Obudziłem się jak zwykle o 5:00. Krótka wizyta w łazience, a potem szybkie, skromne śniadanie. Włączyłem telewizor i obejrzałem skrót wiadomości. 13 grudnia. Dzień, jak każdy inny. A przecież trzydzieści lat temu poranek wyglądał zupełnie inaczej…
Obudziłem się w niedzielny poranek. Zaspany sięgnąłem ręką za wersalkę i nacisnąłem włącznik radioodbiornika Jowita. Usłyszałem szum. W poszukiwaniu „Trójki” pokręciłem gałką dostrojenia częstotliwości. Bez skutku. Dałem za wygraną i zamiast radia włączyłem równie zaawansowany sprzęt audio, czyli magnetofon kasetowy Kapral. Po chwili z pojedynczego głośnika – był to sprzęt monofoniczny – popłynęły dźwięki płyty „Time” mojego ulubionego zespołu The Electric Light Orchestra. Przymknąłem oczy i ciągle leżąc w ciepłej pościeli, słuchałem muzyki.
Minął jakiś czas. Usłyszałem przekręcany w zamku klucz. Jak w każdą niedzielę, tato wracał właśnie z porannej mszy. Jednak tym razem wpadł zdenerwowany do mieszkania i krzyknął „wojna!”. Mimo wszystko, dla chłopaka wychowanego na „czterech pancernych” i „kapitanie Kloss’ie”, wojna była czymś absolutnie abstrakcyjnym. A w tamtej właśnie sobie pomyślałem, że oto skończył się czas mojego beztroskiego dzieciństwa. Włączyliśmy telewizor. Na czarno-białym ekranie generał zwracał się do obywatelek i obywateli, mówiąc coś o jakimś ciężarze odpowiedzialności i o przepaści, nad którą stanęła Polska. Dotarło do mnie, że nikt na nas nie napadł, a potem uświadomiłem sobie, że to koniec niepodległościowego zrywu, że nie ma już Solidarności, że znienawidzona komuna pozostanie wiodącą siłą narodu.
Czy wtedy miałem świadomość, że jestem świadkiem historii? Czy zdawałem sobie sprawę z wagi ówczesnych zdarzeń? Myślę, że nie i sądzę, iż na początku niewielu ludzi zdawało sobie z tego sprawę. Popołudniu ogłoszono, że szkoły chwilowo pozostaną zamknięte i nie będę udawał, że się tym zmartwiłem. Już następnego dnia w moim domu rozgrywaliśmy z kolegami turniej ping ponga. Nie wiem, które miejsce zająłem w grupie czterech zawodników, ale z perspektywy czasu mogę teraz powiedzieć, że była to chyba ostatnia beztroska zabawa. Chcąc nie chcąc, rozpocząłem przyspieszony kurs dojrzewania.
Mijały pierwsze dni i tygodnie, a my - czyli ja, moi koledzy i w ogóle moje pokolenie - szybko dostosowaliśmy się do nowych warunków. Jako symbol oporu i braku akceptacji dla władz PRL’u, nosiliśmy w koszulach wpięte rezystory. Ponieważ pasjonowałem się elektroniką, więc byłem ich stałym dostawcą ;). Zrazu nieśmiało, a potem coraz głośniej wyrażaliśmy publicznie swoje poglądy. Wysoko wznosiliśmy dłonie w geście zwycięstwa, nikt nie wstydził się śpiewać „Boże, coś Polskę”. Wtedy naprawdę byliśmy jednością, siłą, której tak bardzo bali się komuniści. W codziennym życiu także dawaliśmy sobie radę, przyzwyczailiśmy się do pustych sklepów, do braku wszystkiego i nauczyliśmy się „kombinować”. Niczego nie było, a wszyscy mieli wszystko – polski paradoks.
Minęły miesiące, lata i okazało się, że nie sposób zatrzymać narodu, który choć przez moment poczuł smak wolności. Upadek gnijącej władzy coraz słabiej wspieranej przez imperium zła był tylko kwestią czasu.
W tym miejscu powinna znaleźć się jakaś puenta, zgrabne podsumowanie. Ale do głowy przychodzi mi tylko jedna myśl. Trzydzieści lat – cholera, jak to szybko minęło…
Dzisiejsza przejażdżka przyniosła właśnie takie przemyślenia.
Skomentuj...