Obiektywnie patrząc...
Zasadnicza, czyli ciepła część sezonu dobiega końca. Ridley Fenix ma na liczniku ponad 5000 kilometrów. Patrząc z tej perspektywy, mogę pokusić się o obiektywną ocenę roweru.
Jeździłem po różnych drogach – raz lepszych, raz gorszych. Czasem był to idealnie gładki asfalt, innym razem dziurawe dukty rodem z PRL’u, kiedy indziej kostka brukowa przywołująca skojarzenia z „Piekłem Północy”. Pokonywałem długie, płaskie odcinki, ale równie często wspinałem się ku błękitnemu niebu na stromych podjazdach, by później w szaleńczym – jak dla mnie – tempie, zjeżdżać ku zielonym dolinom. W chłodzie lub w upale, a czasem w rzęsistym deszczu wytrwale parłem przed siebie, delektując się każdą chwilą poświęconą mojej rowerowej pasji. Na każdej drodze mogłem docenić frameset, czyli ramę i widelec. Konstrukcja nie należy do najlżejszych, ale za to doskonale tłumi nierówności. Nie zauważyłem też żadnych problemów ze sztywnością. Nawet wówczas, gdy stojąc na pedałach, agresywnie pokonywałem ostre podjazdy. Dodatkową radość sprawiała idealna cisza w rozumieniu całkowitego braku denerwujących odgłosów, dochodzących z okolic suportu lub miejsca zamocowania sztycy podsiodłowej. Montując adapter „PF30 to BSA” oraz sztycę, użyłem pasty do karbonu i, jak widać, postąpiłem słusznie.
Silnikiem roweru jest człowiek, ale do przekazania mocy na koła potrzebny jest skuteczny układ napędowy. Shimano Ultegra 6700 sprawdzało się w każdej sytuacji. Bodaj tylko raz musiałem użyć nakrętki baryłkowej, aby subtelnie wyregulować przerzutkę. Poza tym nie miałem żadnych problemów. Poszczególne przełożenia wchodziły gładko, chociaż uczciwie przyznam, że raczej nie próbowałem zmieniać biegów pod dużym obciążeniem. Najczęściej wybierane przez amatorów połączenie kompaktowej korby 50/34 z kasetą 11-28 sprawdzało się doskonale na większości tras i na każdym podjeździe. Na szybkich zjazdach przydałoby się z przodu parę zębów więcej, ale coś za coś – taka konfiguracja zupełnie mi odpowiada. Nie mam też uwag co do działania układu hamulcowego, choć kolejny raz podkreślę, że nie mają mocy tarczówek i trzeba się do nich przyzwyczaić. Na szczęście dobra modulacja pozwala na kontrolowanie siły hamującej i tylne koło można opanować, ograniczając jego blokowanie do minimum. Niezbyt trafionym pomysłem było zastosowanie ultralekkich pedałów Exustar E-PM215-Ti. Co z tego, że są naprawdę lekkie, skoro potrafią niemiłosiernie trzeszczeć na połączeniu bloku z zatrzaskiem. Efekt jest taki, że wypasiony rower wydaje z siebie takie same odgłosy, co zardzewiała, czterdziestoletnia damka z białostockiej wsi. Problem można rozwiązać smarując zatrzaski, ale umówmy się, że nie jest to subtelne rozwiązanie.
Jedno z rowerowych prawideł powiada, że „rower może być tani, lekki i wytrzymały, ale problem polega na tym, że można wybrać tylko dwie z tych opcji”. Karbonowa kierownica i sztyca od Ritchey’a są lekkie i drogie. Według zacytowanego prawa powinny być więc wytrzymałe. I faktycznie są. Bez żadnego uszczerbku znosiły obciążenie w każdych warunkach, przyjmując sporą część ciężaru mojego ciała, które do najlżejszych nie należy. Komponenty Ritchey jak zwykle mnie nie zawiodły. Jestem im wierny od lat i nie wiem, co musiałoby się stać, abym z nich zrezygnował. Lubię czystość formy, więc trochę żałuję, że kierownica nie posiada wewnętrznego prowadzenia pancerzy, ale rozumiem, że zapewne kosztowałoby to dodatkowych kilkanaście gramów.
Siodełko także się sprawdziło. Pomimo początkowych narzekań dotyczących komfortu w okolicach najmniej szlachetnej części ciała, przyzwyczaiłem się i było mi wygodnie na każdym dystansie. Gorzej było podczas deszczu, bo poza normalnym prysznicem spod tylnego koła, byłem dodatkowo nawilżany tam, gdzie siodełko ma otwór anatomiczny. Ale na to nic się już nie poradzi. Ten typ tak ma i koniec. W przyszłym sezonie rozważę więc korzystanie z mikro-błotnika mocowanego pod siodełkiem.
Natomiast całkowicie chybionym pomysłem okazał się wybór owijki Lizard Skins DSP. Wybrałem ją, zachęcony pozytywnymi opiniami, które podkreślały jej lekkość i trwałość. Niestety. Nieprzyzwoicie wysoka jak na owijkę cena, nie przełożyła się na jakość. Po trzech tysiącach kilometrów owijka przetarła się w okolicach klamkomanetek. W kolejnym sezonie użyję czegoś innego, a Lizard Skins DSP pozostanie namacalnym dowodem, że cena nie zawsze idzie w parze z jakością.
Będąc wielokrotnie doświadczonym przez los, trudno mi zrozumieć, że nie złapałem ani jednej gumy. Wiem, że asfalt to nie górska ścieżka, ale dętki przebijałem z regularnością szwajcarskiego chronometru. Może to tylko szczęście, ale faktem jest, że na jakość, przyczepność i trwałość opon Continental Grand Prix 4-Seazon narzekać nie mogę. Sprawdzały się zawsze. Należy jednak pamiętać, że ich katalogowy opis, jako opon przeznaczonych na trudne warunki jazdy, na chłodne dni, na mokre, jesienne szlaki nie oznacza, że gwałtowne hamowanie na mokrym asfalcie przy wchodzeniu w zakręt nie skończy się poza szosą. Uniknąłem na szczęście takich przygód, ale kilka razy było blisko.
A skoro o oponach mowa, to jeszcze słów kilka o kołach. Nie wymagały żadnej korekty centryczności, zadając w ten sposób kłam opinii „fachowców”, którzy twierdzą, że rozcentrowanie kół jest czymś normalnym. Otóż nie jest! Dobrze zaplecione koło, złożone z dobrych jakościowo elementów, właściwie rozprężone na etapie budowy, z zabezpieczonymi przed poluzowaniem nyplami, nie ma prawa się rozcentrować. Nie chcę się chwalić, ale koła zaplotłem naprawdę dobrze i nie zamierzam w przyszłości kupować kół fabrycznych lub – broń Boże – złożonych przez wspomnianych powyżej „fachowców”. Kupować nie, ale zaplatać tak. Koła co prawda nie wymagały poprawek, ale sztywność tylnego koła mogłaby być większa. Ze względu na konstrukcję piasty, naprężenie szprych po stronie nie napędowej jest ponad dwa razy mniejsze, niż po stronie napędowej. Miałem też jedną wpadkę z tylną piastą. Nie wiem, czy uszczelnione łożyska okazały się wadliwe, czy też podczas mycia wypłukałem z nich smar, co wydaje się mało prawdopodobne, ale faktem jest, że podczas jednej z przejażdżek tylne koło zaczęło niepokojąco piszczeć. Okazało się, że dwa z czterech łożysk tylnej piasty są suche. Przesmarowałem je i problem zniknął, ale niesmak pozostał. Na przyszły sezon zafunduję sobie nowe koła. Będą wyposażone w „markowe” piasty, a dodatkowo, tylne koło będzie wyposażone w niesymetryczną obręcz, co pozwoli na uzyskanie lepszego naciągu szprych.
Reasumując, jest dobrze, a nawet bardzo dobrze. Nie licząc drobnych wpadek konstrukcyjnych (owijka, pedały), Ridley Fenix z nawiązką spełnił moje oczekiwania, wprowadzając mnie w magiczny świat kolarstwa szosowego. Rok temu rozpoczynałem trochę w ciemno. Nie tylko nigdy nie budowałem roweru szosowego, ale w ogóle nigdy na takim nie jeździłem. Ryzykowałem, bo wiedza i doświadczenie ze świata rowerów górskich wcale nie gwarantowała sukcesu. Ale na szczęście udało się… Jak się udało? Nic się nie udało. Po prostu ciężka praca, upór, wytrwałość. To tyle ;).
Skoro jest tak dobrze, czy to oznacza, że nic nie zmienię? Hmm, nie byłbym sobą. Kurierzy już pukają do moich drzwi. A co się zmieni? Cicho sza, niech to na razie pozostanie tajemnicą…
Dodaj komentarz...