Coraz swobodniej czuję się na rowerze szosowym. Nie muszę już całej
uwagi koncentrować na sterowaniu rowerem, na obserwowaniu jego zachowania. Mogę
więc czerpać coraz więcej radości z jazdy. W słoneczne, niedzielne popołudnie postanowiłem
zaliczyć nieco dłuższą wycieczkę, zaczynając ją od sprawdzenia, jak nowy rower
zachowa się na kilkunastoprocentowym podjeździe. Uważni czytelnicy mojego bloga
mogą więc podejrzewać, iż pierwsze kroki, a raczej obroty kół, skierowałem do
Kosocic. Ulica Kosocicka na odcinku od Wielickiej do Hallera lekko się wznosi,
a lekko w tym przypadku oznacza maksymalne nachylenie 5%. Rozgrzewałem się,
więc zamiast szaleć na twardych przełożeniach, spokojnie wyjeżdżałem pod górę.
Skręciłem w ulicę Hallera, która wita cyklistów krótkim 8-procentowym
podjazdem. Potem jest kilkaset łatwych metrów i kolejny podjazd, tym razem o
wiele dłuższy. Jego dwa fragmenty mają po 8-9%, a cała reszta jakieś 5-6%. Nie
mogę powiedzieć, abym pokonał go na absolutnym luzie, ale nie byłem też
specjalnie zmęczony. Z zadowoleniem zauważyłem, że rower łatwo wspina się pod
górę. Wystarczy mocniej nacisnąć pedały lub wstać z siodełka, a Ridley wyrywa
się do przodu, niemalże uciekając kolarzowi. Nie oznacza to, że jedzie sam, ale
wspinaczka wydaje się łatwiejsza. Czy to zasługa niskiej wagi, małych oporów
toczenia, a może pochłoniętych na obiad węglowodanów? Pewnie wszystkiego po
trochu. Jednak ulica Hallera była jedynie skromnym preludium. Prawdziwy test
miał nastąpić wkrótce po tym, gdy dotarłem do ulicy Żelazowskiego.
Skręciłem w lewo, a po stu metrach w prawo, w moją ulubioną ulicę
Gruszczyńskiego. Od dłuższego czasu wybierałem ten szlak, aby sprawdzać swoje
możliwości, a nade wszystko po to, aby trenować pokonywanie relatywnie stromych
podjazdów na stosunkowo twardych przełożeniach. Dzisiaj po raz pierwszy
pojawiłem się tutaj na rowerze szosowym. Władze Krakowa chyba przewidziały moje
zamierzenia, bo jakiś czas temu pojawił się tutaj nowy asfalt. Ulica
Gruszczyńskiego (od strony Żelazowskiego) rozpoczyna się lekkim zjazdem, potem jest
krótki podjazd, a następnie dosyć stromy zjazd. Niestety bałem się pójść na
całość, bo po obu stronach drogi jest las, na końcu jest zakręt i nie widać, co
jest za nim. Za zjazdem jest oczywiście podjazd, który choć stromy, pokonuje
się szybko łatwo i przyjemnie. Jeszcze jeden zjazd. To ostatnia szansa na
złapanie oddechu, bo niedługo potem rozpoczyna się wisienka na wspinaczkowym
torcie. Początek jest w miarę łatwy. Można nawet próbować pokonać go na
największym blacie. Ale nie warto tracić sił, bo pomimo tego, że potem jest
krótkie wypłaszczenie, organizm nie zdąży wystarczająco zregenerować się przed pokonaniem
ostatnich stu metrów. A to nie byle jakie sto metrów, chyba, że przez „byle
jakie” rozumiemy nachylenie 14%. W rowerze górskim miałem ten komfort, że w
przypadku gorszego dnia lub większego zmęczenia, mogłem użyć „młynka” w
połączeniu z najmniejszą koronką z tyłu. Wówczas na jeden obrót korby,
przypadało ledwie trzy czwarte obrotu koła – małego, 26-calowego. W moim
rowerze szosowym, na jeden obrót korby przypada 1,21 obrotu 28-calowego koła. W
przeliczeniu na metry wygląda to tak. Rower górski: 1,55m. Rower szosowy: 2,55m.
To cały metr różnicy! Czy zniwelują go wspomniane wcześniej niska waga roweru
oraz mniejsze opory toczenia? Zacząłem od przełożenia 34/19. Szybko zmieniłem
na 34/21. Po kilkunastu metrach przerzuciłem na 34/24. Byłem już niedaleko
szczytu i dałbym radę wyjechać, ale chciałem sprawdzić, czy odczuję różnicę
przy najmniejszym przełożeniu 34/28. Odczułem, ale skłamałbym mówiąc, że na
końcu podjazdu byłem świeży, wypoczęty i uśmiechnięty od ucha do ucha.
Skręciłem w ulicę Kuryłowicza i przez pierwsze kilkadziesiąt metrów łapczywie
chwytałem powietrze. Powoli wrzucałem kolejne biegi. To był stromy podjazd, ale
krótki. Czy dałbym radę wyjechać na Sołtysi Dział, albo na Jamną? Tam przecież używałem
najniższych górskich przełożeń. Chyba będzie ciężko, ale jak nie spróbuję, to
się nie przekonam…
Rozpisałem się okrutnie, a to dopiero pierwsze kilometry. Kolejne
były zdecydowanie łatwiejsze. Zjechałem do Myślenickiej. Zjazd był szybki i
gdybym zamiast siedzieć na siodełku, usiadł wzorem profesjonalistów na ramie,
byłoby jeszcze szybciej. Ale powolutku, na wszystko przyjdzie czas. Przejechałem
Kąpielową, dotarłem do Zakopiańskiej i skierowałem się w stronę Klinów, a
następnie do ulicy Zawiłej. Skręciłem w stronę Babińskiego. Jechałem więc na
zachód. Nie wspomniałem o tym wcześniej, ale dzisiaj akurat wiało z zachodu.
Dodam, że solidnie wiało. Prawdę mówiąc jestem tym już trochę zmęczony. Każda
kwietniowa przejażdżka oznacza walkę z wiatrem. Skręciłem w Skotnicką, potem w
Winnicką i dojechałem do Tynieckiej. Nie pojechałem jednak do Tyńca, tylko
skierowałem się w stronę centrum Krakowa. Odcinek do Mostu Zwierzynieckiego
pozwolił mi na odpoczynek. Wiatr działał niczym połącznie KERS’u z DRS’em w
Formule 1, więc niedługo potem przejeżdżałem już nad Wisłą. Tam jednak dobre
się skończyło, bo znów pojechałem na zachód. Kilka kilometrów do Mirowskiej
były prawdziwą męczarnią. Starałem się przyjąć jak najbardziej pochyloną
pozycję, aby do minimum ograniczyć opory powietrza, ale niewiele to pomogło. I
chociaż szlak był płaski niczym biust enerdowskiej biegaczki, czułem się tak,
jakbym pokonywał długi podjazd. Wreszcie skręciłem w Mirowską.
Dojechałem do Księcia Józefa i zamiast iść na łatwiznę i wrócić do
domu, skręciłem w stronę Kryspinowa. Najpierw podjazd. W porównaniu z opisaną wcześniej
ulicą Gruszczyńskiego – łatwizna. Potem zjazd. Długi. Ponad kilometrowy.
Później niewielki podjazd i zameldowałem się na remontowanym rondzie w
Kryspinowie. Wolniutko przejechałem przez żwir, piasek, wertepy i wszelkie
pozostałe atrybuty remontu i pojechałem w stronę Liszek. I znów było pod wiatr,
czyli ciężko. W Liszkach skręciłem na północ. Tam mogłem poczuć siłę wiatru.
Niczym żeglarz poruszałem się w przechyle, aby nie zostać zepchniętym z drogi.
Pagórki za Cholerzynem stłumiły nieco porywy wiatru. Dotarłem do Morawicy i
skręciłem w stronę Balic. Nareszcie jechałem z wiatrem. Z Balic pojechałem do
Zabierzowa, stamtąd do Rząski, a z Rząski do ulicy Jasnogórskiej. Budowa
kanalizacji – uwaga, mamy XXI wiek! – spowodowała zamknięcie ulicy Gaik, ale
poradziłem sobie, ostrożnie pokonując wertepy i wkrótce potem pojawiłem się na ulicy
Łokietka.
Przejechałem już spory dystans i pojawiły się pierwsze skutki
uboczne. Po pierwsze, zacząłem odczuwać ból w ramionach. Oj, niedobrze –
pomyślałem. Planuję przecież znacznie dłuższe eskapady. Mam nadzieję, że to tylko
kwestia treningu i przyzwyczajenia. Muszę poszukać w necie, co z tym fantem
zrobić. Po drugie, oprócz bólu w ramionach, obtarły mi się dłonie. No tak, to
skutki górnego chwytu. Nie robię z tego tragedii, bo skóra w końcu się przyzwyczai.
Po trzecie, źle obliczyłem ilość potrzebnego
płynu i w bidonie pozostało go niewiele. Czas wracać do domu – pomyślałem.
Z wiatrem jechało się jednak na tyle sprawnie, że
powrót do domu nieco się opóźnił. Przejechałem przez centrum Krakowa i zamiast
prosto do domu, skierowałem się do Nowej Huty. Dopiero tam obrałem właściwy
kierunek. Ostatnie kilometry jechałem już na „oparach” życiodajnego płynu. Na
koniec czekał mnie jeszcze krótki odcinek pod wiatr, którego miałem już
serdecznie dość. Pod dom dotarłem na „awaryjnych”, ale – jak zwykle – z
uśmiechem na ustach.
Witamy w Balicach
Skomentuj...