Rzadko w tym roku zdarzało się, abym jeździł na rowerze przez trzy kolejne dni. To w ogóle raczej rzadko się zdarzało, a już na pewno nie w listopadzie, który z reguły nie jest miesiącem wyjątkowo sprzyjającym rowerowym eskapadom. Jednak tym razem musiałem skorzystać z przychylności aury, tym bardziej, że chodzą słuchy, potwierdzone wróżbami meteorologów, iż nadciąga mroczny czas chłodu.
Tak więc, dnia trzeciego wybrałem się byłem na kolejną przejażdżkę i wbrew logice tudzież zdrowemu rozsądkowi, nie zdecydowałem się na zaliczenie bezpłciowej, płaskiej, łatwej trasy, ale postanowiłem zmusić mój pozbawiony formy organizm, do wykrzesania ostatniego ognia w tym sezonie, zanim na dobre pogrąży się w zimowym marazmie. A gdzież są lepsze miejsca do krzesania kolarskiego ognia od rejonów położonych na południe od Krakowa? W ten oto sposób zaliczyłem Świątniki Górne, Mogilany, Buków, a na koniec zawitałem do Skawiny, aby „machnąć” jeszcze jeden mały „hopek” na drodze do Tyńca. Tamże skończyły się wyzwania, nie licząc krótkiego, poprzedzonego miłą pogawędką, ścigania z trzykrotnie młodszym ode mnie człowiekiem.
Ech, młodość…
„(…) Młodości! dodaj mi skrzydła!
Niech nad martwym wzlecę światem
W rajską dziedzinę ułudy:
Kędy zapał tworzy cudy,
Nowości potrząsa kwiatem
I obleka w nadziei złote malowidła! (…)”
I tak oto zakończyła się moja rowerowa przygoda A.D. 2020, a przynajmniej wiele na to wskazuje. Wkrótce przesiądę się na trenażer, aby wyruszyć w kilkumiesięczną wirtualną podróż w „poszukiwaniu straconego czasu”, czyli starając się odzyskać kondycji raj utracony.
A może jeszcze nie?
Opactwo Benedyktynów w kolorach jesieni.
Pod słońce.
Wisła w Tyńcu.
Ridley Helium SLX w promieniach jesiennego słońca.
Skomentuj...