Tak się składa, że sam jestem swoim menedżerem, dyrektorem sportowym, trenerem, mechanikiem i dietetykiem. Jedynie fizjoterapię – w nagłych przypadkach – pozostawiam profesjonalnym dłoniom mojej ślicznej szwagierki. W tej sytuacji nie dziwi fakt, że nie dysponuję samochodem serwisowym, który towarzyszyłby mi podczas każdej rowerowej eskapady, czyli mówiąc nowocześnie – aktywności. Nie mam więc zapasowych rowerów, ani nawet kół na wymianę. Nikt nie wiezie za mną trzydziestu pełnych bidonów, ani żadnych batoników, żeli, ciasteczek, kanapek, czy choćby puszki zmrożonej coli. A przecież na przynajmniej kilkudziesięciokilometrowej trasie – gdzieś pośród dziewiczych pól i lasów, częstokroć na skraju cywilizacji, z dala od większych skupisk ludzkich, nieraz w deszczu i chłodzie, czasem po zmroku – wszystko się może zdarzyć. I co wtedy? Czyżby długi i samotny spacer, a w domu trwoga jak pisał wieszcz: „Tato nie wraca ranki i wieczory, we łzach go czekam i trwodze; rozlały rzeki, pełne zwierza bory i pełno zbójców na drodze”?
Ponura wizja biegnących dziatek za miasto pod słup na wzgórek nie musi się jednak urzeczywistniać (z jednym wszakże wyjątkiem, iż za cyklistę warto odmówić „paciórek” – tak na wszelki wypadek). Wszystko dzięki temu, iż wyruszając na wyprawę, zabieram ze sobą kieszonkową wersję samochodu serwisowego – mały pakiet przetrwania, który ma sprawić, że poradzę sobie w niemal każdej kryzysowej sytuacji.
Mój podstawowy zestaw naprawczy...O płynach oraz o produktach żywnościowych, które mają dostarczać energii, pisać nie będę. Dobieram je bowiem indywidualnie w zależności od długości zaplanowanej trasy, samopoczucia, warunków pogodowych, pory roku, itp. Skupię się wyłącznie na wyposażeniu technicznym. Co więc zabieram ze sobą na rowerowe wyprawy? Nie ma tego zbyt wiele, ale jest to absolutne minimum, które zapewnia mi spokój podczas jazdy. Przede wszystkim mam ze sobą dwie zapasowe dętki. Pokonuję dość długie dystanse, więc dwie sztuki dają mi poczucie bezpieczeństwa. Oprócz dętek mam także komplet mniejszych i większych łatek. Dlaczego jedno i drugie? W pierwszej kolejności staram się naprawić uszkodzoną dętkę. Wtedy przydają się łatki. Czasem jednak nie jest to możliwe – nie mam czasu, nie ma odpowiednich warunków do naprawy, uszkodzenie jest zbyt rozległe albo trudne do zlokalizowania. Wtedy wymieniam dętkę. Naprawa ogumienia wymaga jeszcze posiadania łyżki do opon oraz oczywiście pompki. Korzystam z relatywnie drogiej, ale lekkiej i miniaturowej PRO CNC Telescopic. Ma zaledwie 13 centymetrów długości i waży jedynie 89 gramów, ale – najważniejsze – sprawdza się w praktyce. Tyle tylko, że napompowanie koła z oponą o szerokości 25 mm wymaga wykonania około 300 ruchów posuwisto-zwrotnych – coś za coś. Mam też mały gadżet w postaci adaptera, który nakręcony na wentyl typu Presta, pozwala używać pompki samochodowej. Mogę więc podjechać na stację benzynową i szybko dopompować koło za pomocą kompresora. Dętki, łatki, łyżki i pompka stanowią pakiet ratunkowy dla ogumienia, które statystycznie najczęściej ulega awariom. Na inne okoliczności posiadam kieszonkowy zestaw narzędzi Crank Brothers Multi-19. Jest w nim wszystko… no, prawie wszystko. Oprócz śrubokrętów płaskich i krzyżowych, imbusów, kluczy płaskich i torx, są także klucze do szprych oraz skuwacz do łańcucha. A skoro jest skuwacz, to mam też zapasowy pin do łańcucha. Ponieważ większość napraw roweru przynosi skutek uboczny w postaci czarnych plam na rękach, które o zgrozo mogłyby pobrudzić czystą i pachnącą owijkę, jestem wyposażony w kilka nawilżanych chusteczek, które skutecznie usuwają brud. Mam także zwykłe chusteczki higieniczne.
... znajduje się w torebce podsiodłowej. Pakuję do niej także aparat fotograficzny i chusteczki nawilżane.Opisany zestaw gwarantuje wyjście obronną ręką z większości kolarskich „przygód” i „niespodzianek”. Niestety rzeczywistość nader często udowadnia prawdziwość praw Murphy’ego, z których jedno, przeniesione w świat rowerów, brzmi: „jeśli jesteś przygotowany na sto różnych awarii, przydarzy się sto pierwsza, której nie przewidziałeś”. Oprócz narzędzi wożę więc ze sobą telefon komórkowy. I nie jest to żaden smartfon – te są duże, ciężkie i niewygodne – ale mały i zgrabny telefonik, pozbawiony bajerów, działający dziesięć dni na jednym ładowaniu. Ów „podróżny” telefon kryje kartę SIM z przypisanym tym samym numerem, co używany na co dzień smartfon. Wszystko dzięki usłudze Tandem w T-Mobile.
Za uwiecznianie mijanych krajobrazów odpowiada Canon PowerShot S120. Ten kompakt robi przyzwoitej jakości zdjęcia, a oprócz całej masy funkcji typu „idioten sicher” posiada także preferowane przeze mnie tryby manualne. Jest także – ważna sprawa – naprawdę niewielkich rozmiarów.
Oczywistą oczywistością jest konieczność posiadania przy sobie pieniędzy. Przydają się, gdy trzeba uzupełnić zapas płynów w upalne dni, zjeść coś innego niż batoniki i żele, a w przypadku większej awarii lub kraksy, wrócić do domu środkiem komunikacji wymagającym opłaty. Niewielką ilość gotówki uzupełniam jeszcze kartą kredytową. Przy sobie mam także dokumenty, bo w naszym postkomunistycznym kraju człowiek bez papierów wciąż jest traktowany jako wróg ludu i ładu społecznego, a ponadto mogą się przydać w różnych okolicznościach, na przykład wówczas, gdy noga będzie tak podawała, że zostanę zaproszony na prywatną audiencję do radiowozu.
Na koniec pozostawiłem kwestię transportowania tego wszystkiego, o czym napisałem. Trochę tego jest, a ja nie jestem zwolennikiem wielkich torebek podsiodłowych, wypchanych kieszeni, a używanie plecaka podczas jazdy szosówką uważam za mało fajne i jeszcze mniej wygodne. Poszedłem więc na rozsądny kompromis. Dokumenty, pieniądze i telefon komórkowy wożę w zapinanej na zamek kieszonce koszulki. Całą resztę, czyli wszystkie narzędzia (także pompkę), dętki, łatki, chusteczki oraz aparat fotograficzny, udało mi się zapakować do torebki podsiodłowej Zefal Light Pack M. Jest mała, zgrabna, lekka, a przede wszystkim nie zakłóca czystości formy całego roweru.
Dodaj komentarz...