O mnie...
Witam na moim rowerowym blogu. Tutaj staram się łączyć moją pasję z obserwacją rzeczywistości, urokiem małopolskich szlaków, magią Grodu Kraka i okrasić to wszystko szczyptą humoru, nostalgii i filozofii. Przemierzając drogi i bezdroża, staram się odnaleźć ostatni bastion romantyzmu i przygody w przytłoczonym materializmem świecie. Wśród szeptu łąk, oddechu lasów, szumu strumieni, spotykam Boga. Jest ze mną zawsze, prowadzi mnie, chroni, inspiruje…
Większość autorów blogów rowerowych, pisząc o sobie, zaczyna przeważnie takim zdaniem: „rower towarzyszył mi od najmłodszych lat”. Skłamałbym twierdząc, że tak było i w moim przypadku. Rower stał się moją pasją późno, zdecydowanie za późno, ale przecież lepiej późno niż wcale. Zanim jednak to się stało, przeszedłem przez typowe szczeble ewolucji współczesnego mężczyzny, za młodu raczej wysportowanego, a potem – z racji wykonywanego zawodu i umiłowania wygody – coraz bardziej zwiększającego stosunek szerokości do wysokości. Pewnym etapem tej „ścieżki kariery” jest zazwyczaj kryzys wieku średniego, czyli magiczny okres w życiu dojrzałego faceta, w którym odkrywa, że wciąż ma szansę na Oscara, zdobycie korony ziemi, przepłynięcie wpław do Szwecji, lub wygranie… Tour de France. Czy zatem moja droga do kolarskiej pasji była aż tak typowa i przewidywalna? Nic z tych rzeczy. Życie zafundowało mi zupełnie inny scenariusz.
Los sprawił, iż w roku, w którym mogłem zaśpiewać „czterdzieści lat minęło”, prorocze okazały się słowa tej kultowej piosenki, mówiące, że „na karuzeli życia pokręcisz się”. Znalazłem się na ostrym zakręcie życia, desperacko broniąc się, aby nie wypaść z drogi. Trochę się pokiereszowałem i zostałem zmuszony do przewartościowania wszystkich priorytetów, ale najważniejsze, że podniosłem się i ruszyłem naprzód. Kolejnym przełomem było rzucenie palenia. Tak po prostu, z dnia na dzień, a wręcz z godziny na godzinę. Byłem wtedy w pracy, na biurku parzyła się kawa, wypełniając swoim aromatem cały pokój, a ja stałem na balkonie i paliłem tradycyjnego, porannego papierosa. Wraz z każdym puszczanym dymkiem narastała we mnie frustracja. Jak to jest – mówiło moje drugie ja, bezczelnie wchodząc na ambicję – uważasz się za wolnego człowieka, a takie „gówno” tobą rządzi? Pomogło. Zgasiłem papierosa i od tego czasu nie zapaliłem już nigdy. Pozbyłem się niezdrowego i cuchnącego nałogu, a życie wpłynęło na spokojne wody codzienności, w której niestety nie było miejsca ani ochoty na choćby odrobinę aktywności fizycznej. Na efekty nie trzeba było długo czekać i szybko zacząłem przybierać na wadze. Musiałem coś z tym zrobić i nawet wiedziałem co, bo już od pewnego czasu chodził po mojej głowie pewien pomysł.
Po długich rozważaniach z gatunku „za” i „przeciw”, w rocznicę rzucenia palenia pojawiłem się w sklepie rowerowym i wyjechałem stamtąd na budżetowym modelu Giant Boulder. Nazajutrz przejechałem na nim pierwsze kilkanaście kilometrów. Po powrocie bolało mnie wszystko i powiedziałem „nigdy więcej”. Nie tak to sobie wyobrażałem – pomyślałem przed snem. Jednak nazajutrz znów wsiadłem na rower. W następny dzień także i w kolejny dzień też. I tak się zaczęło…
Z każdą przejażdżką odkrywałem piękno kolarstwa i piękno świata, w którym żyłem, ale którego tak naprawdę nie znałem. Połknąłem bakcyla. Odezwała się też inżynierska dusza. Giant Boulder był pierwszym i ostatnim rowerem, który kupiłem w sklepie. Każdy następny był już moim dziełem, lepszym, szybszym, lżejszym i… droższym od poprzedniego. Początkowo były to rowery MTB, ale od jakiegoś czasu moje myśli i marzenia oscylowały wokół kolarstwa szosowego. Zbudowałem więc swoją pierwszą szosówkę i szybko okazało się, że był to strzał w przysłowiową dziesiątkę.
Aktywny tryb życia zrobił swoje. Zyskałem wspaniałą odskocznię od pracy i codzienności, czułem się zdecydowanie lepiej, a moja waga wróciła do rozsądnej wartości. Jednak owa „rozsądna wartość” wciąż była nie z kolarskiego świata. Odczuwałem to zwłaszcza na trudnych podjazdach, których nie pokonywałem z błyskiem w oku, pieśnią na ustach i uśmiechem na twarzy. A gdy wreszcie docierałem na szczyt, nie byłem okazem świeżości, a zamiast tego oddychałem łapczywie i przypominałem sobie, kim jestem i co tutaj robię. Nie ma chyba nic bardziej żenującego od widoku amatora na wypasionym sprzęcie, który nie potrafi wykorzystać choćby ułamka jego możliwości. W zimie widać to na stokach narciarskich, a latem na rowerowych trasach. Postanowiłem zupełnie zmienić sposób odżywiania się. Nieregularne i obfite posiłki zostały zastąpione przez kilka mniejszych, spożywanych w stałych odstępach czasu. Odstawiłem białe pieczywo, słodycze, słodzone napoje, wysokokaloryczne desery. Zacząłem liczyć kalorie i dokładnie planować posiłki. Rowerowa pasja była silną motywacją. To wszystko w połączeniu z regularnymi treningami przyniosło efekt, który przerósł moje oczekiwania. W przeciągu pół roku schudłem o osiemnaście kilogramów. Różnica w komforcie jazdy, zwłaszcza na podjazdach, była przeogromna. Ich pokonywanie stało się nagle źródłem satysfakcji, a nie wyczerpującego wysiłku. Nareszcie mogłem skończyć z planowaniem tras w taki sposób, aby nie zafundować sobie zbyt dużych przewyższeń. To kolejny przełom, choć uczciwie muszę przyznać, że nie wszyscy zaakceptowali mój nowy wizerunek, twierdząc, że przesadziłem, że źle wyglądam, że jestem za chudy, albo że mógłbym wziąć udział w castingu do „Listy Schindlera”. Rozumiem ich, ale… chyba nie rozumieją, czym jest pasja.
Jest jeszcze coś, o czym chciałbym napisać. Jadąc kiedyś na rowerze, myślałem sobie, że mam wspaniałe życie, cudowną rodzinę, niezłą pracę, czyli w sumie powinienem być szczęśliwy. Ale czegoś w tym szczęściu mi nadal brakuje, bo wszystkie jego składniki są tak bardzo nietrwałe i ulotne. Wkrótce potem do życiowych przełomów, o których napisałem powyżej, doszedł jeszcze jeden – najważniejszy. Poznałem Boga. Zupełnie innego, niż tego, którego sobie wyobrażałem. Zupełnie innego od tego, którego obraz starano się wyryć w moim umyśle na lekcjach religii. Boga, który nie oskarża, nie ocenia, nie wytyka złego, nie potępia, nie straszy piekłem, nie każe przywiązywać się do liturgii, rytuałów, obrzędów, nie ukrywa się w zaciszu świątyń. Mój Bóg jest zawsze i wszędzie. Mój Bóg mnie kocha, jest wierny, zawsze dotrzymuje słowa, śmieje się razem ze mną i smuci, gdy mam „doła”. Aby Go poznać, aby do Niego przyjść, nie trzeba spełnić żadnych warunków wstępnych. Wystarczy tylko uwierzyć. To takie proste. I dopiero gdy zrozumiałem tę prawdę, mogę napisać, że jestem szczęśliwy.
Na co dzień staram się zarażać innych moją pasją, pokazywać piękno kraju, w którym żyję, ze szczególnym uwzględnieniem mojej małej ojczyzny – Małopolski. Chciałbym też opowiadać o „moim” Bogu, ale nie nachalnie, nie „ogniem i mieczem”, ale po prostu pokazać swoim życiem, że warto oddać Mu swoje. Moich doświadczeń nie chcę zatrzymywać tylko dla siebie. I stąd pomysł, aby prowadzić tego bloga. Jeśli znajdzie się choć jedna osoba, której pomogę odkryć w sobie pasję, to będzie znaczyć, że było warto.
Komentarze
Jakiś czas temu naszła mnie refleksja. Podczas przemierzania bezkresnych przestrzeni internetu nie napotkałem żadnego serwisu, żadnego bloga ani strony, które to tworzyły by treści o rowerach w sposób mnie satysfakcjonujący. Chodziło mi o treści z zakresu treningów oraz turystyki i szeroko pojętego DIY rowerowego. Trafiłem na Twojego bloga szukając informacji na temat prawidłowych naprężeń szprych w kołach rowerowych oraz przyrządach do pomiaru tychże. Tak od wpisu do wpisu zobaczyłem, że u Ciebie jest wiele z tego co chcę wiedzieć i czym się interesuję. Jeżeli chodzi o przebytą drogę fascynacji rowerami, wiele z Twojego życiorysu jest podobne do mojego. Obecnie znajduję się na etapie 100 kg wagi i walczę dalej, choć idzie mi to opornie. Parę tygodni temu zrobiłem swoje pierwsze koło do mojego podstawowego roweru i tak się zaczęło. Zawsze lubiłem grzebać przy rowerach, a potem na nich jeździć. Od momentu kiedy postanowiłem coś w swoim życiu zmienić, cykloza powróciła, z potrojoną siłą. Pozdrawiam morten z Bikestast. P.S. A teraz trochę poczytam u Ciebie ....
💪🚴 Warto ! 😉
Witaj. Pasję rowerową mam od dawna ale ze względu na odwrotność metaboliczną w porównaniu do ciebie muszę dużo jeść i liczyć kalorie ale w drugą stronę. 5000 jest super 3000 dziennie dobrze. Lata dają o sobie znać, więc liczba będzie coraz mniejsza, zarówno w kaloriach jak i na tętnie, ale wiesz co? Jestem mechanikiem rowerowym i mimo lekkiego wypalenia odrodziłeś we mnie cechę która się zatraciła w trakcie rutyny zawodowej. Zacząłem kombinować po swojemu, urządzam właśnie swój warsztat i jedyną rzeczą jaką kupiłem w całości to nowa spawarka. Resztę robię sam. Pozdrawiam!
Skomentuj...