Mój śp. tato, o którym zawsze z dumą będę mówił, że był tatą idealnym, najuczciwszym człowiekiem jakiego znałem, a zawodowo stanowił wzór inżyniera, po którym odziedziczyłem pasję poznawania i tworzenia, zwykł mawiać: „jeśli chcesz mieć zrobione dobrze, zrób sam”. Życie na każdym kroku potwierdza prawdziwość tych słów, niezależnie od tego, czy mówię o cieknącym kranie, krzywej ścianie, czy o… rowerowych kołach.
Dotychczas kupowałem gotowe koła, ale zawsze było jakieś „ale”. Pierwsze koła były fabryczne, acz budżetowe, więc uznałem, że lekkie bicie boczne i nadspodziewanie szybkie pęknięcie jednej ze szprych, były po prostu konsekwencją niskiej ceny. Drugie koła też były fabryczne, lecz z wyższej półki. Przystosowane do opon bezdętkowych, stosunkowo lekkie lecz wytrzymałe Shimano WH-M775, dawały nadzieję, że zbudowane są perfekcyjnie. Tak myślałem do czasu, gdy nie założyłem ich do centrownicy. Bicie boczne tylnego koła wynosiło jakieś 2 mm. Trzecie, bardzo tanie koła kupiłem na Allegro, a przeznaczone były do roweru „zimowego”. Złożone były przez sprzedawcę i nawet były poprawnie wycentrowane. Niestety ich twórca nie słyszał o czymś takim, co nazywa się „naciąg szprych” i zamiast nich, mogłem spokojnie założyć ugotowany makaron. Sztywność byłaby podobna. Pomyślałem sobie wtedy, że kolejne koła zrobię sam. Pomysł nic nie kosztuje, więc mogłem sobie tak pomyśleć, ale czy dam radę? Nigdy nie zaplatałem kół, a sama operacja zdawała się przypominać najwyższy stopień wtajemniczenia w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Niby znałem teorię, ale nieraz przepaść pomiędzy nią, a praktyką jest głębsza niż Rów Mariański. No więc, czy dam radę? Jeśli nie spróbuję, nigdy się nie dowiem. I spróbowałem. Ale wcześniej przypomniałem sobie inne „święte” słowa mojego taty: „dobre narzędzia to dobra robota”. Zaopatrzyłem się więc w centrownicę, przyrząd do pomiaru symetryczności oraz miernik naprężenia szprych. To ostatnie ustrojstwo nie było tanie, ale czytając porady w stylu „szprychy naciągamy tak, aby wszystkie miały na oko to samo naprężenie”, przypomniałem sobie kolejną złotą myśl: „na oko to chłop w szpitalu umarł”. Mając wszystko, w pewną sobotę zabrałem się do pracy. Efekt? Po kilku godzinach miałem śliczne koła, w których bicie boczne i bicie podłużne było mniejsze od pół milimetra, a wszystkie szprychy miały zbalansowany naciąg. Radość ze zbudowania pierwszych kół – bezcenna. Już wiedziałem, że od tej pory nie dam zarobić ani fabrykom, ani żadnym innym „gościom od kół”.
Wspomniana powyżej historia powstania pierwszych własnoręcznie zbudowanych kół rowerowych, była jedynie egzaminem, który miał mnie przygotować do złożenia kół do nowego roweru. W niedzielę kolejny raz rozłożyłem na stoliku wszystkie potrzebne elementy, czyli piasty, szprychy, nyple, obręcze. Przygotowałem narzędzia i zabrałem się do pracy. W przeciwieństwie do tzw. fachowców, czas mnie nie gonił. Na jedno koło zamierzałem poświęcić tyle czasu, ile będzie trzeba. Gdybym zamierzał żyć ze składania kół, to zachowując taką dbałość o szczegóły, szybko zbankrutowałbym, bo tania bylejakość zwycięża niestety z drogą jakością. Cierpliwie zaplatałem każdą z 32 cieniowanych szprych, mocując je aluminiowymi nyplami do obręczy. Każdy gwint posmarowałem wcześniej preparatem Loctite 222, który w przeciwieństwie do swojego starszego brata 243, pozwala na późniejszą regulację, zabezpieczając jednocześnie przed rozcentrowaniem na skutek drgań. No i jeszcze kropelka oleju na zewnętrzną stronę nypla, aby zmniejszyć tarcie o obręcz. Gdy koło było już zaplecione, na stół powędrowała centrownica, przyrząd do pomiaru symetrii oraz miernik naprężenia. W gotowości był też komputer, a uruchomiony Excel miał otwarty specjalny arkusz kalkulacyjny, który pomaga mi w balansowaniu naprężenia szprych. Etap regulacji jest najbardziej pracochłonny. Lubię mieć wtedy ciszę i spokój. Kręcąc kołem, nasłuchiwałem wszystkich odgłosów ocierania obręczy o wskaźnik centrownicy. Gdy te odgłosy znikały, przesuwałem wskaźnik bliżej obręczy i całą zabawę zaczynałem kolejny raz. I tak do skutku. Cierpliwie, niespiesznie. No i jeszcze obowiązkowe rozprężenie szprych, aby po pierwszej przejażdżce nie okazało się, że koło trzeba ponownie regulować. Złożenie i dokładne wycentrowanie przedniego koła zabrało mi pięć godzin. Misternie ułożony plan, aby zbudować oba koła w jeden dzień, legł w gruzach, ale pozostała satysfakcja, że zrobiłem to dobrze. Tylne koło zbudowałem w poniedziałkowe popołudnie. Pomny wcześniejszych doświadczeń obawiałem się, czy zdążę przed północą, ale udało się w niecałe cztery godziny.
Mam więc dwa nowe koła. Obowiązkowe ważenie pokazało, że są lżejsze od fabrycznych WH-M775, które mają zastąpić. Przednie waży 750 g, a tylne 882 g. Byłyby jeszcze lżejsze, gdybym mógł wykorzystać obręcze DT Swiss XR 350, ale najpierw musiałbym schudnąć jakieś 10 kg. Hmm, może to nie byłoby takie głupie, wszakże odchudzić siebie jest taniej niż rower…
A więc uwaga! Mam już koła i nie zawaham się ich użyć!
Dodaj komentarz...