Do roboty, czyli plany pokorne

Środa, 16 grudnia 2020 • Komentarze: 0

Kończy się ten przedziwny rok – rok, który jak żaden inny pokazał, że do wszelkich planów należy podchodzić z pokorą, a każdą listę zamierzeń rozpoczynać chrześcijańskim „gdy Bóg pozwoli”. Dwanaście miesięcy temu miałem głowę pełną pomysłów, mnóstwo nakreślonych wyobraźnią tras rowerowych, a mottem regularnych treningów było: „Mocy! Przybywaj!”. I wszystko szło dobrze… do początku lutego. Wtedy zachorowałem na „dziwną” chorobę. Wyglądała na zwykłą grypę. Bolały mnie mięśnie, a przez ponad 3 dni miałem gorączkę powyżej 39 stopni. Nie zgadzał się tylko jeden objaw – straciłem smak. Brzmi znajomo, prawda? Ale to nie wszystko. Gdy już stanąłem na nogi, pierwszym co zrobiłem, było wznowienie treningów na trenażerze. Okazało się jednak, że nie jestem w stanie zakończyć choćby najłatwiejszego z nich. Byłem nie tylko osłabiony, co oczywiście mogłem uznać za coś zupełnie normalnego po chorobie, ale odczuwałem silny ból w klatce piersiowej. To głównie on sprawiał, że po kilkunastu minutach schodziłem z trenażera, a raczej zwlekałem się z niego. Jednak nie to było najgorsze, a fakt, że ten ból pojawiał się podczas każdego wysiłku fizycznego przez bardzo długi czas. Odczuwałem go nawet pół roku później. Znowu brzmi znajomo, prawda? Problem w tym, że pierwszy oficjalny przypadek zachorowania na COVID-19 w Polsce, zanotowano 4 marca, a ja byłem chory miesiąc wcześniej. Zresztą wtedy wcale nie podejrzewałem, że mogłem mieć koronawirusa. Fakty zacząłem łączyć ze sobą dopiero wówczas, gdy w mediach zaczęły pojawiać się informacje o kolejno odkrywanych nietypowych symptomach i powikłaniach. Nie ma żadnych bezspornych dowodów, że byłem chory na COVID-19. Nie robiłem testu na przeciwciała. Mam tylko poszlaki – mocne, ale jednak tylko poszlaki.

Rozpoczynam przygotowania do nowego sezonu.
Rozpoczynam przygotowania do nowego sezonu.
Miałem nadzieję, że wraz z wiosną wyruszę na długie rowerowe trasy i zacznę powoli odzyskiwać utraconą formę. Nic z tego nie wyszło. Lockdown, ograniczenia w przemieszczaniu, a potem ogólny chaos i zamieszanie związane z pandemią, sprawiły, że nie mogłem odzyskać dawnej radości z jazdy. Letni czas także nie przyniósł przełomu, bo wtedy remontowaliśmy mieszkanie, a na dodatek przeciążyłem sobie dłonie i przez niemal miesiąc zmagałem się z zespołem cieśni nadgarstka. Dopiero wrzesień był pierwszym miesiącem, w którym nieskrępowanie cieszyłem się rowerową wolnością, ale było już nieco zbyt późno, aby w pełni rozwinąć skrzydła mojej pasji.

Mamy grudzień. Fizycznie jestem o wiele słabszy niż rok wcześniej. To zapewne wypadkowa trzech przyczyn – wspomnianej choroby, niewielu przejechanych na rowerze kilometrów oraz… wieku. W mojej głowie znów rodzą się plany, ale tym razem bardzo ostrożne i pokorne. Wznowiłem treningi i widzę, że będzie naprawdę ciężko, a powrót do dawnej formy może okazać się długą podróżą po wyboistej drodze, bez gwarancji sukcesu. Wierzę, że się uda, bo trudno jest mi sobie wyobrazić życie bez odświeżającego powiewu wolności, zielonych pejzaży, błękitu nieba, szumu drzew, a nader wszystko pokonywania własnych słabości. To wszystko jest nieodłącznym elementem rowerowej pasji. Nadszedł czas, aby przywrócić je do życia.

No to, do roboty!

Skomentuj...

Podpis: (opcjonalnie)

Jeśli chcesz, abym mógł się z Tobą skontaktować, wpisz w poniższym polu adres e-mail lub numer telefonu. Ta informacja będzie znana wyłącznie mnie i nigdzie nie będzie widoczna.
Kontakt: (opcjonalnie)