Bouldera dzień ostatni

Poniedziałek, 28 września 2015 • Kategoria: Giant BoulderKomentarze: 0

-15 °C. Tak też bywało.-15 °C Tak też bywało.Ten dzień musiał kiedyś nadejść. Mój pierwszy rower zakończył „służbę”. Siedem sezonów i prawie siedemnaście tysięcy przejechanych kilometrów. Nie byle jakich kilometrów, bo Giant Bolulder był rowerem zimowym, czyli tym, którego używałem w najgorszych warunkach pogodowych. No może z wyjątkiem pierwszego sezonu, gdy rodziła się moja rowerowa pasja. Ale potem to śnieg, mróz, sól, deszcz i błoto były jego żywiołem. Po latach z oryginalnej konfiguracji pozostało niewiele – prawdę mówiąc wyłącznie rama. Wszystko inne sukcesywnie wymieniałem. I pewnie jeszcze długo śmigałbym na tym sprzęcie, gdyby nie zauroczenie „szosą”. Po sezonie spędzonym na rowerze szosowym, trudno było przywyknąć do kilkumiesięcznej przesiadki na „górala” z małymi kołami. Doszedłem więc do wniosku, że to właściwy czas, aby podziękować Boulderowi za wierną „służbę”.

Kiedy go kupowałem, byłem zupełnie „zielony” w temacie rowerów. Szukałem po prostu sprzętu, na którym mógłbym od czasu do czasu wybrać się na rekreacyjną przejażdżkę. Liczyłem się z tym, że mogę połknąć kolarskiego bakcyla, ale byłem także przygotowany na całkowity niewypał nowego pomysłu. Wybrałem więc budżetowy rower, aby w razie czego nie żałować wydanych pieniędzy. Pierwszą, ledwie kilkunastokilometrową przejażdżkę zakończyłem słowami – nigdy więcej. Ale już następnego dnia ponownie wsiadałem na rower. I tak to się zaczęło…

Normalny widok po zimowej przejażdżce.Normalny widok po zimowej przejażdżce.Gdy po roku miałem już porządny, podstawowy rower, Giant Boulder został zdegradowany do roli roweru zimowego, a zaiste niełatwa to rola. Rzadkie bowiem są chwile, gdy można cieszyć oko widokiem czystego, błyszczącego i pachnącego świeżością sprzętu. Wystarczy przejechać kilkaset metrów w niesprzyjających warunkach, aby cała nasza praca poszła na marne. Każda część narażona jest na degradujące działanie warunków atmosferycznych, co sprawia, że znacznie szybciej dożywa swoich dni. Pękały więc szprychy, padały suporty, a łożyska kół, pedałów i sterów wymagały znacznie częstszych przeglądów i smarowania. Boulder dzielnie znosił wszystkie katorgi, bo dbałem o regularny „update”, który zresztą sprawił, że z oryginału pozostała wyłącznie rama. Mimo to postanowiłem odesłać go do lamusa, rezerwując mu znamienite miejsce we wspomnieniach, bo jak by nie patrzeć, zapoczątkował coś nowego w moim życiu.



Siodełkowa karuzela

Piątek, 25 września 2015 • Kategoria: Ridley FenixKomentarze: 0

Selle Italia SLR Kit Carbonio FlowSelle Italia SLR Kit Carbonio Flow Prologo Scratch Pro NackPrologo Scratch PRO Nack Moje nieustanne poszukiwania czegoś lepszego od dobrego sprawiły, że na początku tego roku w mojej szosówce pojawiło się nowe siodełko. Używane wcześniej Selle Italia SLR Flow nie było złe, ale w pogoni za ideałem, topowe Selle Italia SLR Kit Carbonio Flow wydawało się lepsze, a przy okazji dawało szansę na urwanie kilkudziesięciu gramów. Kształt i profil sugerowały, że najmniej szlachetna część mojego ciała powinna z zadowoleniem przyjąć nowe warunki pracy. Oczami wyobraźni widziałem siebie, siedzącego wygodnie i komfortowo, z lekkością pokonującego wszelkie trudy rowerowych eskapad. Niestety, już pierwsza przejażdżka przeniosła mnie z wyimaginowanego świata marzeń do przykrej codzienności, pokazując, że choć siodełko jest lekkie, to siedzący na nim bynajmniej lekko nie ma. Początkowo nie przejąłem się tym faktem, bo „cztery litery” muszą mieć czas na przywyknięcie do nowej sytuacji. Jednak każda kolejna przejażdżka miała ten sam scenariusz. Pierwsze kilometry na luzie, potem człowiek zaczął czuć, że siedzi, następnie siedzenie zaczynało uwierać, aż w końcu pojawiał się ból. Jazda przestawała być przyjemnością, a przecież nie po to jeżdżę na rowerze, aby cierpieć za grzechy tego świata. Musiałem zmienić ten stan rzeczy.

Szczęśliwym – tak mi się podówczas wydawało – zbiegiem okoliczności, trafiłem na promocję, dzięki której na sztycy pojawiło się Prologo Scratch PRO Nack. Według zapewnień producenta, a raczej armii jego marketingowców, miało zapewnić komfort na długich dystansach poprzez odpowiednie wyprofilowanie. I muszę przyznać, że faktycznie tak było, wszakże z jednym małym wyjątkiem. Przyzwyczaiłem się przez lata do siodeł z „dziurą”, a Prologo było jej pozbawione. Ucisk obszarów bezpośrednio związanych z funkcją przetrwaniem gatunku sprawiał, że często musiałem wstawać z siodełka, aby dać odpocząć atrybutom męskości. To było denerwujące i frustrujące, zwłaszcza na cięższych podjazdach, gdy już nie miałem siły, aby stanąć na pedałach. Zamiast lżej, miałem więc ciężej. A więc kolejny niewypał.

Selle Italia C2 Gel FlowSelle Italia C2 Gel FlowSelle Italia SLR FlowSelle Italia SLR FlowDoprowadzony do ostateczności, założyłem Selle Italia C2 Gel Flow, z którego korzystałem wcześniej w rowerach górskich. I było prawie dobrze, ale jak wiadomo, „prawie” robi wielką różnicą. To, co sprawdzało się w MTB, nie do końca odpowiadało mi na szosie. Zadałem więc sobie pytanie, które powinienem zadać znacznie wcześniej. Dlaczego nie używam siodełka z ubiegłego sezonu? Przecież było dobre. Na właśnie, dlaczego nie? Klucz dynamometryczny znów poszedł w ruch, by kolejny raz zamontować Selle Italia SLR Flow. Wszystkie problemy zniknęły jak ręką odjął, a ja znów mogę się cieszyć komfortową i bezbolesną jazdą. Siodełkowa historia zatoczyła koło, kolejny raz potwierdzając słuszność twierdzenia, że lepsze jest wrogiem dobrego.

Niektórzy twierdzą, że idealnego dla siebie siodła szuka się nieraz latami. Obawiam się, że mają rację. Jeśli jeździ się okazjonalnie i pokonuje niewielkie dystanse, to nie ma to znaczenia. Jednak częste wyjazdy i długie dystanse sprawiają, że kwestia dopasowania staje się niezwykle istotna, a może nawet najważniejsza. Dyskomfort i ból skutecznie zamieniają każdą przyjemność w koszmar, nie wspominając nawet o możliwych, negatywnych skutkach dla zdrowia. O ile geometrię roweru można dopasować w trakcie jednej sesji bike-fittingu, to o tym, czy siodełko jest wygodne czy nie, dowiadujemy się z reguły po przejechaniu wielu kilometrów. Jak widać na powyższym przykładzie, nieraz zbłądziłem w tej kwestii i znając siebie, mam podejrzenie graniczące z pewnością, że to nie koniec moich siodełkowych eksperymentów.



O Vuelcie słów kilka

Niedziela, 13 września 2015 • Komentarze: 0

Żal mi trochę Toma Dumoulina. Napracował się chłop, napocił, oddał serce gorącym hiszpańskim drogom. Po wygranej przez siebie czasówce, jedynie autorzy literatury science-fiction mogli wyobrazić sobie, że Holender nie wygra Vuelty. Tom DumoulinTom DumoulinZresztą powiedzmy sobie szczerze – zasłużył na to, należało mu się. Ale właśnie wtedy, w sobotę, na przedostatnim etapie ostatniego tegorocznego wielkiego touru, przyszedł kryzys, który w połączeniu z precyzyjnym planem taktycznym Astany, zmiótł Dumoulina z pierwszej piątki klasyfikacji generalnej. Tak to już jednak w sporcie jest, że dramat jednych oznacza radość drugich. Cieszy się więc Aru z pierwszego w karierze zwycięstwa w wielkim wyścigu. Cieszy się też Rafał Majka, bo po raz pierwszy zakończył trzytygodniowe ściganie na pudle. Ci, którzy na bieżąco śledzili La Vueltę wiedzą, że jego trzecie miejsce nie jest ani przypadkiem, ani skutkiem pecha Dumoulina. Wywalczył je absolutnie zasłużenie. A łatwo nie miał, bo przecież nie mógł liczyć na taką pomoc kolegów, jaką miał Aru albo Quintana. Końcówka każdego górskiego etapu wyglądała mniej więcej podobnie. Kilku „astanowców”, trzech zawodników Movistaru, dwóch z Katiuszy i samotni Majka oraz Dumoulin. Rafał MajkaRafał MajkaOwszem, wcześniej pojawiał się Paweł Poljański, robiąc naprawdę świetną robotę dla naszego „króla gór”, ale potem Rafał zostawał sam. W pojedynkę trudno wygrać wielki tour. Tym większy zatem szacunek należy się Majce. Dwunastu sekund zabrakło, aby Rafał stanął na drugim stopniu podium, a wspomniana wyżej taktyka Astany, zakładała przecież jedynie zwycięstwo Aru. Majka musiał sam walczyć o swoje i zrobił to w wielkim stylu. Najpierw pogonił za uciekającym Quintaną, skutecznie studząc jego zamiary na prześcignięcie Polaka. Potem gnał do mety z taką świeżością, jakby to był dziesiąty, a nie dwudziesty etap. Zabrakło dystansu i czasu, aby nadrobić stratę do Rodrigueza, ale nie narzekajmy, bo jeszcze pół godziny wcześniej nikt poza samym Rafałem Majką nie wierzył w to, że Polak sprawi sobie taki prezent na 26 urodziny. Panie, panowie, czapki z głów przed skromnym chłopakiem z Zegartowic. On pokazuje, że marzenia, wsparte ciężką pracą, uporem i wiarą w sukces, spełniają się. A Toma Dumoulina i tak mi żal…



Czas zmian

Niedziela, 6 września 2015 • Komentarze: 0

Po kilku latach publikowania opisów wycieczek w serwisie „bikestats”, postanowiłem coś zmienić. Brakowało mi trochę możliwości dzielenia się czymś innym niż tylko impresjami z rowerowych szlaków. Wszakże rower to nie tylko wyprawy, ale także sprzęt, porady, testy, uwagi, opinie i cała masa różnych przemyśleń, a przede wszystkim to styl życia i sposób na nie. Kolarska pasja nie egzystuje samotnie, oderwana od rzeczywistości, w kosmicznej próżni, ale jest nieodłączną częścią naszej wielkiej, ziemskiej wędrówki. A z tym bywa różnie. Czasem wpasowuję rower w sztywne ramy codzienności, a innym razem staram się ustawić dzień pod dyktando dwóch kółek. Teoretycznie mógłbym to robić na „bikestats”, gdzie nikt nikomu nie narzuca, o czym ma pisać. Ja jednak nie chciałem naruszać czystości formy i pozostawiłem ten serwis wyłącznie dla tego, do czego został stworzony, czyli „rowerowych przechwałek o lekkim zabarwieniu statystycznym”. Natomiast na moim prywatnym blogu mogę pisać o czym tylko chcę i kiedy tylko chcę. Mam nadzieję, że to dopiero początek zmian, bo po głowie chodzi mi już kilka nowych pomysłów, które na razie pominę milczeniem.