Nie tak planowałem tę sobotę, ale wyszło jak wyszło. Znalazłem tylko godzinę czasu, aby wyskoczyć na rower. A skoro tak, to trzeba było na maksa ten czas wykorzystać. Nie musiałem taszczyć ze sobą cysterny napojów ani wypychać kieszonek batonami. Wystarczyło wlać trochę mineralnej do bidonów i w drogę. W zasadzie mogłem próbować jechać w „trupa”, ale niestety poruszałem się w ruchu ulicznym, więc musiałem czuwać, a pole widzenia nie mogło być zawężone od wysiłku. Mimo to kolejne kilometry mijały nadspodziewanie szybko, nawet wówczas, gdy zmieniłem kierunek jazdy i jechałem pod wiatr. W pewnym momencie średnia przekraczała 36 km/h i była nawet szansa, aby ją poprawić, ale wtedy właśnie zaczęły mnie zatrzymywać kolejne światła oraz niemiłosiernie wleczący się kierowcy. Nie było sensu ryzykować, więc na koniec dołożyłem sobie jeszcze jeden podjazd i ambitnie „łyknąłem” go na dużym blacie. Nawiasem mówiąc, dzisiaj w ogóle nie używałem przedniej przerzutki. Potem mój czas się skończył, a z nieba spadły pierwsze krople deszczu.
Godzina na rowerze. To zdecydowanie zbyt krótko…
Skomentuj...