Moje aktywności Outdoor

Tutaj znajdziesz opisy moich aktywności rowerowych na świeżym powietrzu, albo raczej na tzw. „świeżym powietrzu”, bo większość moich tras rowerowych leży nieopodal miejsca, o którym doskonale mówią słowa piosenki: „I odmiennym jakby rytmem u nas ludziom bije serce, choć dla serca nieszczególne tu powietrze (…)”.

Góra Chełm po latach

Sobota, 16 kwietnia 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
6 41 827
Data
16 kwietnia 2016
Sob. 10:06 14:34
Rower
Ridley Fenix
4 4 149
Kalorie
2228kcal
Czas
4:12:57
8
74
1:54 1:04 0:00
Dystans
112.76km
10
84
39.10 37.28
Prędkość
26.75km/h
96
628
20.5 34.7 55.3
Kadencja
90rpm
122
Tętno
143bpm
161
Przewyższenia
1675m
2
8
       638
Nachylenie
+ 4.3% - 4.5%
+ 14.3 - 14.3
Temperatura
20.7°C
17.0 25.0

Pasjonat kolarstwa to dziwny człowiek. W sobotę, zamiast wyspać się za wszystkie czasy, tkwić w błogim lenistwie, popijać zimne piwo, zrywa się o świcie – no dobra… prawie o świcie – i rozpoczyna rytuał przygotowań do kolejnej rowerowej eskapady. To nie wszystko. Zamiast wybrać spokojną, relaksującą, niewymagającą trasę, kreśli w głowie plan, który przewiduje zmagania z solidnymi podjazdami, gwarantującymi litry wylanego potu, tętno w okolicy maksimum, ból w nogach i grymas wysiłku na twarzy. Może właśnie przestaję być tzw. normalnym człowiekiem, przekraczając ostatnią granicę, dzielącą mnie od bycia przypadkiem medycznym z dziedziny psychiatrii?

Powyższe myśli towarzyszyły mi, gdy w dość pogodne przedpołudnie wyruszałem w trasę. Bardzo chciałem, aby nie była zbyt łatwa i dlatego już wczoraj siedziałem nad mapą i planowałem, dokąd pojadę. Przy okazji zamierzałem w ten sposób sprawdzić, jak nowy GPS poradzi sobie z nawigacją. Mam go już pół roku i sam nie wiem, dlaczego jeszcze nie testowałem funkcji nawigacji. No i jeszcze jedno. Ciekaw byłem, czy kolejna jazda na nowym siodełku nie sprawi, że zmienię moją wstępną o nim opinię – pozytywną opinię.

Etap pierwszy to dojazd do Skawiny, który potraktowałem jako rozgrzewkę. Niewiele brakowało, aby zakończyła się spektakularnym lotem przez kierownicę, gdy jadące przede mną BMW nagle stanęło w miejscu – do teraz nie wiem, z jakiego powodu – a ja zostałem zmuszony do gwałtownego hamowania. Niestety moje tylne koło szybko straciło kontakt z Matką Ziemią, przednie się zatrzymało, a ja poczułem, jak powoli zaczynam szybować w stronę bagażnika stojącego przede mną samochodu. Przytomnie puściłem jednak hamulce, odzyskałem minimum kontroli, powtórnie zahamowałem i jakiś cudem zatrzymałem się. Uff… Ciśnienie mi podskoczyło i uznałem, że właśnie zakończyła się rozgrzewka, po której miała nastąpić przystawka przed głównym daniem dnia. Przejechałem przez Radziszów, a potem dotarłem do drogi 52. Z duszą w okolicy ramienia – bo okrutny ruch tam panował – przejechałem niecałe cztery kilometry i w Biertowicach skręciłem na południe. Dotarłem do Sułkowic, gdzie skręciłem w stronę Myślenic. Nieznającym tej drogi wspomnę, że zaliczenie jej do grona szlaków płaskich, z góry skazane jest na porażkę. Już na dzień dobry jest dość krótki, ale stromy podjazd, a potem jeszcze kilka razy: góra – dół, góra – dół, zanim wreszcie nie rozpocznie się szybki zjazd do Myślenic. Właśnie tam czekała na mnie największa atrakcja tego dnia…

Myślenice są ciekawym miastem. Kierowcom jadącym z Krakowa w stronę Zakopanego wydaje się, że dotarli już w góry. Faktycznie miasto otoczone jest licznymi wzniesieniami. Jedno z nich było moim celem. To Chełm – góra położona na południe od miasta, po lewej stronie zakopianki, patrząc w kierunku stolicy Tatr. Podjazd, liczony od parkingu przy Rabie mniej więcej do końca asfaltu, liczy sobie około sześciu i pół kilometra. Przewyższenia to około 350 metrów. Łatwo policzyć, że średnie nachylenie wynosi jakieś 5,4%. I to ma być wyzwanie? Tak, to jest wyzwanie, bo nieopodal szczytu mamy prawie kilometrowy, bardzo łatwy fragment, a nachylenie pozostałej części podjazdu nie jest równomierne. Są więc miejsca, gdzie można złapać nieco oddechu, ale coś za coś – kilkunastoprocentowych odcinków jest pod dostatkiem. Już tam kiedyś byłem na rowerze górskim, ale to się nie liczy, bo wówczas korzystałem z „młynka”, czyli przełożenia 24/32, a więc teoretycznie miałem łatwo. Teoretycznie, bo w rzeczywistości nieźle się zmęczyłem, a zaraz po zjeździe, grzecznie i spokojnie, najkrótszą drogą wróciłem do Krakowa. Dzisiaj miało być inaczej, ale po kolei…

Podjazd rozpoczynałem, mając w nogach prawie pięćdziesiąt przejechanych kilometrów w terenie mocno pagórkowatym. Mimo to nie czułem praktycznie żadnego zmęczenia, a ekscytacja związana z faktem, że oto po kilku latach znów tutaj jestem, dopingowała mnie do ambitnego pokonywania drogi wiodącej na szczyt. Na podjazdach czas biegnie zupełnie inaczej, powoli, dostojnie. Równie wolno mijają kolejne setki metrów, a cyferki na liczniku zmieniają się niespiesznie, opornie, leniwie. I tylko tętno przyspiesza, i oddech, a po twarzy zaczyna spływać pot, którego krople odrywając się od niej, mają czelność spaść wprost na ramę, zaburzając jej idealną czystość. Uparcie wspinałem się, nie spoglądając zbyt często na licznik, ale wiedząc, że każdy obrót koła, to dwa metry bliżej celu, to dwa metry wyrwane z moich słabości. Dotarłem do wioski Chełm. Cudownie położona na zboczu. Widoki z okien muszą zapierać dech w piersiach, ale pewnie na mieszkańcach nie robią wrażenia – mają je na co dzień. Ja chłonąłem te krajobrazy, zapominając o zmęczeniu, zapominając, że to jeszcze nie jest koniec, że wypłaszczenie wkrótce się skończy, a mnie pozostaną jeszcze dwa kilometry wspinaczki. Pokonałem je i zadowolony z siebie stanąłem w miejscu, w którym kończył się asfalt. Dalej była płaska droga gruntowa, wiodąca do wyciągu narciarskiego. Wystające kamienie, kałuże i błoto sprawiły, że nie zdecydowałem się na użycie Ridleya w charakterze roweru górskiego. Zawróciłem więc, aby odebrać zasłużoną, jak sądzę, nagrodę w postaci zjazdu. Nie mogłem do końca dać upustu emocjom, bo żwir leżący tu i ówdzie na drodze nie miał chyba pokojowych zamiarów, a ja nie miałem ochoty na zwiedzenie oddziału chirurgii myślenickiego szpitala. Jechałem więc umiarkowanie szybko. Gdy jakość nawierzchni poprawiła się, mogłem nareszcie śmiało popędzić w dół, wciąż jednak słuchając rozsądku, który podpowiadał mi, że wejście w zakręt nie gwarantuje, że z niego wyjdę. W końcu pojawiłem się w miejscu, w którym niedawno rozpoczynałem wspinaczkę. A więc Chełm zaliczony. Pora wracać do Krakowa.

Szukając mocnych wrażeń w walce z samym sobą, zafundowałem sobie dość osobliwą formę powrotu. Stwierdziłem, że przewyższeń nigdy za wiele, więc zamiast pojechać „na krechę”, skierowałem się do Dobczyc. To oznaczało jazdę niezwykle malowniczą drogą, wiodącą wzdłuż Zalewu Dobczyckiego. A że brzeg zalewu nie przypomina żadnego regularnego kształtu, tak i droga wije się pozornie nieskładnie, to zbliżając się, to oddalając od tafli wody. No i oczywiście nie jest położona na jej poziomie, ale wznosi się ku niebu, by potem opaść o kilkadziesiąt metrów w dół tylko po to, aby po chwili kolejny raz zmusić mięśnie do wysiłku. Osieczany, Droginia, Brzezowa, Kornatka i nareszcie Dobczyce. Kolejne kilkaset metrów przewyższenia poza mną. Nie ukrywam, że zacząłem odczuwać zmęczenie, a przecież to jeszcze nie był koniec. Do Krakowa pozostawało ponad dwadzieścia kilometrów i kolejne setki metrów przewyższenia. Jadąc przez Bieńkowice w stronę Gorzkowa, nie byłem już wzorem niewyczerpanej mocy. Pokornie korzystałem z najmniejszego przełożenia i spokojnie pokonywałem podjazdy. Odżyłem w Gorzkowie, gdy skręciłem w stronę Świątnik Górnych. Ten fragment trasy był stosunkowo łatwy, a bliskość celu podróży była dodatkowym bodźcem do sięgnięcia po najgłębiej ukryte pokłady energii. Powrót ze Świątnik Górnych – ostatnie kilkanaście kilometrów – to już rutyna, w której kolejny raz znalazło się miejsce na ostatni podjazd, który można poczuć w nogach, czyli ulicę Sawiczewskich.

To był dobry dzień. Jeden z tych, kiedy żałuję, że tak późno odkryłem rowerową pasję i zarazem jeden z tych, kiedy cieszę się, że w ogóle ją odkryłem. Mogłem przecież, wzorem wielu, wyspać się za wszystkie czasy, tkwić w błogim lenistwie, popijać zimne piwo. Zimne piwo? Hmm… Dobry pomysł!

PS. Nawigacja się sprawdziła. Siodełko też nie zawiodło. W sumie same plusy – zresztą co innego może być w sumie? Minusy są przecież w różnicy.


Drzewa – świadkowie moich zmagań z górą Chełm
Drzewa – świadkowie moich zmagań z górą Chełm
Rzut oka na Zalew Dobczycki
Rzut oka na Zalew Dobczycki

Skomentuj...

Podpis: (opcjonalnie)

Jeśli chcesz, abym mógł się z Tobą skontaktować, wpisz w poniższym polu adres e-mail lub numer telefonu. Ta informacja będzie znana wyłącznie mnie i nigdzie nie będzie widoczna.
Kontakt: (opcjonalnie)