Powoli kończy się ten przedziwny rok. Na jego podsumowanie przyjdzie jeszcze czas, a póki co, korzystam z jedynego pozytywu globalnego ocieplenia, jakim jest wydłużenie sezonu aktywności typu outdoor.
Zmierzch zapada nazbyt wcześnie, mrok króluje nazbyt długo...Zakładając, że pierwszą wiosenną przejażdżkę zaliczam w kwietniu, czas rowerowej posuchy na świeżym powietrzu skrócił się do 4 miesięcy. Niestety moja słabość trwa i nic nie wskazuje na to, żeby w tym temacie szybko zaszła jakaś istotna zmiana. Dzisiejsza trasa była przecież płaska jak pewna część ciała enerdowskich sprinterek (młodszym wyjaśniam, że kiedyś było takie państwo NRD), warunki do jazdy były idealne, a ja nawet nie potrafiłem osiągnąć średniej 30 km/h. Przecież kiedyś taką średnią, to ja miałem nawet w górach! Ktoś powie, że prędkość nie jest miarodajnym parametrem, opisującym kondycję. Oczywiście, że nie, ale wystarczy spojrzeć na średnią lub nominalną moc i tam widać dokładnie, że bywało lepiej, znacznie lepiej. A jeśli wierzyć dokładności wyliczeń Garmina, to moje VO2Max w przeciągu roku spadło z 47 ml/kg/min do… 38 ml/kg/min. Nie ma rady, „trza” się za siebie zabrać. Na szczęście wciąż mam frajdę z jazdy i nawet mam pewne, bardzo ostrożne plany na przyszły rok. Wkrótce o tym napiszę.
Skomentuj...