Słońce! Tego mi było trzeba! Po wielu szarych, ponurych dniach,
stała się jasność. A w jesienno-zimowym Krakowie to prawdziwa rzadkość. Kiedyś
w Grodzie Kraka rządził smok, a teraz rządzi smog. Musiał jednak uznać wyższość
Aleksandry, która – jak każda kobieta – pokazała, kto tu rządzi i przegoniła
truciciela znad miasta. Przynajmniej na jakiś czas.
Jechało mi się więc nadspodziewanie lekko. A zacząłem od dojazdu
do skrzyżowania ulic Wielickiej i Malborskiej. Pojawiła się tam niedawno nowa
droga dla rowerów. Kto wie, może doczekam czasów, gdy będę mógł bezpiecznie
dojechać do centrum miasta spod samego domu? Brakuje jeszcze jakichś 4 km…
Pojechałem na Zabłocie, a potem przejechałem mostem Kotlarskim na drugi brzeg
Wisły. Przejechałem przez Rondo Grzegórzeckie, Rondo Mogilskie i dotarłem do
ulicy Rakowickiej. Ulica Prandoty, krótki mariaż z Aleją 29 Listopada i już
byłem Kamiennej. Tam zazwyczaj trafiam na zamknięty przejazd kolejowy, na
którym onegdaj straciłem jeden z moich wypasionych liczników. Dzisiaj jednak
było cicho i spokojnie, nie przejeżdżał żaden Pendolino, ani inny pociąg. Bez
przeszkód dotarłem więc do Wrocławskiej.
Wrocławska, Łokietka, Batalionu Skała i już byłem przy Opolskiej.
Słońce nadal świeciło, wiatr był symboliczny, a energia mnie rozpierała.
Pojechałem więc dalej na północ, aż do ulicy Gaik, remontowanej od „wieków” i
teoretycznie wciąż zamkniętej dla ruchu. Okazało się, że to ściema, bo można
spokojnie i bezpiecznie przejechać po nowej nawierzchni. Nowej do… pewnego
momentu. Ostatni kilometr jest nadal stary i dziurawy. Dojechałem do ulicy
Ojcowskiej, a później do ulicy o mało romantycznej nazwie Na Polach. W końcu
pojawiłem się na ulicy Pasternik i najpierw zjechałem do Rząski, a potem do
ulicy Balickiej.
Pomyślałem, że dojadę do ronda przy ulicy Chełmskiej, co okazało
się nieco skomplikowane, bo rozbudowa linii kolejowej do Balic spowodowała, że
zniknął – czasowo – przejazd kolejowy. Musiałem więc ująć rower w swe dłonie i
pokonać przeszkodę pieszo. Potem było już „z górki”, chociaż nie dosłownie.
Aleję Kasztanową pokonałem w aerodynamicznym cieniu autobusu. Przejechałem
przez Park Decjusza i kontynuowałem wspinaczkę ulicą Jodłową. Podjazdy mają tę
cudowną cechę, że kiedyś się kończą, a po nich następuje zjazd. Zjechałem więc
do ulicy Księcia Józefa i „wskoczyłem” na wały wiślane, którymi dotarłem do
Mostu Zwierzynieckiego.
A potem? A potem była już rutyna, czyli ścieżka wzdłuż
Wisły, Zabłocie, Klimeckiego, Kuklińskiego, Lipska, Surzyckiego, Rybitwy,
Botewa, Półłanki. Jeszcze chwila i byłem w domu, gdzie musiałem uzupełnić
płyny… dużo płynów… bardzo dużo płynów. Nie przewidziałem, że będzie aż tak
ciepło i nie zabrałem bidonu.
Skomentuj...