na wiosnę pasjonatów kolarstwa. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, bo całą zimę „kręciłem” na trenażerze jak chomik na karuzeli i myślę, że już wystarczy. Zresztą nie mogę się doczekać, aby w praktyce przekonać się, jak solidne trenowanie przełoży się na radość z jazdy. Dotychczas było to 79 treningów, których głównym celem był powrót do formy sprzed dwóch lat. W grudniu startowałem z naprawdę niskiego – dosłownie i w przenośni – pułapu. Teraz więc odczuwam dreszczyk emocji, bo w przeciągu trzech miesięcy udało mi się zwiększyć pułap tlenowy z przeciętnego do najlepszej wartości w historii mojej kolarskiej pasji. To jeszcze nie wszystko, bo jutro wykonuję kolejny test FTP, które zresztą już miesiąc temu wróciło do sensownej wartości. Jest więc dobrze i mam nadzieję, że będzie jeszcze lepiej.

 



Do przodu!

Środa, 17 lutego 2021 • Komentarze: 0

Udało się. Moje FTP wzrosło mniej więcej o 10%, co jest raczej dobrym wynikiem. Osiem tygodni treningów sprawiło, że wróciłem do formy sprzed dwóch lat, odrabiając straty z ubiegłego, absolutnie nieprzewidywalnego roku. Czy ten rok będzie inny? Mam taką nadzieję i… trenuję nadal. Tym razem nie realizuję jakiegoś typowego planu treningowego, ale zaliczam kolejne treningi z serii „L'Etape du Tour Training Club”. Wydają się całkiem spoko, chociaż teraz nie mam już lekko. Wyższe FTP sprawiło oczywiście, że przesunęły się moje strefy treningowe i np. dawne „tempo” jest teraz ledwie „wytrzymałością”, a poprzednia jazda na progu jest teraz tempówką. No cóż, ale przecież o to właśnie walczyłem, więc nie narzekam, tylko wylewam pot, alleluja i do przodu!

To nie jest moje ostatnie słowo...
To nie jest moje ostatnie słowo...



8 tygodni

Środa, 10 lutego 2021 • Komentarze: 0

Wypadałoby jakoś podsumować moje ostatnie 8 tygodni trenowania. To było przecież 48 treningów, co daje nam średnio 6 tygodniowo. W dodatku, plan treningowy „TT Tune-Up” nie na darmo jest opisany jako „dla zaawansowanych”. Trudno szukać Graficzne podsumowanie pierwszej połowy planu treningowego.
Graficzne podsumowanie pierwszej połowy planu treningowego.
w nim łatwych treningów, po których masz wrażenie niedosytu i chętnie pokręciłbyś jeszcze z godzinkę. Bynajmniej. To ciężka praca i zdarzają się momenty, w których zadajesz sobie pytanie: „po co właściwie to robię”? Jednak kolejnego dnia znów wsiadasz na rower (trenażer) i zaliczasz kolejną piekielną godzinę. Pomyślałbyś, że z czasem będzie coraz łatwiej, bo przecież jesteś coraz silniejszy. Fakt, ale problem polega na tym, że „TT Tune-Up” też o tym wie i z każdym tygodniem poprzeczka znajduje się coraz wyżej i wyżej.

„TT Tune-Up” to zestaw dość podobnych treningów, nieco modyfikowanych wraz z upływem czasu. Co sprawiało mi największą trudność? Początkowo miałem problemy z treningiem nazwanym „Cruise Intervals”. Było to dość dziwne, bo Graficzne podsumowanie drugiej połowy planu treningowego.
Graficzne podsumowanie drugiej połowy planu treningowego.
przecież jazda przed 8, 10 czy 12 minut w strefie mniej więcej „sweet spot” nie powinna być dużym wyzwaniem, ale jednak była. Przez pewien czas treningi tego typu nie były więc „Cruise Intervals”, ale raczej „Crucial Intervals”. Jednak z czasem sytuacja uległa diametralnej zmianie i chociaż kolejne treningi tego typu były coraz bardziej wymagające, przestały stanowić wyzwanie, a nawet stały się dość przyjemne. Drugim typem treningów, który sprawiał mi trudność, był „Power Intervals”. Dwu i pół minutowe zwiększanie mocy od poziomu 130% do 150% FTP lub dwuminutowe utrzymywanie mocy na poziomie 150% FTP i to wszystko kilkukrotnie powtarzane i połączone z innymi elementami treningu, było koszmarem. Zdarzało się, że ostatnie 20 sekund takich interwałów było już tylko mozolnym „przepychaniem” z kadencją na poziomie 50. Ten rodzaj treningu był dla mnie bardzo wymagający do samego końca.

Mniej więcej w szóstym tygodniu trenowania poczułem się mocniejszy. Zauważyłem, że pomimo faktu, iż każda kolejna godzina spędzona na trenażerze wymaga większego zaangażowania, to treningi stały się jakby nieco łatwiejsze. Na razie było to subiektywnym odczuciem, niepopartym żadnymi liczbami, ale stało się kolejnym bodźcem do sumiennej i ciężkiej pracy. Przecież tak bardzo chciałem odzyskać „moc utraconą” przez ten ostatni, szalony, nieprzewidywalny, covidowy rok.

Czy było warto?

Wiem, ale… nie powiem. A przynajmniej nie dzisiaj.



Interferencja

Wtorek, 19 stycznia 2021 • Komentarze: 0

Dzień zaczął się zupełnie normalnie. Poranna kawa, szybkie śniadanie, chwila odprężenia przed kolejnym treningiem. Włączyłem zasilanie trenażera, odpaliłem Garmina, uruchomiłem Zwifta. Wsiadłem na rower i rozpocząłem walkę z samym sobą. Niestety walka była dość krótka. Bynajmniej nie dlatego, że noga nie podawała, ale totalnie zawiódł sprzęt. Garmin co chwilę tracił połączenie z wszystkimi możliwymi czujnikami. Albo nie pokazywał tętna, albo kadencji, albo mocy, albo prędkości. Zwift wydawał się działać zupełnie normalnie, więc w pierwszej chwili pomyślałem, że oto nadszedł czas, aby pożegnać poczciwego Edge 1000. Wyłączyłem go i ponownie rozpocząłem trening. Jednak już po krótkim czasie zauważyłem, że Zwift także zaczął wariować. Znikało tętno albo kadencja, a co gorsza, trenażer z dużym opóźnieniem dopasowywał obciążenie do wymagań treningu. Mocno sfrustrowany kontynuowałem jazdę, jednocześnie zastanawiając się, o co chodzi?

Logika podpowiadała, iż niemożliwe jest, aby padły wszystkie czujniki ANT+. Uszkodzenie Garmina także nie wchodziło w grę, bo przecież Zwift, korzystający z modułu ANT+, wpiętego w port USB komputera, także dział niepoprawnie. Jedynym sensownym wyjaśnieniem było zakłócanie pracy czujników przez jakieś urządzenie. Ale przez jakie? Wyłączyłem prawie wszystko dookoła, ale nic się nie zmieniło. I wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł…

ANT+ jest systemem transmisji bezprzewodowej i jak każdy system bezprzewodowy, działa na określonej częstotliwości. W tym przypadku jest to 2,457 GHz. Zakładając, że jeśli jakieś urządzenie zakłóca jego pracę, to owo urządzenie musi działać w okolicach tej właśnie częstotliwości. Czy mam w domu coś takiego? Ależ oczywiście. To sieć WiFi 2,4 GHz. Aby się przekonać, czy mam rację, uruchomiłem aplikację WiFi Analyzer i wszystko stało się jasne. Mój router propagował sieć 2,4 GHz na kanale 9, którego częstotliwość wynosi 2,452 GHz. I właśnie to było przyczyną moich problemów. Interferencja pomiędzy WiFi a ANT+ skutecznie zdegradowała możliwość poprawnej transmisji danych z czujników.

Dlaczego wcześniej nie miałem takich problemów? To proste. Mój router działał w trybie automatycznego wyboru kanału, no i akurat dzisiaj wybrał źle…

Rozwiązanie okazuje się dość proste. W konfiguracji routera wystarczy wyłączyć automatyczny wybór kanału i wybrać ręcznie ten, którego częstotliwość nie będzie pokrywała się z częstotliwością, na której działa ANT+. W praktyce należy unikać kanałów od 9 do 12. Jeśli router obsługuje także WiFi 5 GHz, to w ogóle można wyłączyć sieć 2,4 GHz, ale pod warunkiem, że wszystkie urządzenia potrafią się z taką siecią połączyć.

No i wszystko fajnie, tylko jak mają sobie poradzić tzw. normalni ludzie, którzy niekoniecznie muszą sprawnie poruszać się po meandrach konfiguracji routerów WiFi?



Czyżby to już?

Czwartek, 7 stycznia 2021 • Komentarze: 2

Przed dwoma dniami wymieniłem baterię w czujniku tętna Garmin HRM-Dual. Ale, że co? Że wymiana baterii? Czy to temat zasługujący na jakikolwiek opis? Przecież to banalne. Odkręcamy osłonę, wyciągamy starą baterię, zakładamy nową, przykręcamy osłonę i voilà – wszystko gra. Prawda?

Nieprawda.

Dwa dni temu mój czujnik tętna „zwariował”. Nie dość, że okresowo przestawał działać, to na dodatek zakłócał pracę pozostałych czujników ANT+: mocy, prędkości i kadencji. Nie byłem pewien, czy przyczyną była rozładowana bateria, ale postanowiłem ją wymienić. Zrobiłem dokładnie to, co napisałem powyżej, a więc odkręciłem osłonę, wyciągnąłem starą baterię, założyłem nową, przykręciłem osłonę i zadowolony z siebie, odłożyłem czujnik do szuflady. Założyłem go dopiero następnego dnia przed kolejnym treningiem i… kicha. Czujnik nie działał. Na szczęście znalazłem stary czujnik z mojego pierwszego Garmina, czyli z Edge 705, więc mogłem przeprowadzić trening, ale to rozwiązanie były wyłącznie tymczasowe.

Jakoś niespecjalnie przejąłem się wizją wyskoczenia z kasy na nowy czujnik – wszakże od dawna nie wydałem ani złotówki na moją pasję, nie licząc comiesięcznego haraczu na rzecz Zwift’a. Jednakże mój zapał do uszczuplenia konta osłabł nieco, gdy zobaczyłem cenę czujnika Garmin HRM-Dual. Znam wiele lepszych sposobów na zainwestowanie kwoty 300,- złotych. W akcie desperacji sięgnąłem po niezawodnego pana Google’a i na jednym z anglojęzycznych forów, znalazłem wątek, który mniej więcej odpowiadał mojemu problemowi. To tam właśnie znalazłem rozwiązanie.

Okazuje się, że przed założeniem baterii, należy zewrzeć na chwilę styki w jej gnieździe, co – jak twierdzi autor rozwiązania – resetuje czujnik. W rzeczywistości, rozładowywane są zapewne kondensatory i urządzenie całkowicie się wyłącza, więc podobny efekt można osiągnąć, odczekując jakiś czas przed założeniem nowej baterii. Ponownie odkręciłem więc osłonę, wyjąłem baterię i założyłem ją odwrotnie, aby zewrzeć wspomniane styki, poczekałem chwilę, a potem znów poprawnie założyłem baterię i przykręciłem osłonę. Założyłem czujnik na klatkę piersiową i… bingo! Tym razem nie było żadnych problemów.

Wydawało mi się, że odkryłem Amerykę. Byłem tak bardzo z siebie zadowolony, że aż sięgnąłem po instrukcję obsługi czujnika, aby udowodnić, że Garmin niewystarczająco dokładnie opisuje proces wymiany baterii. Niestety okazało się, że padłem ofiarą męskiego podejścia do życia, które głosi, że prawdziwy facet instrukcji nie czyta. W opisie wyraźnie napisano: „poczekaj 30 sekund”.

Kiedyś wygłosiłem tezę, że starość zaczyna się w momencie, w którym sięgasz po instrukcję obsługi.

Czyżby to już?

Komentarze

img
Ogreczek • Sobota, 6 marca 2021, 16:56

Mój hrm run się po 3 latach rozsypał. Odpadły 3 piny w które się wkręca śrubki :) Czarna taśma izolacyjna i voila - działa jak nowy ;)

img
Piotr Z • Piątek, 28 czerwca 2024, 19:47

Choroba, mam to samo… lecę spróbować bo już chciałem reklamować czujnik. Rozładowywał Mi baterie w tempie ekspresowym a może tu leży problem ?

Dodaj komentarz...



Do roboty, czyli plany pokorne

Środa, 16 grudnia 2020 • Komentarze: 0

Kończy się ten przedziwny rok – rok, który jak żaden inny pokazał, że do wszelkich planów należy podchodzić z pokorą, a każdą listę zamierzeń rozpoczynać chrześcijańskim „gdy Bóg pozwoli”. Dwanaście miesięcy temu miałem głowę pełną pomysłów, mnóstwo nakreślonych wyobraźnią tras rowerowych, a mottem regularnych treningów było: „Mocy! Przybywaj!”. I wszystko szło dobrze… do początku lutego. Wtedy zachorowałem na „dziwną” chorobę. Wyglądała na zwykłą grypę. Bolały mnie mięśnie, a przez ponad 3 dni miałem gorączkę powyżej 39 stopni. Nie zgadzał się tylko jeden objaw – straciłem smak. Brzmi znajomo, prawda? Ale to nie wszystko. Gdy już stanąłem na nogi, pierwszym co zrobiłem, było wznowienie treningów na trenażerze. Okazało się jednak, że nie jestem w stanie zakończyć choćby najłatwiejszego z nich. Byłem nie tylko osłabiony, co oczywiście mogłem uznać za coś zupełnie normalnego po chorobie, ale odczuwałem silny ból w klatce piersiowej. To głównie on sprawiał, że po kilkunastu minutach schodziłem z trenażera, a raczej zwlekałem się z niego. Jednak nie to było najgorsze, a fakt, że ten ból pojawiał się podczas każdego wysiłku fizycznego przez bardzo długi czas. Odczuwałem go nawet pół roku później. Znowu brzmi znajomo, prawda? Problem w tym, że pierwszy oficjalny przypadek zachorowania na COVID-19 w Polsce, zanotowano 4 marca, a ja byłem chory miesiąc wcześniej. Zresztą wtedy wcale nie podejrzewałem, że mogłem mieć koronawirusa. Fakty zacząłem łączyć ze sobą dopiero wówczas, gdy w mediach zaczęły pojawiać się informacje o kolejno odkrywanych nietypowych symptomach i powikłaniach. Nie ma żadnych bezspornych dowodów, że byłem chory na COVID-19. Nie robiłem testu na przeciwciała. Mam tylko poszlaki – mocne, ale jednak tylko poszlaki.

Rozpoczynam przygotowania do nowego sezonu.
Rozpoczynam przygotowania do nowego sezonu.
Miałem nadzieję, że wraz z wiosną wyruszę na długie rowerowe trasy i zacznę powoli odzyskiwać utraconą formę. Nic z tego nie wyszło. Lockdown, ograniczenia w przemieszczaniu, a potem ogólny chaos i zamieszanie związane z pandemią, sprawiły, że nie mogłem odzyskać dawnej radości z jazdy. Letni czas także nie przyniósł przełomu, bo wtedy remontowaliśmy mieszkanie, a na dodatek przeciążyłem sobie dłonie i przez niemal miesiąc zmagałem się z zespołem cieśni nadgarstka. Dopiero wrzesień był pierwszym miesiącem, w którym nieskrępowanie cieszyłem się rowerową wolnością, ale było już nieco zbyt późno, aby w pełni rozwinąć skrzydła mojej pasji.

Mamy grudzień. Fizycznie jestem o wiele słabszy niż rok wcześniej. To zapewne wypadkowa trzech przyczyn – wspomnianej choroby, niewielu przejechanych na rowerze kilometrów oraz… wieku. W mojej głowie znów rodzą się plany, ale tym razem bardzo ostrożne i pokorne. Wznowiłem treningi i widzę, że będzie naprawdę ciężko, a powrót do dawnej formy może okazać się długą podróżą po wyboistej drodze, bez gwarancji sukcesu. Wierzę, że się uda, bo trudno jest mi sobie wyobrazić życie bez odświeżającego powiewu wolności, zielonych pejzaży, błękitu nieba, szumu drzew, a nader wszystko pokonywania własnych słabości. To wszystko jest nieodłącznym elementem rowerowej pasji. Nadszedł czas, aby przywrócić je do życia.

No to, do roboty!