Życzenia

Sobota, 31 grudnia 2016 • Komentarze: 0

Skromnej, ale wiernej grupie moich czytelników życzę wielkich przełomów w nadchodzącym roku, ogromnych wyzwań i jeszcze większych sukcesów. Żeby coś się działo, żeby dzień do dnia był niepodobny, żeby nic nie było nudne, przewidywalne, do bólu logiczne i sensowne. Energii, radości, szaleństwa, morza adrenaliny, Niagary endorfin. Niech dotknie Was Bóg, bo wtedy wszystko się zmienia, o czym zaświadczam ja, niżej podpisany, nowy człowiek…

Piotr



Nowe Życie

Czwartek, 1 grudnia 2016 • Komentarze: 2

Niecałe sześćset kilometrów musiałbym jeszcze przejechać w tym roku, aby pobić mój osobisty rekord rocznego dystansu. Realne? I tak, i nie. Tak, bo do końca roku pozostało jeszcze trzydzieści dni. Wystarczy więc średnio co trzy dni przejechać 60 kilometrów i gotowe. Nie, bo grudzień nie jest miesiącem przyjaznym dla rowerzystów. Przejechanie kilkudziesięciu kilometrów za jednym razem jest zdecydowanie mniej realne niż choćby w listopadzie. Za oknem leży już pierwszy śnieg, który właśnie topnieje w oczach, zalewany grudniowym deszczem. Temperatura oscyluje w granicach zera, ale silny wiatr sprawia, że jest o wiele chłodniej niż w rzeczywistości. Na dodatek dopadło mnie kolejne przeziębienie w ciągu ostatnich kilku tygodni – rzecz niespotykana od wielu lat.

Owszem, na siłę można wszystko. Wystarczy motywacja plus odpowiednie ubranie plus upór, którego mi nigdy nie brakowało. A przeziębienie? Chrzanić je! I tak niczego nie zażywam, więc żaden farmaceutyk nie osłabia mojego ciała. Nic, tylko wsiąść na rower i jechać. Bo przecież rekord leży na wyciągnięcie dłoni.

Jeszcze niedawno tak właśnie pomyślałbym – sukces jest tak blisko, że grzechem byłoby nie skorzystać z okazji. Teraz jednak myślę zupełnie inaczej. Po co jeżdżę na rowerze? Dla rekordów? Nie, nie i jeszcze raz nie. Jeżdżę dla radości, jeżdżę dla zdrowia, jeżdżę, by oderwać się od codzienności. Jeżdżę, aby w ciszy, pośród nieskończonego piękna świata, odnaleźć samego siebie, wsłuchać się w swoje wnętrze, odnaleźć w nim to wszystko, co zagłuszyłem lub zagubiłem przez te wszystkie lata. No i jeszcze jedno – najważniejsze. To wspaniały czas, który w całości mogę oddać Bogu, bo wszystko, co robię, robię na Jego chwałę. Niedawno nawróciłem się. W XXI wieku to brzmi dziwnie, a nawet podejrzanie. Ale to prawda. Poznałem Boga, a przecież „Tak więc, jeśli ktoś jest w Chrystusie, nowym jest stworzeniem. Stare przeminęło. Oto wszystko stało się nowe” (2 Kor 5:17). Narodziłem się więc na nowo, stając się chrześcijaninem, ale nie katolikiem. To wydarzenie sprawiło, że całe moje życie, wszystko, co robiłem, uległo przewartościowaniu, ustawiając się na właściwym miejscu w hierarchii wartości. I wcale nie musiałem z niczego rezygnować, ani na siłę zmieniać priorytetów – Bóg zrobił to za mnie. Rower nadal jest moją pasją, a samotne przejażdżki stały się nawet czymś więcej. To czas intymnej rozmowy z Bogiem. Chociaż zupełnie nowy, to nadal jestem całkiem normalny. Nie przybieram poważnego wyrazu twarzy, nie biczuję się, nie umartwiam, nie osądzam, nie zbawiam nikogo na siłę. W niczym lepszy od innych, w niczym gorszy. Gdyby ktoś kilka miesięcy temu powiedział, że tak będzie wyglądać moje życie, roześmiałbym mu się w twarz i powiedziałbym: „masz gościu bujną wyobraźnię”.  

Sześćset brakujących kilometrów nie jest więc najważniejsze, ale nawet w Nowym Życiu nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował.

Komentarze

img
trzaskająca drzwiami • Piątek, 16 grudnia 2016, 14:49

Wszystkiego dobrego na nowej drodze życia!! Mam tylko nadzieję, że pozostało Ci stare poczucie humoru ;P

img
Xanadu • Piątek, 16 grudnia 2016, 22:17

O poczucie humoru możesz być spokojna :)

Dodaj komentarz...



Przegląd „przedzimowy”

Czwartek, 3 listopada 2016 • Kategoria: Ridley X-BowKomentarze: 0

Rzutem na taśmę zakończyłem przedsezonowy przegląd roweru Ridley X-Bow. W słowie „przedsezonowy” użytym pod koniec października nie ma krzty przesady, bo X-Bow jest przecież rowerem „zimowym”, a więc tym, który z natury swej przeznaczony jest do użytkowania w najbardziej niesprzyjającym okresie roku. Późna jesień, zima i wczesna wiosna, to jego żywioł i chleb powszedni.

Przegląd w moim przypadku nie oznacza i nigdy nie oznaczał ograniczenia się do spojrzenia tu i tam, tudzież do użycia smaru w newralgicznych miejscach. Przegląd w moim przypadku to prawie stuprocentowy demontaż roweru, dokładne oględziny każdego elementu, naprawa uszkodzeń i wymiana tego, co wymiany wymaga lub zwyczajnie nie sprawdziło się w trakcie eksploatacji. O nierdzewnych pedałach, które zardzewiały oraz o łożysku sterów, które zamieniło się w coś bliżej nieokreślonego o brunatnym kolorze już pisałem, więc nie będę się powtarzał. Przegląd zaowocował jeszcze jedną, niemiłą, a w zasadzie dość kosztowną niespodzianką. Na ultralekkiej, odziedziczonej po Ridley Fenix  sztycy zauważyłem solidne pęknięcie. Fakt jego umiejscowienia w okolicach zacisku sugerował, że musiałem ją zbyt mocno ścisnąć. Uznałem, że kiepskim pomysłem jest powierzanie moich czterech liter czemuś, co w każdej chwili może odpaść i dopisałem nową sztycę do listy zakupów. Oczywiście nie zamierzałem inwestować w drogi karbon, ale ograniczyć się do jakiegoś rozsądnego, aluminiowego minimum.

TRP HY/RD - zacisk hydrauliczny, sterowanie mechaniczne.TRP HY/RD - zacisk hydrauliczny, sterowanie mechaniczne.Rozczarowany słabością działania hamulców tarczowych, zaryzykowałem i wymieniłem mechaniczne zaciski na hydrauliczne zaciski TRP HY/RD. To specyficzne rozwiązanie, bo zaciski te są zintegrowane ze zbiorniczkiem oleju, a tłoczek sterowany jest za pomocą linki. Odpada więc kosztowna wymiana manetek i konieczność instalacji przewodów hamulcowych. Liczyłem na większą skuteczność działania i lepszą modulację. Modulacja faktycznie okazała się o niebo lepsza, a skuteczność… No cóż. Jest lepiej, ale nie o tyle lepiej, o ile nowe zaciski są droższe od starych.

Wymieniłem wszystkie linki i pancerze. Teraz mam w pełni uszczelniony system Jagwire Road Elite Sealed. Liczę, że sprawdzi się nawet w najgorszych warunkach i nie będę musiał rok w rok wymieniać całego zestawu, a przynajmniej samych pancerzy. Konieczność lepszego uodpornienia roweru na zimowe realia była przyczyną założenia neoprenowych osłon na stery. Mam nadzieję, że za kilka miesięcy nie będę musiał po raz kolejny wymieniać łożyska.

Wspomnianą na początku pękniętą sztycę wymieniłem na Ritchey Comp Link. Aluminiowa, relatywnie tania i… ciężka. Pozbyłem się pełnych błotników na rzecz mniejszych i lżejszych SKS Velo 47. Wisienką na torcie jest czerwona owijka PRO Sport Control.

Zimo! Nadchodzę… tzn. nadjeżdżam!



Trzeci rachunek za zimę

Niedziela, 16 października 2016 • Kategoria: Ridley X-BowKomentarze: 0

Ślady korozji na osi pedału. Gdzie się podziała jakość gwarantowana przez markę Shimano?Ślady korozji na osi pedału. Gdzie się podziała jakość gwarantowana przez markę Shimano?„Deszcze niespokojne potargały sad”, a Ridley X-Bow wciąż nie jest gotowy do kolejnego sezonu jesienno-zimowego. Prace są już co prawda na ostatniej prostej, ale rower wciąż znajduje się na stojaku serwisowym. O tym, że zima jest czasem ekstremalnych wyzwań nie tylko dla rowerzysty, ale także dla roweru, nie muszę chyba nikogo przekonywać. Sam przekonałem się o tym dwukrotnie. Pierwszy raz w styczniu, gdy musiałem wykonać bardzo gruntowny przegląd tylnej przerzutki, która praktycznie zablokowała się wskutek korozji osi obrotu. Drugi raz dwa miesiące temu, gdy rozpoczynając przegląd roweru odkryłem, że łożysko sterów zostało zżarte przez rdzę. Do tej niechlubnej kolekcji muszę dzisiaj dorzucić jeszcze jeden element. Tym razem jest to raczej winą jakiegoś błędu technologicznego niż warunków atmosferycznych, ale fakt jest faktem – pedały Shimano PD-M780 nie przeżyły poprzedniej zimy bez uszczerbku na swej konstrukcji. Na zdjęciu wyraźnie widać ślady korozji na osi, która na korozję winna być odporna. Oczywiście można z czymś takim jeździć, ale to naruszałoby mój zmysł estetyki.

Czyżby więc czekał mnie nowy wydatek? Na szczęście nie. Wykorzystam po prostu pedały PD-M770 z mojego zasłużonego Gianta Bouldera. Przeżyły już trzy zimy i nie noszą śladu korozji. Da się? Da się!



Zaciski RWS, czyli błogosławiona cisza

Sobota, 1 października 2016 • Kategoria: Ridley FenixKomentarze: 3

Już kilkukrotnie przytaczałem powiedzenie, mówiące, że „rower może być tani, lekki i wytrzymały, ale problem w tym, iż można wybrać tylko dwie z tych cech”. Moja pasja przechodziła różne fazy, zahaczając w pewnym momencie o granice absurdalnego dążenia do osiągnięcia minimalnej wagi roweru. Ponieważ nie lubię tandetnych półśrodków, więc pamiętając o przytoczonym powyżej powiedzeniu, wybierałem elementy lekkie i wytrzymałe. I wszystko teoretycznie się sprawdzało. Do czasu…

Pisałem niedawno o poszukiwaniu przyczyn ekstremalnie denerwujących trzasków, które pochodziły nie wiadomo skąd, pojawiały się głównie w trakcie pedałowania, ale zdarzały się także i wtedy, gdy nie pedałowałem, które „cudownie” znikały podczas deszczu. Bywało, że milkły po nasmarowaniu łańcucha, by pojawić się znienacka w najmniej oczekiwanym momencie. Nie muszę mówić, że było to mega frustrujące, ale na szczęście udało mi się znaleźć przyczynę. Winnym były ultralekkie zaciski kół Progress PG-405. Wystarczyło nasmarować gwinty, sworznie dźwigni i po problemie. Ale czy na pewno?

Zacisk DT Swiss RWS TitanZacisk DT Swiss RWS TitanSzybko okazało się, że sukces nie był pełny. Trzaski co prawda ustały, ale na krótko i całą operację musiałem powtarzać po każdym myciu roweru lub demontażu tylnego koła. Zauważyłem przy tym, że kluczem do pełnego sukcesu jest odpowiednio mocne – naprawdę mocne – zaciśnięcie zacisku. A z tym był właśnie największy problem. To są naprawdę lekkie zaciski. Komplet waży zaledwie 43 gramy i ta waga nie wzięła się znikąd, ale jest wynikiem konstrukcyjnego kompromisu. Stanąłem więc przed dylematem. Albo pozostawiam je bez zmian, godząc się na denerwujące zagłuszanie ciszy, albo wymieniam zaciski, zdając sobie sprawę, że rower stanie się cięższy o… kilkadziesiąt gramów.

Wybrałem to drugie rozwiązanie. Tym razem już nie szukałem żadnego cudownego gadżetu, ale zaufałem znanej marce. W rowerze pojawiły się zaciski DT Swiss RWS Titan. Nie posiadają typowej, mimośrodowej dźwigni. Wyposażone są natomiast w ramię, które służy do dokręcania zacisku. Dzięki temu rozwiązaniu można o niebo mocniej spiąć koło, a samo ramię ustawić w dowolnej pozycji. Koło wydaje się być wręcz przyspawane do ramy, tworząc wraz z nią o wiele sztywniejszą konstrukcję, niż w przypadku zwykłych zacisków QR. Oczywiście nie muszę wspominać, że wraz z nowymi zaciskami wspomniane trzaski odeszły w mrok rowerowej historii. To po prostu zupełnie inna jakość, za którą trzeba niestety „trochę” zapłacić, ale – uwierzcie – tym razem naprawdę warto.

Komentarze

img
vvti • Piątek, 26 lipca 2019, 11:22

No to ja jestem człowiekiem, któremu właśnie RWS trzeszczy :) Dlatego tu trafiłem, bo szukam informacji na temat leczenia pacjenta. Trzaski się oczywiście niosą, początkowo myślałem, że to przez suport... Ale drogą eliminacji doszedłem do zacisku tylnego koła. Zakładam zwykły, z dźwigienką - cisza. Zakładam RWSa - trzaski po 5-15-50km czasem. Wystarczy się zatrzymać, poluzować, ruszyć, zacisnąć i... cisza, znów na chwil kilka albo dłużej. Ale od miesiąca jeżdżę trzeszczącą świetną maszyną :D

img
Xanadu • Piątek, 26 lipca 2019, 11:29

Proponuję je nasmarować, wpuszczając kropelkę smaru do łańcucha w szczelinę pomiędzy pierścieniami.

img
vvti • Piątek, 26 lipca 2019, 11:46

Tak chyba zrobię, dzięki za sugestię :)

Dodaj komentarz...



Drugi rachunek za zimę

Poniedziałek, 22 sierpnia 2016 • Kategoria: Ridley X-BowKomentarze: 1

Dwie trzecie lata już poza nami. Jesień się zbliża. A ponieważ pogoda lubi zaskakiwać, nigdy nie wiadomo, kiedy rozpocznie się pora deszczowa i czy w październiku nie sypnie śniegiem. Uznałem zatem, iż nadszedł najwyższy czas, aby wykonać przegląd roweru zimowego i przygotować go na nieuchronne spotkanie z kaprysami aury.

Ten widok nie pozostawiał żadnych złudzeń.Ten widok nie pozostawiał żadnych złudzeń.Hasło „przegląd roweru” w moim przypadku oznacza zdecydowanie więcej niż użycie gąbki, wody, szamponu, tudzież kropnięcia smarem tu i ówdzie. Przeprowadzam bardzo dokładną inspekcję wszystkich mechanizmów, a to wymaga demontażu praktycznie całego roweru. Tylko w ten sposób można odkryć przykre niespodzianki, na które narażony jest rower, używany w ekstremalnych warunkach.

Łożysko nadawało się wyłącznie do wyrzucenia.Łożysko nadawało się wyłącznie do wyrzucenia.Instalując Ridleya X-Bow na stojaku serwisowym, zauważyłem, że kierownica obraca się podejrzanie ciężko. W pierwszej chwili pomyślałem, że to wina pancerzy, które mam dość krótko przycięte. Mogło to być także subiektywne odczucie, spowodowane tym, iż przyzwyczaiłem się do lekkiego obrotu kierownicy w podstawowym rowerze, który z racji wyposażenia w elektryczną grupę napędu, nie ma linek przerzutek. Gdy jednak usunąłem pancerze, a kierownica nadal obracała się z oporem, byłem już w 90% pewien, co ujrzą moje oczy, gdy zdemontuję stery. Nie myliłem się. Dolne miska, bieżnia oraz łożysko sterów były pokryte, znaną mi skądinąd  (patrz wpis z 27 stycznia) brunatną mazią – mieszanką smaru i produktów korozji. Sól, która się tutaj dostała, pomimo wielokrotnego mycia nie została dokładnie wypłukana i oto efekt. Miskę i bieżnię sterów udało się wyczyścić, ale łożysko pozostało zardzewiałe. W zasadzie nie miałem złudzeń, co do możliwości jego reanimacji. Mimo to spróbowałem. Czyszczenie, odrdzewianie i solidne nasmarowanie nie przyniosły spektakularnego efektu. Wyraźnie było czuć, że nie obraca się gładko i bezgłośnie. Nie miałem wyjścia. Musiałem zamówić nowe łożysko.

Innych problemów na razie nie zauważyłem. Jednak już teraz wiem, że dokonam kilku drobnych modyfikacji w wyposażeniu. Wszystkie będą podyktowane chęcią maksymalnego uodpornienia roweru na zabójcze warunki zimowej eksploatacji. Szczegóły wkrótce.

Komentarze

img
Marcin Wierzbicki • Środa, 16 listopada 2022, 16:20

Podeslesz linka do lozysk w sterach? W kolach juz wymienilem i teraz czas na stery.

Dodaj komentarz...



Mój pakiet przetrwania

Czwartek, 11 sierpnia 2016 • Komentarze: 0

Tak się składa, że sam jestem swoim menedżerem, dyrektorem sportowym, trenerem, mechanikiem i dietetykiem. Jedynie fizjoterapię – w nagłych przypadkach – pozostawiam profesjonalnym dłoniom mojej ślicznej szwagierki. W tej sytuacji nie dziwi fakt, że nie dysponuję samochodem serwisowym, który towarzyszyłby mi podczas każdej rowerowej eskapady, czyli mówiąc nowocześnie – aktywności. Nie mam więc zapasowych rowerów, ani nawet kół na wymianę. Nikt nie wiezie za mną trzydziestu pełnych bidonów, ani żadnych batoników, żeli, ciasteczek, kanapek, czy choćby puszki zmrożonej coli. A przecież na przynajmniej kilkudziesięciokilometrowej trasie – gdzieś pośród dziewiczych pól i lasów, częstokroć na skraju cywilizacji, z dala od większych skupisk ludzkich, nieraz w deszczu i chłodzie, czasem po zmroku – wszystko się może zdarzyć. I co wtedy? Czyżby długi i samotny spacer, a w domu trwoga jak pisał wieszcz: „Tato nie wraca ranki i wieczory, we łzach go czekam i trwodze; rozlały rzeki, pełne zwierza bory i pełno zbójców na drodze”?

Ponura wizja biegnących dziatek za miasto pod słup na wzgórek nie musi się jednak urzeczywistniać (z jednym wszakże wyjątkiem, iż za cyklistę warto odmówić „paciórek” – tak na wszelki wypadek). Wszystko dzięki temu, iż wyruszając na wyprawę, zabieram ze sobą kieszonkową wersję samochodu serwisowego – mały pakiet przetrwania, który ma sprawić, że poradzę sobie w niemal każdej kryzysowej sytuacji.

Mój podstawowy zestaw naprawczy...Mój podstawowy zestaw naprawczy...O płynach oraz o produktach żywnościowych, które mają dostarczać energii, pisać nie będę. Dobieram je bowiem indywidualnie w zależności od długości zaplanowanej trasy, samopoczucia, warunków pogodowych, pory roku, itp. Skupię się wyłącznie na wyposażeniu technicznym. Co więc zabieram ze sobą na rowerowe wyprawy? Nie ma tego zbyt wiele, ale jest to absolutne minimum, które zapewnia mi spokój podczas jazdy. Przede wszystkim mam ze sobą dwie zapasowe dętki. Pokonuję dość długie dystanse, więc dwie sztuki dają mi poczucie bezpieczeństwa. Oprócz dętek mam także komplet mniejszych i większych łatek. Dlaczego jedno i drugie? W pierwszej kolejności staram się naprawić uszkodzoną dętkę. Wtedy przydają się łatki. Czasem jednak nie jest to możliwe – nie mam czasu, nie ma odpowiednich warunków do naprawy, uszkodzenie jest zbyt rozległe albo trudne do zlokalizowania. Wtedy wymieniam dętkę. Naprawa ogumienia wymaga jeszcze posiadania łyżki do opon oraz oczywiście pompki. Korzystam z relatywnie drogiej, ale lekkiej i miniaturowej PRO CNC Telescopic. Ma zaledwie 13 centymetrów długości i waży jedynie 89 gramów, ale – najważniejsze – sprawdza się w praktyce. Tyle tylko, że napompowanie koła z oponą o szerokości 25 mm wymaga wykonania około 300 ruchów posuwisto-zwrotnych – coś za coś. Mam też mały gadżet w postaci adaptera, który nakręcony na wentyl typu Presta, pozwala używać pompki samochodowej. Mogę więc podjechać na stację benzynową i szybko dopompować koło za pomocą kompresora. Dętki, łatki, łyżki i pompka stanowią pakiet ratunkowy dla ogumienia, które statystycznie najczęściej ulega awariom. Na inne okoliczności posiadam kieszonkowy zestaw narzędzi Crank Brothers Multi-19. Jest w nim wszystko… no, prawie wszystko. Oprócz śrubokrętów płaskich i krzyżowych, imbusów, kluczy płaskich i torx, są także klucze do szprych oraz skuwacz do łańcucha. A skoro jest skuwacz, to mam też zapasowy pin do łańcucha. Ponieważ większość napraw roweru przynosi skutek uboczny w postaci czarnych plam na rękach, które o zgrozo mogłyby pobrudzić czystą i pachnącą owijkę, jestem wyposażony w kilka nawilżanych chusteczek, które skutecznie usuwają brud. Mam także zwykłe chusteczki higieniczne.

... znajduje się w torebce podsiodłowej. Pakuję do niej także aparat fotograficzny i chusteczki nawilżane.... znajduje się w torebce podsiodłowej. Pakuję do niej także aparat fotograficzny i chusteczki nawilżane.Opisany zestaw gwarantuje wyjście obronną ręką z większości kolarskich „przygód” i „niespodzianek”. Niestety rzeczywistość nader często udowadnia prawdziwość praw Murphy’ego, z których jedno, przeniesione w świat rowerów, brzmi: „jeśli jesteś przygotowany na sto różnych awarii, przydarzy się sto pierwsza, której nie przewidziałeś”. Oprócz narzędzi wożę więc ze sobą telefon komórkowy. I nie jest to żaden smartfon – te są duże, ciężkie i niewygodne – ale mały i zgrabny telefonik, pozbawiony bajerów, działający dziesięć dni na jednym ładowaniu. Ów „podróżny” telefon kryje kartę SIM z przypisanym tym samym numerem, co używany na co dzień smartfon. Wszystko dzięki usłudze Tandem w T-Mobile.

Za uwiecznianie mijanych krajobrazów odpowiada Canon PowerShot S120. Ten kompakt robi przyzwoitej jakości zdjęcia, a oprócz całej masy funkcji typu „idioten sicher” posiada także preferowane przeze mnie tryby manualne. Jest także – ważna sprawa – naprawdę niewielkich rozmiarów.

Oczywistą oczywistością jest konieczność posiadania przy sobie pieniędzy. Przydają się, gdy trzeba uzupełnić zapas płynów w upalne dni, zjeść coś innego niż batoniki i żele, a w przypadku większej awarii lub kraksy, wrócić do domu środkiem komunikacji wymagającym opłaty. Niewielką ilość gotówki uzupełniam jeszcze kartą kredytową. Przy sobie mam także dokumenty, bo w naszym postkomunistycznym kraju człowiek bez papierów wciąż jest traktowany jako wróg ludu i ładu społecznego, a ponadto mogą się przydać w różnych okolicznościach, na przykład wówczas, gdy noga będzie tak podawała, że zostanę zaproszony na prywatną audiencję do radiowozu.

Na koniec pozostawiłem kwestię transportowania tego wszystkiego, o czym napisałem. Trochę tego jest, a ja nie jestem zwolennikiem wielkich torebek podsiodłowych, wypchanych kieszeni, a używanie plecaka podczas jazdy szosówką uważam za mało fajne i jeszcze mniej wygodne. Poszedłem więc na rozsądny kompromis. Dokumenty, pieniądze i telefon komórkowy wożę w zapinanej na zamek kieszonce koszulki. Całą resztę, czyli wszystkie narzędzia (także pompkę), dętki, łatki, chusteczki oraz aparat fotograficzny, udało mi się zapakować do torebki podsiodłowej Zefal Light Pack M. Jest mała, zgrabna, lekka, a przede wszystkim nie zakłóca czystości formy całego roweru.



Dziwne trzaski

Środa, 10 sierpnia 2016 • Kategoria: Ridley FenixKomentarze: 3

Czy znacie jakiegokolwiek pasjonata kolarstwa, który miałby na tyle mocną psychikę, że nie przeszkadzałyby mu stuki, piski, trzaski, chroboty, świsty, gwizdy lub wszelkie inne dźwięki? No właśnie… Ja też nie znam. Podczas jazdy ma być idealna cisza, przerywana jedynie cichym szumem opon, przemierzających gładkie połacie asfaltu. Dopuszczam jeszcze sporadyczne odgłosy trzęsących się bidonów na dziurawej lub brukowanej drodze, ale nic ponadto. Tymczasem rower, jakkolwiek jest dość prostym urządzeniem, pełen jest części i zakamarków, które mogą stać się źródłem całego spektrum wkurzających odgłosów. Stery, sztyce, zaciski siodła, siodełka, łożyska kół, suporty, adaptery suportów, pedały, bloki, a nawet… pancerze linek. Nie łudźcie się. Jeśli jeszcze tego nie doświadczyliście, to wcześniej lub później dopadnie to każdego z Was, a wtedy jazda zamieni się w koszmar, a mózg raniony kłującymi dźwiękami, wzmocni je tak, że realna stanie się wizja Waszej obecności w poradni zdrowia psychicznego. O ile oczywiście nie znajdziecie i nie zlikwidujecie przyczyny problemu.

WinowajcaWinowajcaWydawało mi się, iż ładnych parę lat doświadczeń w dziedzinie wykrywania i eliminacji frustrujących odgłosów sprawiło, że mogę uważać się za specjalistę w tej dziedzinie. Wszakże hałasowało mi już wszystko to, co wyżej wymieniłem, a każdy stuk, zgodnie z antyterrorystycznym hasłem „find him and kill him”, został zlokalizowany i zneutralizowany. Gdy więc niedawno usłyszałem serię podejrzanych trzasków, nie przejąłem się zbytnio, lecz rozpocząłem rutynowe śledztwo w sprawie, a nie przeciwko. Podstawą było znalezienie odpowiedzi na pytanie, czy trzaski są zsynchronizowane z obracającym się elementem roweru, na przykład z korbą lub z kołami, czy też są nieregularne. I tutaj pojawiła się pierwsza niespodzianka, bo jakkolwiek pojawiały się głównie podczas pedałowania, to słyszałem je sporadycznie także wtedy, gdy nie pedałowałem. Nie miało znaczenia, czy siedzę, czy stoję, czy obracam tylko lewą czy prawą korbą. Żeby było śmieszniej, trzaski znikały podczas deszczu lub jazdy po mokrej nawierzchni. To nie wszystko. Po umyciu roweru lub po nasmarowaniu łańcucha czasem znikały, a czasem słychać je było już od pierwszych kilometrów. Tak samo było po wymianie łańcucha. W żaden sposób nie potrafiłem dojść ich przyczyny, więc chyba nie muszę wyjaśniać, że byłem coraz bardziej sfrustrowany.

Postanowiłem metodycznie podejść do problemu i eliminować potencjalne przyczyny. Sprawdziłem suport, dokładnie go wyczyściłem i przesmarowałem. Rozkręciłem korbę, wyczyściłem ją, mocno skręciłem tarcze. Obejrzałem ramę w poszukiwaniu zarysowań i pęknięć. Nic to nie dało. Podejrzanym pozostał już tylko adapter suportu, ale prawdę mówiąc nie chciało mi się wierzyć, że tak dokładnie spasowany element, osadzony na paście montażowej i solidnie wciśnięty w ramę, może być przyczyną metalicznych trzasków. Zaraz, zaraz… Jakich? Metalicznych? I wtedy doznałem olśnienia. Jest przecież jeszcze jeden element, pozornie bierny, ale pracujący wraz z całym napędem. Element tak banalny, że wręcz niezauważalny. To zacisk tylnego koła. Czyżby to było możliwe? Wymontowałem zacisk. Przesmarowałem gwint, sworzeń dźwigni, powierzchnie styku z ramą. Wybrałem się na kontrolną przejażdżkę. Cisza. Nareszcie cisza. Idealna cisza. Cóż za ulga!

Zacisk tylko pozornie jest biernym elementem roweru. Rama nie jest przecież nieskończenie sztywna. Tylny widelec ugina się na nierównościach i na zakrętach, jest poddawany naprężeniom w trakcie mocnego pedałowania. Zacisk więc cały czas pracuje, a pozbawiony smaru radośnie sobie „strzela”, doprowadzając właściciela do powolnej utraty zmysłów. Dlaczego nic nie słyszałem podczas deszczu? To proste. Woda działała jak kiepski, ale jednak smar. Dlaczego czasem po umyciu roweru lub wyczyszczeniu łańcucha było ok? Bo do obu tych czynności ściągałem tylne koło, a przy jego powtórnym założeniu zacisk układał się nieco inaczej, nie powodując problemów.

Dopisuję więc zaciski kół do grona muzyków rowerowej orkiestry denerwujących dźwięków. Po cichu liczę, że jej skład jest już skompletowany i nic więcej już mnie nie zaskoczy.

Komentarze

img
Robert. • Środa, 20 września 2017, 22:57

witam szukam takiego zacisku super wyglada . gdzie .można takowy nabyć. z osia do szosy .zazwyczaj są do mtb .Pozdrawiam Robert

img
Xanadu • Czwartek, 21 września 2017, 00:07

Te zaciski kupowałem w firmie Formicki-Bike. Obecnie już ich nie używam, więc ewentualnie mogę się ich pozbyć. Są w bardzo dobrym, czy wręcz idealnym stanie.

img
Robert. • Czwartek, 21 września 2017, 20:21

mozemy sie zmowic na fb . jesli to mozliwe lub tel. np.

Dodaj komentarz...



W trosce o „przyjaciela”

Niedziela, 7 sierpnia 2016 • Kategoria: Ridley FenixKomentarze: 0

Hurra! Kilometry mijają, a d**a nie boli! Czyż nie o to właśnie chodziło? Wiwat Fizik Antares!

Tak mógłbym opisać moje wrażenia po pierwszych jazdach z użyciem nowego siodełka. To działo się w kwietniu, a ja byłem pewien, że nareszcie odkryłem model, który idealnie pasował do moich czterech liter. Każda kolejna przejażdżka faktycznie potwierdzała, że miałem rację. Bez problemu mogłem pokonywać na nim dowolną liczbę kilometrów bez, pojawiającego się w okolicy sześćdziesiątego kilometra, uczucia dyskomfortu, które, zyskując przewagę nad radością z jazdy sprawiało, iż marzyłem już tylko o tym, aby wrócić do domu i rozsiąść się wygodnie w miękkim fotelu. Ma radość była tak niezmierzona, iż bliski byłem popełnienia poematów tudzież pieśni pochwalnych, sławiących to, na czym spoczywał mój tyłek, ale… pojawiło się małe „ale”, przysłowiowa łyżka dziegciu w beczce „siodełkowego” miodu. Dziurą w całym okazał się – paradoksalnie – brak… dziury.

Fizik Antares VS X. Czy moje poszukiwania siodełka idealnego zostały zakończone?Fizik Antares VS X. Czy moje poszukiwania siodełka idealnego zostały zakończone?Przez lata używałem siodełek z „dziurą”. Mniemam nawet, iż robiłem to bardziej z chęci oszczędzenia kilku gramów, aniżeli pod natchnieniem marketingowych sloganów, zapewniających, że otwór zapewnia zmniejszenie ucisku na prostatę. Nie znając świata bez „dziury”, nie wiedziałem jak się bez tej zamierzonej przerwy w strukturze siedziska żyje, dopóki nie położyłem na niej mej mało szlachetnej części ciała. A jak już to uczyniłem, okazało się, że „dziura”, czyli de facto coś niematerialnego, a więc nienamacalnego, ma jednak znaczenie. Sens otworu ujawniał się w tym samym czasie, w którym onegdaj zaczynał boleć mnie tyłek, czyli w okolicy sześćdziesiątego kilometra. To wtedy zaczynał drętwieć „mój mały przyjaciel”. O każdego przyjaciela dbać trzeba, a szczególnie o takiego, który jest z nami pół wieku, z którym związane jest kilka miłych wspomnień i który wciąż jest aktywny zawodowo. Wstawałem więc od czasu do czasu z siodełka, zmieniałem pozycję, próbowałem zmodyfikować pochylenie. Jakoś to pomagało, ale ja nie chciałem „jakoś” tylko „jakość”. Pozostała więc tylko jedna opcja.

Fizik nie produkuje siodełek z „dziurą”. Zamiast tego posiada w ofercie modele ze specjalnym wgłębieniem i w zależności od głębokości owego wgłębienia, oznacza je VS lub VS X. W akcie desperacji, z bólem serca rozbiłem świnkę skarbonkę i nabyłem siodełko Fizik Antares VS X. Z lekkim niepokojem udałem się na pierwszą przejażdżkę. Było dobrze, ale na pierwszych przejażdżkach zazwyczaj bywa dobrze. Nie wyciągałem więc daleko idących wniosków. Kolejne wyprawy zdawały się jednak potwierdzać sensowność wyboru – nic nie bolało i nic nie drętwiało. Nawet po zaliczeniu trasy Kraków – Strzelce Opolskie czułem się świeży i wypoczęty. Mój „przyjaciel” także. No i teraz powinienem napisać, że nareszcie trafiłem na właściwe siodełko. Problem polega jednak na tym, że sam już nawet nie pamiętam, ile razy tak twierdziłem. Tym razem poczekam.



Nuda – nic się nie dzieje

Czwartek, 21 lipca 2016 • Komentarze: 0

Gdyby nie patriotyzm i związana z nim ekscytacja walką Rafała Majki o zdobycie „Polka dot jersey”, czyli koszulki najlepszego górala, uznałbym tegoroczny Tour de France za wyjątkowo nudny i przewidywalny. Przed jego rozpoczęciem miałem nadzieję, że główni pretendenci do zwycięstwa, czyli Froome, Quintana, Contador, Aru oraz kilku innych silnych kolarzy, stoczy z sobą pasjonującą walkę, rozstrzygając losy wyścigu dopiero w wysokich górach. Łudziłem się, iż zobaczę przecudnej urody akcje na podjazdach, nieoczekiwane chwile kryzysu, zaskakujące rozstrzygnięcia, czyli to wszystko, co razem buduje piękny wizerunek kolarstwa. Nadzieje i marzenia prysły dość szybko, bo już po pierwszym upadku Contadora mój nos – a nos mam wielki – podpowiedział mi, że Alberto wiele nie zwojuje. Niestety miałem rację. Łudziłem się, że przynajmniej będę świadkiem walki Froome’a z Quintaną, ale ku mojemu nieskrywanemu zaskoczeniu okazało się, że „człowiek – pająk” z przedziwną łatwością zyskał sporą przewagę nad najgroźniejszym z konkurentów. Podobnie jak większość obserwatorów czekałem na pierwsze górskie etapy, będąc pewnym, że Quintana zaatakuje, wyzywając w ten sposób Froome’a na kolarski pojedynek. Nic takiego jednak się nie stało. Cisza, spokój, marazm w peletonie. Scenariusz każdego etapu jest w zasadzie identyczny. Najpierw start, potem kilka prób odjazdów, a następnie – za zgodą peletonu – większa ucieczka, która szybko uzyskuje sporą przewagę. Po kilkudziesięciu kilometrach mamy więc dwa wyścigi. Pierwszy, w którym walczą ci, którzy w żaden sposób nie zagrażają faworytom. Drugi, całkowicie kontrolowany przez „żołnierzy” Chrostophera Froome’a, studzących jakiekolwiek zapędy któregokolwiek z pozostałych kolarzy na atak. Gdy „pierwszy” wyścig jest już rozstrzygnięty, a peleton po wielu minutach zbliża się do mety, Froome funduje kolejnego przytyczka w nos Quintanie i odjeżdża na kolejne kilkanaście sekund. Wieje nudą.

Rafał Majka na 17 etapie Tour de France 2016Rafał Majka na 17 etapie Tour de France 2016Jak już wspomniałem, tylko Rafał Majka ratuje wizerunek Tour de France, a razem z Saganem ratują Tinkoffa przed klęską totalną. Zbiera Rafał punkciki na premiach, mając w klasyfikacji górskiej tak wielką przewagę nad konkurencją, że wystarczy mu ledwie 15 punktów, aby ją wygrać, przy założeniu, że najgroźniejszy konkurent, czyli Thomas De Gendt, wygra wszystkie premie górskie na trzech ostatnich etapach, co jest raczej mało prawdopodobne. Wszystko wskazuje więc na to, że Majka po raz drugi w historii zostanie przyodziany w gustowną koszulkę z czerwonymi grochami. Walka o klasyfikację górską ma też swoje ujemne strony, bo za seryjne wygrywanie kolejnych premii i nieustanną czujność, mistrz Polski płaci kryzysem na ostatnich kilometrach. Nie spodziewam się więc zwycięstwa etapowego, a jeśli już, to ostatnią szansą będzie jutrzejszy etap, na którym meta jest usytuowana na podjeździe.

Pisząc te słowa mam cichą nadzieję, że zaklnę rzeczywistość i sprawię, iż dzisiejsza jazda indywidualna na czas oraz dwa ostatnie górskie etapy będą sceną zaskakującego spektaklu. No bo ileż można patrzeć na kolarską odmianę definicji futbolu, czyli stwierdzenia, że piłka nożna to taka gra, w której 22 chłopa biega za piłką, a na końcu i tak wygrywają Niemcy. Czyżby Tour de France miało być wyścigiem, w którym pedałuje dwustu facetów, a na końcu i tak wygrywa Froome?