Szalony pomysł

Sobota, 11 stycznia 2025 • Komentarze: 0

Nie oszukujmy się. Jazda na trenażerze jest nudna, a w przypadku dłuższych treningów obciążająca psychicznie. No bo jak długo można kręcić i udawać, że się jedzie, nie zaliczając choćby metra realnego dystansu. Problem złagodziły aplikacje typu Zwift czy Rouvy. Teraz przynajmniej można „poruszać” się w wirtualnym świecie, ale to nadal nie to samo, co prawdziwa jazda wśród pięknych okoliczności przyrody. Żaden wentylator nie zastąpi wiatru, ani jeden podjazd w wygenerowanym uniwersum nie będzie prawdziwą wspinaczką. Zapach wylewanego litrami potu też ma się nijak do rzeczywistości, chociaż akurat w tym przypadku widzę pewien plus – czy ktoś z was miał wątpliwą przyjemność jazdy pomiędzy polami w czasie, gdy akurat wylano na nie gnojówkę? W tej konfrontacji zapach potu to „perfuma”.

Pewnie każdy, kto zimą pedałuje w zaciszu domowym, próbował jakoś umilić sobie ten czas. Niektórzy polecają czytanie książek, najlepiej ebooków, bo pot nie kapie na papier. U mnie to nie działa, bo gdy mam mocne interwały, to nie potrafię się skupić na treści, a gdy interwały są jeszcze mocniejsze, to wręcz mylę literki. Z tego samego powodu nie oglądam filmów podczas treningu. Wiem, że są tacy, którzy w ten sposób uzupełnili filmowe braki. Ja nie potrafię. Zamiast tego moją odskocznią bardzo często jest muzyka. Nie muszę się skupiać na treści, mogę sobie gdzieś tam w myślach podążać za linią melodyczną, a czasem mogę rzucić okiem na licznik czasu i np. skojarzyć sobie, że aktualny interwał skończy się w tym samym czasie, co słuchana piosenka. To pomaga. Może niekoniecznie sąsiadom, bo muzyka musi być głośniejsza od trenażera i od odgłosów wydawanych przeze mnie, ale generalnie jest git.

Ale czasem nie słucham muzyki, a nudę i rutynę zabijam myśleniem. Tak, tak, zdarza mi się. Kłopot w tym, że jak się tak myśli i myśli, to można wpaść na jakiś pomysł – czasem mądry, czasem głupi, nierzadko szalony. Trzeba uważać, o czym się myśli, bo jak jakaś myśl padnie na podatny grunt, to może zacząć kiełkować i już trudno będzie odgonić ją od siebie.

Tak się właśnie stało.

Kręciłem sobie spokojnie, zaliczając kolejne fazy treningu i myślałem. Przypomniało mi się, że początek roku prawie zawsze był dla mnie czasem, w którym zajmowałem się rowerowym „hardware’em”. Zawsze coś można było zmienić, ulepszyć, odchudzić, poprawić. A to nowe koła, albo nowy napęd, albo choćby nowa owijka. Problem pojawił się, gdy zbudowałem sobie rower „absolutny”. W moim Ridleyu Helium SLX niewiele można było poprawić. Odchudzanie nie miało żadnego sensu, bo i tak ważył poniżej limitu narzuconego przez UCI. Napęd i koła też były z najwyższej półki. Modyfikacje ograniczały się więc głównie do opon, bo te rokrocznie wymagały wymiany po przejechaniu iluś tam tysięcy kilometrów. Niewielkie to zmiany, ale jednak zmiany. Reasumując, zima zawsze była poświęcona kwestiom technicznym i przygotowaniu roweru do nowego sezonu.

Co by tu zmienić – myślałem więc, pokonując kolejne wirtualne odcinki świata Zwifta. Odpowiedź nadeszła szybko i nie była taka, jakiej bym oczekiwał – nic się nie da zmienić. Przez trzy lata mojej rowerowej abstynencji wszystko się zmieniło, a najgorsze jest to, że to „wszystko” jednocześnie przestało być kompatybilne z moim wypieszczonym, ultra lekkim Helium SLX. Wystarczy powiedzieć, że aktualna grupa Dura-Ace nie obsługuje już hamulców szczękowych, co w zasadzie zamyka możliwość modyfikacji czegokolwiek we „wszystkomającym” rowerze. No chyba, że wymienię sobie Garmina 1000 na 1050, ale nie o to chodzi.

Zapewne domyślacie się, że powyższa konkluzja bynajmniej mnie nie uspokoiła, a moje myśli zaczęły niebezpiecznie podążać w jedynym kierunku, który rokował szanse powodzenia. Skoro nie mogą ulepszyć roweru, to może powinienem – uwaga – zbudować sobie nowy?!

Zaiste zacna to koncepcja, ale posiadająca dwie zasadnicze wady. Po pierwsze, budując nowy rower zazwyczaj wykorzystywałem sporo elementów z poprzedniego roweru – napęd, koła, kierownica, sztyca, itp. Jeśli będę chciał złożyć maszynę odpowiadającą bieżącym trendom, to mogę wykorzystać jedynie sztycę, siodełko i koszyki na bidon. Dramatycznie niewiele. A to oznacza, że tanio nie będzie. Po drugie, jeśli masz super-rower, to nie chcesz żeby ten nowy był gorszy. Gdybym miał starsze Porsche w garażu, to raczej nie marzyłbym, aby zmienić go na Dacię, tylko dlatego, że ma np. asystenta pasa ruchu. Nie mogę więc zbudować byle jakiego roweru, ale bardzo dobry rower. A to oznacza dokładnie to samo, o czym pisałem w „po pierwsze” – tanio nie będzie. A skoro tak, to odrzucam cały pomysł, traktując go jako wyjątkowo niemądry.

Tyle, że on wrócił kolejnego dnia. I kolejnego. I w następny też…

Już wiedziałem, że nie ma szans, aby od niego uciec.

Nie, nie zapomniałem napisać, jaki mam pomysł na nowy rower. Po prostu ten wpis jest już byt długi. Wszystko w swoim czasie…

Skomentuj...

Podpis: (opcjonalnie)

Jeśli chcesz, abym mógł się z Tobą skontaktować, wpisz w poniższym polu adres e-mail lub numer telefonu. Ta informacja będzie znana wyłącznie mnie i nigdzie nie będzie widoczna.
Kontakt: (opcjonalnie)