Nie ma lekko

Czwartek, 20 grudnia 2018 • Komentarze: 1

Pierwsze koty za płoty, a może raczej pierwsze litry potu na podłodze? Jeśli wcześniej wydawało mi się, że trenażer łatwo, szybko i przyjemnie pozwoli wrócić mi do dawnej formy, to byłem w olbrzymim błędzie. Dzisiaj wiem, że to będzie ciężka praca i będzie bolało.

Już pierwsze wirtualne przejażdżki w świecie Zwift’a brutalnie pokazały, co oznacza półroczny rozbrat z regularną jazdą na rowerze. Na „dzień dobry” ustawiłem sobie moje FTP sprzed pół roku, wybrałem pierwszy lepszy trening i… zsiadłem z roweru po przejechaniu połowy dystansu. Nie byłem w stanie utrzymać zakładanej mocy i zwyczajnie „strzeliłem”. Po dwóch dniach wykonałem test FTP. 20 minut rozgrzewki, 20 minut jazdy „w trupa” i 5 minut schłodzenia. Wynik pokazał nagą prawdę. Owszem, może nie jechałem całkiem w trupa, bo po teście nie spadłem z roweru i nadal wiedziałem, gdzie jestem i jak się nazywam, ale 178 watów pokazało mi moje miejsce w szeregu.

I co teraz? Uparty jestem. Mam około trzech miesięcy na walkę z samym sobą i próbę wskoczenia na wyższy poziom. Po raz pierwszy w życiu spróbuję zrealizować poważny plan treningowy. Trenażer ma tę zaletę, że całkowicie uniezależnia mnie od kaprysów pogody. Muszę tylko wykupić abonament na Zwift, bo okres próbny właśnie dobiegł końca. Zwift to w ogóle inna historia, bo wcale nie jest tak wspaniały, jak można byłoby sądzić po lekturze wielu internetowych wpisów. Ale o tym napiszę innym razem.

Komentarze

img
Jarek • Piątek, 21 grudnia 2018, 12:55

Ja u siebie zauważyłem zmianę FTP z poziomu 200 do 255 po 8 tygodniach treningów zwiększających FTP. - takie miałem początki. Teraz każdy pomiar pokazuje mi mniej więcej 255 i kolejne treningi już nie zwiększają mocy - ale może dzięki nim moc nie spada. :-)

Dodaj komentarz...



Wybór dokonany

Czwartek, 13 grudnia 2018 • Komentarze: 0

Elite DiretoElite DiretoTrzy lata przymierzałem się do zakupu trenażera i wciąż znajdowałem więcej „przeciw” niż „za”. Paradoksalnie do zmiany decyzji przyczynił się mój „rowerowy kryzys”. Kilka miesięcy rozbratu z moją pasją sprawiło, że znów poczułem głód jazdy. Tyle tylko, że po tak długim czasie jestem absolutnie bez formy, a o dodatkowych kilku kilogramach wolę nie wspominać. Teoretycznie mógłbym przeczekać zimowy czas, wyskakując od czasu do czasu na krótką przejażdżkę i w ten sposób jakoś dotrwać do wiosny. Sęk w tym, że na wiosnę „pan w średnim wieku” chce być w formie, a więc jak bumerang powrócił pomysł zakupu trenażera. Tym razem nie wahałem się długi i… oto jest!

Jeszcze niewiele o nim wiem i czuję się trochę jak „krakowianin w smogu” – to małopolski odpowiednik dziecka we mgle. Najważniejsze, że już zainstalowałem na nim rower i teraz będę próbował się z nim zaprzyjaźnić, co zapewne będzie skutkowało popełnieniem kilku kolejny wpisów na blogu.



Dylemat

Czwartek, 6 grudnia 2018 • Komentarze: 0

Nadszedł czas, aby powrócić z rowerowych zaświatów i rozpocząć treningi. Tyle tylko, że widok za oknem nie zachęca mnie do długich eskapad. Poza tym, zapewne dużo czasu upłynie, zanim wrócę do formy. Wpadłem więc na genialny pomysł, aby „urozmaicić” życie moim sąsiadom i kupić trenażer! Muszę Was jednak zmartwić. Pomimo faktu, że jestem niepoprawnym gadżeciarzem, wcale nie zamierzam nabyć trenażera w cenie dobrego roweru. To ma być po prostu narzędzie, które doprowadzi mnie do formy przez kilka zimowych miesięcy. Ale ponieważ trudno ekscytować się pedałowaniem w miejscu i patrzeniem na ścianę, trenażer musi być „smart”, a korzystanie ze Zwift'a jest oczywistą oczywistością.

No i wszystko byłoby fajnie, gdybym mógł się na coś zdecydować. A nie mogę. Dlaczego? Bo z opinii, które od dłuższego czasu śledzę, wynika, że nie ma trenażera bez wad. Prawie każdy ma jakieś błędy konstrukcyjne, prawie każdy wymagał wymiany, itp. Chwilowo koncentruję się na dwóch modelach: Elite Direto II lub Tacx Flux Smart. Podobna cena, podobne możliwości i... podobne wątpliwości. Direto symuluje podjazdy do 14%, ale jest głośniejszy, no i chodzą słuchy, że pasek lubi pękać. Flux jest cichszy, ale symuluje podjazdy „tylko” do 10% i nie ma bezpośredniego pomiaru mocy. Direto jest nieco droższy, ale w zestawie jest podstawka pod przednie koło i adaptery do osi „thru axle”.

Mam więc dylemat...

Elite Direto IIElite Direto II

Tacx Flux SmartTacx Flux Smart



75 Tour de Pologne

Poniedziałek, 6 sierpnia 2018 • Komentarze: 0

Bardzo długo nic nie pisałem, czym nawet zaniepokoiłem kilku wiernych obserwatorów mojego bloga. Po takiej przerwie zapewne wypadałoby się jakoś wytłumaczyć, ale myślę, że na to przyjdzie jeszcze czas. Dzisiaj natomiast skreślę kilka słów na temat 75 Tour de Pologne.

Pojawiłem się w sobotnie popołudnie na największym europejskim rynku (Kraków), aby z bliska przyjrzeć się prezentacji kolarzy. Przyszedłem odpowiednio wcześniej, aby mieć dobrą „miejscówkę”, albowiem spodziewałem się, że wzrost popularności kolarstwa w kraju nad Wisłą sprawi, że tłumy będą walić drzwiami i okmi, aby z bliska zobaczyć Michała Kwiatkowskiego. No cóż, srodze się zawiodłem, zapominając, że w Polsce po otwarciu lodówki nie wyskakuje z niej ani Michał Kwiatkowski, ani Rafał Majka, tylko Robert i Ania Lewandowscy. Bez problemu zająłem więc dość dobre miejsce przy barierce i czekałem. Tymczasem żar lał się z nieba prosto na moją głowę, co wróżyło późniejszy jej ból, ale co tam! Spokojnie sobie czekałem i słuchałem prezentera, który dwoił się i troił, aby czymkolwiek zapełnić czas oczekiwania na pojawienie się kolarzy, którzy, co zrozumiałe, do ostatniej chwili woleli siedzieć w klimatyzowanych autobusach niż „smażyć” się na płycie rynku. Obejrzałem więc prezentację oficjalnych maskotek, oficjalnych hostess i w ogóle wszystkich oficjalnych oficjeli. Nie zabrakło oczywiście dziennikarzy sportowych reżimowej telewizji, która zapewnia obfite relacje z przebiegu wyścigu, czym zmusiła mnie do przerwania prywatnego bojkotu TVP.

Pierwsze podpisy na liście startowej złożyli kolarze startujący w barwach Reprezentacji Polski. Potem pojawiła się grupa CCC, potem długo, długo nic, a gdy do startu pozostało jakieś piętnaście minut, zaczął się mały bałagan. Miałem problem, aby z tłumu kolarzy wyłuskać znane twarze, a zrobienie wyraźnego zdjęcia graniczyło z cudem. Jako jeden z ostatnich na linię startu dotarł Michał Kwiatkowski, który znalazł jeszcze chwilę czasu, aby rozdać kilka autografów.

I ruszyli. 75 Tour de Pologne rozpoczął się. Kto zwycięży? Niektórzy już pompują balon wielki niczym sterowiec Zeppelina, głosząc, że wygra Michał Kwiatkowski. Chciałbym, żeby tak było, ale przecież tydzień wcześniej zakończył się Tour de France, więc nie oczekujmy zbyt wiele.

Póki co, otwieram lodówkę, przeganiam Roberta i Anię, sięgam po zimną colę i oglądam relację z wyścigu. A w środę mam nadzieję pojawić przy trasie piątego etapu, który rozpoczyna się w Wieliczce.

Michał Kwiatkowski zmierza na linię startu...Michał Kwiatkowski zmierza na linię startu...

...ale zdąży jeszcze rozdać kilka autografów....ale zdąży jeszcze rozdać kilka autografów.

Michał GołaśMichał Gołaś

Thibaut PinotThibaut Pinot

Cesare BenedettiCesare Benedetti

Reprezentacja PolskiReprezentacja Polski

I ruszyli...I ruszyli...

Michał czujnie od samego początku.Michał czujnie od samego początku.

Oficjalne hostessy.Oficjalne hostessy.



Dwukolorowa owijka

Czwartek, 24 maja 2018 • Komentarze: 1

Pozbyłem się w końcu nieszczęsnej owijki, która tak mocno trzymała się kierownicy, jak jajko teflonowej patelni. Poddała się bez walki – odkleiłem taśmę wykończeniową i praktycznie sama się odwinęła. A więc koniec kłopotów. Wystarczyło tylko przemyć powierzchnię kierownicy benzyną ekstrakcyjną i zabrać się za montaż nowej owijki. Tak to wyglądało w teorii. A w praktyce?

Gustowne opakowanie w „moich” kolorach.Gustowne opakowanie w „moich” kolorach.W praktyce musiałem zdecydować się na wybór jednej z czterech owijek. Mnogość opcji nie zawsze jest czymś pożądanym, ale tym razem poszło dość szybko. Wybrałem dwukolorową owijkę KLS. Takiej, to znaczy dwukolorowej, jeszcze nigdy nie nawijałem, więc miał być to „pierwszy raz”, a ja lubię „pierwsze razy”, chociaż zazwyczaj dopiero te „drugie” są w pełni przemyślane i udane.

Perfekcyjne zakładanie owijki w moim przypadku jest bojem o symetryczność. Lewa strona powinna być dokładnym odbiciem lustrzanym strony prawej. Ta sama liczba zwojów i te same odstępy między zwojami. Owijki są w pewnym stopniu elastyczne i dodatkowo trzeba dbać o to, aby mniej więcej tak samo je naciągnąć po obu stronach. W przypadku owijki dwukolorowej dochodzi jeszcze jedno. Trzeba zadbać o to, aby miejsce przejścia jednego koloru w drugi także było symetryczne. Mamy więc kolejny stopień swobody, który wcale nie ułatwia zadania.

Efekt końcowy nie do końca mnie zadowala.Efekt końcowy nie do końca mnie zadowala.Owijka KLS okazała się krnąbrna i uparta. Po pierwsze, obie części owijki różniły się długością czerwonego obszaru. Najpierw musiałem więc odpowiednio je przyciąć. Po drugie, okazało się, że odcięcie koloru wypada mniej więcej w połowie klamkomanetki, co wyglądało na tyle słabo, że skróciłem owijkę o kolejne dwadzieścia kilka centymetrów. Po trzecie, uzyskanie idealnie lustrzanego odbicia okazało się zadaniem na tyle frustrującym, że w pewnym momencie zacząłem żałować, że będąc chrześcijaninem, nie używam tzw. brzydkich słów. Albo zwoje były idealne, ale przejście kolorów wypadało w innym miejscu, albo dokładnie odwrotnie, czyli kolory były symetryczne, ale zwoje różne. Masakra i tortura psychiczna dla kogoś, kto zawsze dąży do doskonałości. Koniec końców doszedłem jednak do wniosku, że nikt mi nie każe używać tej owijki do końca świata i jeden dzień dłużej, a całą sprawę mogę potraktować jako test. Ostatecznie owijka ma gwarantować pewny chwyt, zapewniać ulgę zmęczonym dłoniom, a nie tylko „wyglądać”.

Nie jestem do końca zadowolony z ostatecznego efektu, co w moim przypadku oznacza, że wcześniej lub później nawinę tę owijkę jeszcze raz, albo wymienią ją na inny model.

Per aspera ad… perfectum!

Komentarze

img
Przemek • Sobota, 16 czerwca 2018, 14:30

Witam. Tak naprawdę chciałem podziękować jeszcze raz za możliwość zapoznania się nie tylko z tym ale i z innymi opublikowanymi artykułami na blogu a zarazem poszerzeniem swojej wiedzy. Szukam wielu odpowiedzi związanych z rowerem w internecie ale tam nie zawsze można spotkać coś naprawdę wartościowego, na tym blogu już kilka poruszonych kwestii bardzo przydało mi się ponieważ zawsze wolę zrobić coś samemu niż zdawać się na innych.

Dodaj komentarz...



Niesforna owijka

Środa, 16 maja 2018 • Komentarze: 0

Doraźne rozwiązanie, z którego raczej nie jestem dumny.Doraźne rozwiązanie, z którego raczej nie jestem dumny.Wydawało mi się, że jestem mistrzem w zakładaniu owijki. Równe odstępy pomiędzy zwojami, lewa strona będąca lustrzanym odbiciem prawej, solidne zakończenie – po prostu ideał. Niestety przed tym sezonem coś poszło nie tak…

Łącznik EW-RS910 uniemożliwia wciśnięcie owijki do wnętrza kierownicy.Łącznik EW-RS910 uniemożliwia wciśnięcie owijki do wnętrza kierownicy.Początkowo wydawało się, że wszystko jest w porządku. Zaliczałem kolejne kilometry, aż pewnego dnia zauważyłem, że w miejscu górnego chwytu owijka zaczyna się rozłazić i nawet widać już czarną powierzchnię kierownicy pomiędzy dwoma zwojami. Jak to możliwe? Przecież owijka ma specjalny pasek silikonowy, który w założeniach powinien zapobiegać takim właśnie zjawiskom. W domu zabrałem się za usunięcie problemu. Odwinąłem kilka zwojów, nawinąłem je dość ciasno i mocno, pod ostatni przykleiłem kawałek taśmy dwustronnej, a całość mocno zacisnąłem taśmą wykończeniową. Naprawa okazała się dość skuteczna, chociaż pewna „wędrówka” owijki w stronę środka kierownicy nadal była widoczna. Z tym jednak dało się żyć.

Zalecany przez Shimano sposób zakładania owijki.Zalecany przez Shimano sposób zakładania owijki.Kilka dni później jechałem pod wiatr, a jadąc pod wiatr najlepiej trzymać kierownicę w dolnym chwycie, bo zawsze jest to jakiś zysk w postaci zmniejszonych oporów powietrza. Jednak już po kilku kilometrach poczułem, że lewa dłoń ma podejrzanie mało pewny chwyt. Spojrzałem na kierownicę i oniemiałem – owijka była częściowo odwinięta. Jak żyję, nie zdarzył mi się jeszcze taki problem w tym miejscu. I znów po powrocie do domu musiałem zabrać się za naprawę. Tym razem przyczyna wydawał się zupełnie inna. Normalnie jest tak, że część owijki wkładana jest do środka kierownicy i zaciskana korkiem. Ja musiałem postąpić w inny sposób, ponieważ posiadam łącznik systemu Di2 EW-RS910 zakładany w miejsce korków kierownicy. Z prawej strony mocowany jest właściwy łącznik, a z lewej jedynie zaślepka. Łącznik nie pełni funkcji korka zaciskającego owijkę, więc tę ostatnią montuje się w inny sposób, przycinając jej krawędź pod odpowiednim kątem. Dobrze, jeśli owijka mocno trzyma się powierzchni kierownicy i jest solidnie zaciśnięta. No i tutaj zadałem sobie kolejne pytanie – skoro w ubiegłym roku robiłem tak samo, to dlaczego wszystko było w porządku, a tym razem się nie udało? Powody mogły być tylko dwa. Albo to ja popełniłem błąd, albo owijka jest do d***, tzn. jest zła. Ewentualnie jedno i drugie. Informatyczne skrzywienie zawodowe każe zadać jeszcze jedno pytanie – jeśli coś wcześniej działało, a teraz nie działa, to co takiego się zmieniło? Odpowiedź brzmi: owijka. Rok temu korzystałem z PRO Sport Control, a w tym roku założyłem PRO Smart Silicon. Inna grubość (3,5 mm zamiast 2,5 mm) oraz inna powierzchnia, która miała zapewnić dobre trzymanie, w połączeniu z inną techniką owijania sprawiły, że efekt finalny daleki był od moich oczekiwań. Przypuszczając, że powtórne owinięcie niczego nie zmieni, ograniczyłem się do wstydliwego zabezpieczenia końców, a w zasadzie początków owijki, czerwoną taśmą izolacyjną.

Nie lubię prowizorek, więc to jedynie tymczasowe rozwiązanie. Na moim biurku są już nowe owijki: PRO, Velo, BikeRibbon oraz dwukolorowa KLS. Jeszcze nie wiem, na którą z nich się zdecyduję. A może przetestuję każdą? Tak czy owak, na pewno o tym napiszę.



Vinci Rapid 40 Pro po tysiącu kilometrów

Środa, 2 maja 2018 • Komentarze: 0

Moje koła Vinci Rapid 40 Pro właśnie zaliczyły pierwszy 1000 kilometrów. Zaintrygowanych nazwą odsyłam do wpisu z 2 stycznia, a leniwym spieszę wytłumaczyć, że w ubiegłym roku kupiłem standardowe koła Vinci Rapid 40, a po sezonie zbudowałem je całkowicie od nowa, pozostawiając jedynie obręcze. Wymieniłem piasty na model Vinci SF-101 z ceramicznymi łożyskami, szprychy na DT Aerolite i nyple na DT Squorx. Pozbyłem się nawet taśm na obręcze, zastępując je zatyczkami Veloplugs. Zamierzałem z dobrych kół uczynić jeszcze lepsze, co biorąc pod uwagę jakość komponentów powinno się udać, ale ostateczne potwierdzenie mogłem uzyskać jedynie w praktyce.

Opisując oryginalne koła Vinci Rapid 40, miałem tylko jedną uwagę, która dotyczyła jakości zaplotu. Był dobry, ale nie idealny. Nie mając presji i nie musząc budować kilku zestawów kół dziennie, mogłem pozwolić sobie na dowolnie długą „zabawę” w centrowanie i balansowanie naciągu, połączone z jakże ważnym i wielokrotnie przeze mnie podkreślanym rozprężaniem szprych. Czym innym są jednak warunki „produkcyjne”, a czym innym praktyka asfaltowych dróg, które tu i ówdzie pamiętają jeszcze czasy pierwszych sekretarzy. Premierowej jeździe towarzyszył więc lekki dreszczyk emocji. Trzy zapadki, a każda z nich ma trzy ząbki.Trzy zapadki, a każda z nich ma trzy ząbki.Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie – koła były równie centryczne, jak przed wyjazdem. I tak jest do dzisiaj, pomimo tego, że kilkukrotnie nie ustrzegłem się wpadnięcia w pułapki zwane potocznie dziurami w drodze, a nawet zdarzyło mi zupełnie świadomie i dobrowolnie zaliczyć kilka szutrowych odcinków. Vinci dzielnie zniosły te katusze, co bardzo mnie cieszy. Równie dobrze sprawdziły się na szybkich i krętych zjazdach, jakkolwiek należy wziąć poprawkę, że w moim przypadku „szybkie i kręte” nie znaczy to samo, co u Michała Kwiatkowskiego. Sztywność także jest bez zarzutu. Wyrywałem się gwałtownie do przodu na podjazdach, pakując na moment w pedały całą moc 52-letniej „fabryki”, czyli jakieś 1000 W, a tylne koło bez protestów i najmniejszego zawahania przekładało całą tę moc na asfalt. To akurat mnie nie dziwi, bo już standardowe koła były sztywne, a tworząc wersję „Pro” i przykładając należytą wagę do centrowania, mogłem wyłącznie poprawić ten parametr.

Tutaj rodzi się hałas, ale... ten typ tak ma.Tutaj rodzi się hałas, ale... ten typ tak ma.Czyżby same zalety? Otóż nie do końca. Moje nowe koła mają jedną wadę. W zasadzie nawet nie koła, ale piasty, a konkretnie tylna. Jest głośna. Niektórzy to lubią, ale ja się do nich nie zaliczam. Ja lubię ciszę, przerywaną jedynie przez subtelny „terkot” bębenka. Tymczasem Vinci SF-101R brzmi niczym… tartaczna piła. Bębenek ma trzy zapadki, z których każda ma trzy ząbki, a więc łącznie jest dziewięć punktów styku. Pierścień, z którym stykają się zapadki ma kilkadziesiąt ząbków. Irytujący dźwięk powstaje, gdy jedno ślizga się po drugim. Czy można temu jakoś zaradzić? Próbowałem użyć większej ilości smaru, co nieco wyciszyło bębenek, ale efekt nie był spektakularny. Wszystko więc wskazuje na to, że muszę z tym żyć, albo wziąć przykład z kolarzy zawodowych i… nieprzerwanie pedałować. Ale są też dobre strony. Moje koła mogą pełnić rolę… dzwonka, którego nie mam, a który jest obowiązkowym wyposażeniem roweru. Wystarczy, że przestanę pedałować, a wszyscy w pośpiechu będą schodzić mi z drogi.

Rozwiązałem za to problem piszczących hamulców. Okładziny SwissStop Flash EVO Black Prince są po prostu rewelacyjne. A ponieważ pisk hamulców irytował mnie w większym stopniu niż głośno terkoczący bębenek, można uznać, że w kategorii hałasu i tak jestem do przodu.

Tysiąc kilometrów to niewiele, ale wystarczy do stwierdzenia, że mój kaprys i owoc mojego niespokojnego ducha, czyli Vinci Rapid 40 Pro, to naprawdę dobre koła.



Hamulce tarczowe – Czy już nadszedł ten czas?

Wtorek, 13 marca 2018 • Komentarze: 1

Kilka dni temu zadzwonił do mnie znajomy i zapytał: „Panie Piotrze, zamierzam kupić szosówkę. Proszę mi powiedzieć, czy mam wybrać model z hamulcami szczękowymi, czy z tarczówkami?”. To proste z pozoru pytanie bardzo mnie zaskoczyło, bo okazało się, że nie potrafię na nie udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Po zakończeniu naszej rozmowy wciąż je słyszałem, a ponieważ słyszenie głosów niczego dobrego nie zwiastuje, postanowiłem znaleźć na nie odpowiedź.

Na pewno nie będę obiektywny, bo taka ocena chyba nie jest możliwa. Co innego powie zawodowiec, co innego regularnie ścigający się amator, a jeszcze co innego „niedzielny” rowerzysta, który nie wychyla nosa z domu, gdy pada deszcz a na dworze jest chłodniej niż +20 °C. Dlatego pójdę po linii najmniejszego oporu i napiszę kilka słów z mojego punktu widzenia, czyli z perspektywy gościa, który dużo jeździ (pojęcie względne), żadne warunki atmosferyczne nie są mu straszne (ale nie pakuje się świadomie w mega-ulewę), ściga się głównie z samym sobą i jest raczej ostrożny.

Szczęki czy tarcze - oto jest pytanie (fot. GCN).Szczęki czy tarcze - oto jest pytanie (fot. GCN).Zacznę od skuteczności. Nie da się ukryć, że hydrauliczne hamulce tarczowe mają tutaj zasadniczą przewagę nad „szczękami”, która nazywa się „modulacją”. Pozwala ona na precyzyjne dozowanie siły hamowania bez ryzyka szybkiego zablokowania koła. W istocie, używając hamulców szczękowych, łatwo jest przekroczyć granicę oddzielającą kontrolowane hamowanie od zablokowania koła. To jednak jest kwestią doświadczenia i obecnie nie mam z tym problemu, uważając nawet, że szczękowe hamulce w moim podstawowym rowerze są bardziej skuteczne od tarczowych w rowerze zimowym. Jednak mam tutaj na myśli idealne warunki, czyli suchą nawierzchnię. Wszystko zmienia się w deszczu. Tutaj hamulce tarczowe są bezkonkurencyjne i nawet nie ma sensu próbować szukać zalet hamulców szczękowych, bo one po prostu… nie istnieją. Mokra obręcz sprawia, że hamowanie jest ekstremalnie nieskuteczne, a o hamulcach można powiedzieć, cytując klasyka, że „istnieją tylko teoretycznie”. To nie wszystko. Piasek i ziemia dostające się pomiędzy klocki a obręcz sprawiają, że hamowanie zamienia się we frezowanie, co raczej wcześniej lub później doprowadzi Cię do tego, o czym piszę w kolejnym akapicie. Kolejną przewagę hamulców tarczowych można zauważyć w górach, na długich i stromych zjazdach, gdzie profesjonalista być może rzadko hamuje, ale amator kurczowo zaciska „klamki”, a w jego oczach czają się lęk i przerażenie. Życie obręczy (zwłaszcza karbonowej) w takich warunkach będzie bardzo krótkie. A zatem jeśli się nie ścigasz, jeśli unikasz deszczu jak diabeł święconej wody, jeśli alpejskie zjazdy widziałeś wyłącznie w Eurosporcie, to nie poczujesz dużej różnicy. W przeciwnym razie hamulce tarczowe są jak najbardziej uzasadnionym wyborem.

Koszt eksploatacji. W tej kategorii zwycięzca może być tylko jeden i są nim oczywiście hamulce tarczowe. Jakkolwiek cena okładzin do hamulców szczękowych i klocków hamulcowych jest zbliżona, to wcześniej czy później trzeba wymienić to, o co trą owe okładziny lub klocki. A wymiana obręczy, związana oczywiście z koniecznością zaplecenia całego koła, zawsze będzie droższa od wymiany tarczy hamulcowej. O prostocie tej operacji już nie wspomnę. Na dodatek, jeśli ktoś jest posiadaczem obręczy karbonowych, a przy okazji jest swoim jedynym sponsorem, to oszczędność będzie liczona w tysiącach złotych. To poważny argument na korzyść hamulców tarczowych. W ubiegłym roku wymieniałem obręcze, bo okazało się, że poprzednie wytrzymały ledwie 14 tysięcy kilometrów. Teraz drżę, aby sytuacja się nie powtórzyła, bo mam karbonowe koła.

Łatwość serwisowania. Manetki, linki i szczęki są łatwe do demontażu, naprawy i powtórnego montażu. Jeśli jest coś, co wymaga większej uwagi, to jest nim pozycjonowanie klocków hamulcowych względem obręczy, ale na szczęście istnieją stosowne szablony, które to ułatwiają. Hamulce tarczowe są bardziej kłopotliwe w demontażu, bo wiąże się to z koniecznością ponownego napełniania i odpowietrzania. Jednak raz a dobrze zamontowane i odpowietrzone, powinny działać lata.

Waga. Jeśli jesteś maniakiem wagi i wybierasz hamulce tarczowe, to musisz się liczyć z koniecznością dorzucenia przynajmniej stu kilkudziesięciu dodatkowych gramów do całkowite wagi Twojego roweru. To może oznaczać, że na stromych podjazdach stracisz jakieś 0,05 sekundy, co może wpędzić Cię w głęboką depresję. Dobra wiadomość jest taka, że oszczędzisz małe co nieco na obręczach, bo pozbawione warstwy hamującej będą lżejsze.

Sztywność. Razem z hamulcami tarczowymi wprowadzono jeszcze jedną modyfikację, dotyczącą mocowania koła. Ze względu na zupełnie inny rozkład sił podczas hamowania, zwyczajne zaciski QR nie sprawdzały się. Kolejny raz sięgnięto więc do świata MTB i zastosowano sztywną oś. Sztywna oś nie tylko sama jest sztywna, ale zwiększa sztywność całej konstrukcji roweru. To świetna wiadomość dla wszystkich, którzy zauważą różnicę. Dla całej reszty amatorów, czyli jak sądzę dla 90% z nas, nie będzie to miało żadnego znaczenia.

Jeszcze kilka słów o wyglądzie. O gustach się nie dyskutuje, ale skoro jest to moja subiektywna ocena, to mogę napisać, że rower szosowy z hamulcami szczękowymi wygląda po prostu lepiej. Już sam widok przedniego koła zaplecionego radialnie jest bezcenny. Tarczówki wprowadzają jakiś bałagan, zamęt, dysonans do tej idealnie czystej formy, odsyłając przy okazji do lamusa pojęcie zaplotu „na słoneczko”.

Czas na podsumowanie. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że nie muszę w najbliższym czasie kupować nowego roweru. Ten, który mam, zapewne posłuży mi przez najbliższe lata. Do tego czasu sytuacja na pewno się wyklaruje. Konstrukcja hamulców zostanie udoskonalona, środowisko profesjonalistów też zapewne dokona wyboru, pojawi się mnóstwo różnych ciekawych rozwiązań. Myślę, że gdy już będę wymieniał rower, to pójdę z duchem czasu i wybiorę hamulce tarczowe. Znając życie, przebiegli i pazerni producenci zrobią wszystko, aby 95% rowerów szosowych w ofercie miało hamulce tarczowe, a szczękowe pozostaną zarezerwowane wyłącznie dla początkujących amatorów, tak jak kiedyś trzyrzędowe mechanizmy korbowe. Dyskusja o wyższości jednego rozwiązania nad drugim potrwa jeszcze jakiś czas. Tak było w przypadku rowerów górskich, tak będzie i teraz.

Przystępując do pisania tego krótkiego artykułu, byłem prawie pewien, że udowodnię wyższość tradycji nad nowoczesnością. Okazało się, że poza wagą, nie byłem w stanie wskazać ani jednego sensownego argumentu, który przemawiałby na korzyść hamulców szczękowych. Nawet mój subiektywizm nie pozwolił znaleźć argumentów przeciwko „tarczom”, a to może oznaczać wyłącznie jedno – wygląda na to, że hamulce tarczowe są zwyczajnie lepsze. To nie oznacza, że już dzisiaj trzeba wyrzucić swój rower, ale wymieniając go w bliższej lub dalszej przyszłości, warto będzie wybrać ten z hamulcami tarczowymi.

Komentarze

img
Krzysiek • Poniedziałek, 19 marca 2018, 11:24

Z tymi hamulcami tarczowymi nie był bym tego taki pewny. Istnieje jeden problem którego producenci nie wyeliminowali i nie bardzo wiedzą jak to zrobić. Chodzi o szybką wymianę kół. O ile u amatora to problem niskiej wagi o tyle dla zawodowców każda sekunda spędzona na poboczu czekając aż mechanik odkręci, wysunie, wyjmie koło, ustawi, włoży nowe, wsunie i dokręci... trochę dużo się tego robi w stosunku do tradycyjnych hamulców. Jest też problem mając kilka zestawów kół np. treningowe, wyścigowe i koło pod trenażer. Patrząc na producentów w tym sezonie chyba odpuścili tarcze rowerom wyścigowym a skupili się nad rowerami dla których te hamulce są idealne czyli przełaj lub gravel. Marketing wygląda tak, że co w PRO Tour to u amatour. Jeżdżąc systematycznie po górach rozważał bym tarczówki. Mieszkając w Anglii również. W Polsce? Gdzie nie ma długich krętych zjazdów, pogoda też raczej sucha uważam to za zbędny wydatek. Sam znajomym w kwestii zakupu doradzam w ten sam sposób: weź Pan co się Panu bardziej podoba. Najlepiej najlepsze na co Pana stać. Odpadają wymówki "na sprzęt". Zostaje tylko brak techniki bądź brak formy ;-)

Dodaj komentarz...



Dziwnie…

Piątek, 23 lutego 2018 • Komentarze: 0

… układa mi się ten luty. Albo przez kilka dni z rzędu siedzę w domu z tęsknotą spoglądając za okno i z różnych powodów nie mogąc wskoczyć na rower, albo mam okres rowerowych zrywów, gdy niemalże każdego dnia znajduję czas, aby spojrzeć na świat z perspektywy siodełka.

Wszystko zaczęło się od konieczności zrobienia małego remontu w domu. Najmłodsi domownicy zamienili się pokojami, co wiązało się z perspektywą odświeżenia dwóch pokoi, przeniesienia mebli i miliona mniejszych „gratów” – czy  zdajecie sobie sprawę, jaki wiele rzeczy można zgromadzić na niewielkiej przestrzeni? To nie wszystko. Stwierdziłem, że dobrze byłoby wyposażyć jeden z pokoi w solidną i wielką szafę wnękową. Niby żaden kłopot. Wystarczy zamówić i gotowe. Tyle tylko, że moja rowerowa zasada: „jeśli chcesz mieć zrobione dobrze, zrób sam”, działa także poza światem rowerów. Oczywiście wyłącznie wtedy, gdy zabieram się za coś, o czym mam przynajmniej szczątkowe pojęcie. A ponieważ kiedyś już „popełniłem” szafę, więc… sami rozumiecie, jak to się skończyć musiało. Jakiś czas miałem więc zupełnie wymazany z życiorysu. Praca, remont, projekt szafy, no i od czasu do czasu rower, żeby zupełnie nie zwariować. Jednego nie przewidziałem. Jestem uczulony na roztocza, które – jak wiadomo – żyją w kurzu, którego – jak wiadomo – wszędzie jest pełno, a zwłaszcza – jak wiadomo – w miejscach, do których zagląda się rzadko, czyli na przykład podczas remontu. Efekt? Od ładnych kilku dni kicham, smarkam i obrzydł mi cały świat, bo chłop z katarem zasadniczo ma wizję rychłej śmierci.

Sytuacja powoli zdaje się być opanowana. Kurz opadł dosłownie i w przenośni, więc rzadziej sięgam po chusteczki. Remont już prawie zakończony – pozostało zmontowanie wspomnianej szafy, ale to przecież czysta robota. Nie buduję tej zimy nowego roweru, więc niech przynajmniej powstanie jakiś mebel. Tymczasem za oknem pogoda nie może się zdecydować, czy nadrobić zimowe zaległości, czy raczej dać znać, że za miesiąc już wiosna…



Nie czekaj

Wtorek, 6 lutego 2018 • Komentarze: 0

Metabolizm po czterdziestce zwalnia minimalnie, a prawdziwym powodem rosnącego brzuszka jest brak aktywności fizycznej – to konkluzja artykułu, który niegdyś przeczytałem w Newsweeku. Myślę, że jestem chodzącym, a raczej jeżdżącym dowodem na słuszność tej teorii. Jeszcze przed czterdziestką ważyłem 100 kilogramów. To była jakaś masakra. W dodatku paliłem, siedziałem głównie przed komputerem, dużo jadłem i wypijałem morze Coca Coli. Potem wszystko się zmieniło, chociaż na początku nie tak jakbym sobie tego życzył. Pierwszych kilogramów pozbawił mnie silny i długotrwały stres. Tego akurat nie polecam. Ale potem był już rower i całkowita zmiana trybu życia. Teraz ważę prawie 25 kilogramów mniej niż wtedy. To pięć pięciolitrowych butli z mineralną! Tyle tłuszczu musiałem taszczyć z sobą każdego dnia, krok za krokiem, wnosić na każdy stopień i jeszcze dziwiąc się, że mam zadyszkę. Kolarstwo mnie uratowało.

Jeśli mnie się udało, a przecież nie należę do osób przesadnie wytrwałych i zdeterminowanych, to może się udać także Tobie. Nie czekaj. Wsiadaj na rower i posmakuj tej niezwykłej przygody…