Nerka

Wtorek, 18 marca 2025 • Komentarze: 0

Dzisiaj przypadkowo trafiłem na zdjęcie, które zostało zrobione w trakcie jednej z moich pierwszych wycieczek rowerowych. To była wiosna 2009 roku. Moja rowerowa pasja była w trakcie narodzin. Nie prowadziłem żadnego bloga, a Giant Boulder był rowerem marzeń. Jednak tym, co najbardziej mnie zaskoczyło, gdy patrzyłem na zdjęcie był fakt, że nie miałem przy sobie żadnego wyposażenia na wypadek awarii. Byłem tylko ja, mój rower i zapewne gdzieś w kieszonkach pochowane portfel, klucze od mieszkania i telefon. Nic poza tym. To była chyba jedyna wycieczka, na którą nie zabrałem niczego, co mogłoby mi pomóc w awaryjnej sytuacji.

No właśnie. Nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że w trakcie rowerowych wypadów mogą nas spotkać różne „przygody”. Najpopularniejsza z nich, jeśli można użyć takiego określenia, to przysłowiowy „kapeć” albo „guma”, czyli po prostu przebicie opony. Pół biedy, jeśli coś takiego przydarzy się w cywilizowanej okolicy, np. w mieście. Wtedy zwyczajnie można skorzystać z komunikacji, użyć Traficara albo, w ostateczności, zafundować sobie długi spacer i wrócić do domu. A co w sytuacji, gdy jesteśmy w środku lasu, kilkadziesiąt kilometrów od domu? Można zadzwonić do przyjaciela albo do żony, ale chyba najlepszą opcją jest wzięcie sprawy w swoje ręce. A jeśli tak, to oczywistą oczywistością jest konieczność posiadania przy sobie „pakietu przetrwania”, czyli wszystkiego tego, co do naprawy jest konieczne. Zazwyczaj trochę tego jest, a skoro tak, to trzeba to gdzieś trzymać. I właśnie tego dotyczy mój dzisiejszy wpis.

Od razu uprzedzam, że nie jest to poradnik, w którym padną jakieś odkrywcze myśli. To raczej historia moich doświadczeń związanych z przewożeniem wszystkiego tego, co może się przydać podczas rowerowych eskapad.

Thule Rail Hip Pack 2L
Thule Rail Hip Pack 2L
A zatem na początku był… plecak. Miałem (i mam do dzisiaj) zgrabny, stosunkowo niewielki plecak Evoc’a. Używałem go ładnych parę lat, czyli wtedy, kiedy dosiadałem rowerów MTB. Jakoś nie raził w oczy, był wygodny, no i mogłem do niego zmieścić mnóstwo mniej lub bardziej potrzebnych rzeczy. Potem przesiadłem się na moją pierwszą „szosę” i plecak zaczął mi przeszkadzać. Nie chodzi o to, że uwierał, czy był niewygodny, ale jakoś tak nie pasował do wizerunku kolarza szosowego. Wtedy cały ekwipunek ratunkowy oraz wożony od „wieków” aparat fotograficzny, powędrował do torebki podsiodłowej. Torebek tych miałem bez liku. Małe, średnie, wielkie, ładne, brzydkie. Każda miała jakieś plusy i minusy i chyba żadna nie zadowalała mnie na 100%. No i każda mniej lub bardziej psuła czystą formę rasowej szosówki.

Zaktualizowany pakiet przetrwania.
Zaktualizowany pakiet przetrwania.
Moja nieustająca skłonność do zmian sprawiła, że w tym roku wypróbuję jeszcze inną opcję. To „nerka”. Nie byle jaka „nerka”, bo Thule, a Thule synonimem jakości i użyteczności jest, a przynajmniej tak mi się wydaje. Wybrałem model Rail 2, czyli średni. Mogę do niej zapakować wszystko, czego potrzebuję, a na dodatek ma przewidziane miejsce na dwa bidony. Planując jakąś dłuższą wyprawę będę więc zabezpieczony przed odwodnieniem. Czy się sprawdzi? Nie mam bladego pojęcia, ale nie dowiem się, jeśli nie spróbuję.

Na koniec kilka zdań o wyposażeniu na wypadek awarii. Jakiejś specjalnej filozofii w tym nie ma. Prosty multitool, miniaturowa pompka oraz dwa naboje CO2 z odpowiednią końcówką. Po co? Bo, żeby napompować oponę o szerokości 25mm trzeba „machnąć” pompką około 300 razy. Używając naboju będzie szybciej. No to, po co pompka w takim razie? Ano w takim, że nabój ma ograniczoną pojemność, a ja chcę się zabezpieczyć na każdą okoliczność. Tym też tłumaczę fakt posiadania aż trzech dętek zapasowych. To lekkie TPU, więc się nie przemęczę, a fakt posiadania aż trzech tłumaczę tym, że chcę mieć spokój… święty spokój bez względu na długość trasy. No i jeszcze jedno. Lubię porządek (nie licząc szafy z ciuchami), więc będąc szczęśliwym posiadaczem drukarki 3D, wydrukowałem z miękkiego filamentu TPU coś w rodzaju organizera, który utrzyma w „ryzach” część „szpejów”.

Teraz pozostaje poczekać na powrót dobrej pogody i sprawdzić „nerkę” w praktyce.



Odrodzenie

Czwartek, 6 marca 2025 • Komentarze: 0

Stało się! Korzystając z pięknej wiosny na koniec tej zimy, po raz pierwszy od trzech lat wybrałem się na rower. Z namaszczeniem, czule i delikatnie ściągnąłem mojego Ridleya Helium ze ściany, zamknąłem za sobą drzwi, zniosłem go po schodach i ruszyłem przed siebie. Na początku poczułem się jakoś dziwnie. Trzy lata przerwy zostawiły jednak jakiś ślad, którego nie da się zniwelować po kilkuset metrach. Z jednej strony czułem się jak nowicjusz, który zaczyna eksplorować nieznane mu wcześniej obszary, a z drugiej strony miałem poczucie nostalgicznego powrotu do miejsc, które kiedyś doskonale znałem, a teraz na nowo będę odkrywał ich blask. Jadąc na doskonale znanym mi rowerze musiałem jednak przypomnieć sobie, jak skręca, jak hamuje, jak przyspiesza. Pierwsze kilometry były więc przedziwne, jakby nierzeczywiste, pokonywane nieco niepewnie, z dreszczykiem emocji, napiętą uwagą, ale z każdą upływającą minutą czułem się coraz pewniej i coraz bardziej poddawałem się cudownemu odczuciu wolności.

Byłem tak podekscytowany, że nie miałem czasu zrobić lepszego zdjęcia.
Byłem tak podekscytowany, że nie miałem czasu zrobić lepszego zdjęcia.
Przejażdżka nie była zbyt długa, bo jej istotą nie miał być ani czas, ani liczba pokonanych kilometrów, ale sprawdzenie, jak to jest, gdy po tak długiej przerwie wsiada się na rower i na nowo odkrywa radość. Chciałem też sprawdzić, czy ponad trzy miesiące treningów przyniosły jakiś wymierny efekt. I tutaj się zaskoczyłem. Pewnie każdy rowerzysta pamięta taką sytuację, że zdawało mu się, iż w jakimkolwiek kierunku by nie jechał, wiatr wiał prosto w twarz. Dzisiaj miałem tak samo, tylko… dokładnie na odwrót. Miałem wrażenie, że niezależnie od kierunku jazdy, wiatr był moim sprzymierzeńcem. Litry treningowego potu opłaciły się. Czy z wiatrem, czy pod wiatr, czy z góry, czy pod górę, jechało mi się naprawdę spoko. Byłem tak mocno podekscytowany tym faktem, że w imię hasła „chwilo trwaj”, nie chciałem zatrzymać się i „cyknąć” choć jedną fotkę z trasy.

Dobry był to czas i teraz z jeszcze większym optymizmem czekam na prawdziwą wiosnę. Obawy sprzed kilku miesięcy, że mój najlepszy czas już dawno minął, że pozostało już tylko pokornie zaakceptować nieuchronnie zbliżającą się jesień życia, okazały się bezpodstawne. Wiem, mam prawie 59 lat, ale to tylko stan umysłu. Mogę się poddać i resztę życia spędzić przed telewizorem, karmiąc się coraz gorszymi wiadomościami. Ale zamiast tego mogę uwierzyć, że najlepsze jest dopiero przede mną, a wiek… a wiek to stan umysłu. I taką opcję wybieram.



Mocne mocy różnice

Poniedziałek, 24 lutego 2025 • Komentarze: 2

Po którymś tam treningu z gatunku VO2-Max zacząłem podejrzewać, że coś jest nie tak. Wydawało mi się, że jestem niewspółmiernie zmęczony w stosunku do skali trudności treningu. Najłatwiej było dojść do wniosku, że po prostu wiek zrobił swoje i z tym nawet nie warto dyskutować. Ale była też druga opcja – a może pomiar mocy w trenażerze nie pokazuje prawdy, całej prawdy i tylko prawdy?

Tutaj warto sobie zadać pytanie, czy dokładność pomiaru mocy w ogóle ma znaczenie? Jeśli miernik pokazuje 100 zamiast 110 watów, to jest to problem, czy nie? Okazuje się, że odpowiedź wcale nie jest oczywista i w zasadzie trzeba powiedzieć: to zależy. Jeśli chcemy pokazać światu, że liczba watów na kilogram upoważnia nas do stwierdzenia: „jestem jak Pogačar… no, prawie”, to dokładność pomiaru ma zasadnicze znaczenie. Jeśli jednak chcemy śledzić progres naszej formy, to w większości przypadków niedokładność pomiaru nie będzie miała znaczenia, o ile oczywiście nie jest zbyt duża. Ważne jest tylko to, aby pomiary były powtarzalne. Załóżmy, że korzystając z trenażera, który zaniża moc o 5%, wykonaliśmy test FTP uzyskując 200 watów. Po zakończeniu planu treningowego test wykazał 220 watów. To oznacza, że poprawiliśmy się o 10%. Trenażer przekłamuje o 5%, więc rzeczywiste początkowe FTP wynosiło nie 200, a 210 watów, a końcowe nie 220 lecz 231 watów. Jednak procentowy wzrost jest dokładnie taki sam, czyli 10%.

Sytuacja ulega diametralnej zmianie, gdy używamy wielu pomiarów mocy, np. jeden mamy w trenażerze, a drugi w rowerze. Jeśli błędy pomiarowe na obu urządzeniach znacznie się różnią, to mamy problem. Załóżmy, że bazując na naszym FTP, które zmierzyliśmy na trenażerze, wyznaczyliśmy sobie strefy mocy. Opierając się na tych wartościach, zaplanowaliśmy konkretny trening interwałowy, ale tym razem w realu, na naszym rowerze. Jedziemy i nagle okazuje się, że trening jest nadspodziewanie mało wymagający. Czy to zasługa świeżego powietrza? A może dzieje się coś przeciwnego – ledwie dajemy radę i z treningu wracamy „na oparach”. Czyżby to wiosenne osłabienie? Ani jedno, ani drugie. Po prostu pomiar mocy zainstalowany na rowerze podaje inne wartości niż jego odpowiednik na trenażerze. Pal licho, jeśli wskazania różnią się o kilka procent. Wtedy prawdopodobnie nie poczujemy różnicy. Ale jeśli różnica wynosi 10 i więcej procent, to cały misternie ułożony plan treningu właśnie się wysypał.

Potencjalnie taka właśnie sytuacja może wystąpić u mnie, więc moja inżynierska dusza nie pozwoliła przejść nad tym do porządku dziennego i musiałem się przekonać, który z nas dwóch jest tym słabszym – ja, czy mój trenażer.

W teorii to proste zadanie. Wystarczy mieć drugi pomiar mocy, np. ten zainstalowany w rowerze, przenieść go do trenażera, wykonać trening mierząc moc podawaną przez oba mierniki i finalnie porównać średnie wartości mocy. Jeśli mamy rower z miernikiem mocy w korbie, to można założyć ją do trenażera. Podobnie można zrobić z pomiarem mocy w pedałach. Trudniej, jeśli moc jest mierzona na „pająku” korby lub w obu korbach. W takim przypadku musimy przełożyć obie korby, co nie zawsze jest możliwe. Beznadziejnie, jeśli mamy piastę z pomiarem mocy – raczej trudno będzie założyć koło do trenażera direct-drive. Następnie musimy zadbać o to, aby obserwować wskazania obu mierników. Ideałem byłoby, gdybyśmy po prostu użyli dwóch liczników i każdy z nich sparowany byłby z innym pomiarem mocy. Gdy to już wszystko jest gotowe, wystarczy zrobić kilkunasto- lub kilkudziesięciominutowy trening, a potem porównać średnie moce z obu liczników. Gdy już wiemy jaka jest różnica, to możemy odpowiednio korygować wartość naszego FTP przy planowaniu treningów na innym sprzęcie. Tyle teorii. W praktyce jest to trochę bardziej skomplikowane, bo trzeba wziąć pod uwagę, że trenażer mierzy moc na osi, a w rowerze jest ona mierzona w pedałach, na korbie lub na pająku. Część mocy jest zatem tracona w samym napędzie, ale ta wartość jest stała i relatywnie niewielka, więc żeby nie komplikować wystarczająco zawiłego opisu, pozwolę sobie ją pominąć.

Dość gadania, czas się wziąć do roboty!  

Pedały Favero Assioma PRO MX-2.
Pedały Favero Assioma PRO MX-2.
Wyjąłem z szafy świeżutkie, pachnące nowością pedały z pomiarem mocy Favero Assioma PRO MX-2. Są przeznaczone do rowerów MTB i graveli, ale ponieważ uprawiam tzw. „kolarstwo romantyczne”, będę je wykorzystywał w mojej nowej „szosie”. Wszystkie testy, recenzje, opinie użytkowników  potwierdzają, że Assioma PRO MX-2 gwarantują bardzo dokładny, dwustronny pomiar mocy. Sparowałem je z moim nowym nabytkiem, czyli Garminem Edge 1040 (także wyjąłem go z szafy i także pachniał nowością). Moc przekazywana przez trenażer była standardowo przekazywana do mocno wyeksploatowanego, dożywającego swoich dni w zaciszu domowym, Edge’a 1000. Tworząc ten swoisty „układ pomiarowy”, czułem się jak student na laborce z miernictwa. Na koniec pozostał jeszcze jeden element, czyli… ja. Musiałem zrobić jakiś trening. Wybrałem 52-minutową walkę o poprawę VO2-Max, czyli można powiedzieć, że nie było lipy tylko cierpienie. Jak już doszedłem do siebie i spojrzałem na rezultat, wszystko stało się jasne. Średnia moc obliczona na podstawie wskazań trenażera wyniosła 152 waty. Średnia moc z pedałów wyniosła 173 waty. To prawie 14% różnicy!

Wniosek jest prosty. Gdybym zmierzone na trenażerze FTP „przeniósł” bez żadnej korekty na rower, to wszystkie wyznaczone strefy mocy byłyby zaniżone o kilkanaście procent, sprawiając, że treningi byłyby mniej obciążające i przy okazji mniej efektywne, czego bym sobie nie życzył. Znając wyniki pomiarów będę mógł odpowiednio skorygować strefy mocy.

Tajemnicą pozostaje, skąd się wzięła aż taka różnica. Moje podejrzenia kieruję w stronę dawno wykonanego przeze mnie, dogłębnego przeglądu trenażera. O ile sobie przypominam, z jakichś powodów demontowałem koło zamachowe. Obawiam się, że w ten sposób doprowadziłem do zmiany fabrycznego współczynnika kalibracji. Tak więc, winny prawdopodobnie jest ten, który pisze te słowa.

Komentarze

img
Rafał • Sobota, 1 marca 2025, 21:32

Dobra, podbiję stawkę i spytam o coś, o czym nikt nie mówi, a jest to bardzo ważna sprawa – technologia produkcji trenażerów. Podam dwa przykłady, które osobiście przetestowałem. Pierwszy to Tacx Flux S – jego główną technologią jest fizyczne koło zamachowe. Większość trenażerów działa w ten sposób, ponieważ jest to tańsze rozwiązanie. Drugi trenażer to Tacx NEO 2T, który zamiast fizycznego koła zamachowego wykorzystuje wirtualne koło zamachowe. Dlaczego tak podkreślam ten aspekt? Odpowiedź znalazłem po ponad dwóch latach użytkowania Fluxa i przejechaniu na nim 15 tysięcy kilometrów. Chciałem czegoś lepszego, choć na Fluxa nie mogłem narzekać. Kupiłem więc NEO 2T i już po pierwszej jeździe zauważyłem gwałtowny spadek watów, mimo że wysiłek był taki sam. Porównanie mocy: Tacx Flux S – średnia moc z 1 godziny: 300 W Tacx NEO 2T – średnia moc z 1 godziny: 270 W Różnica 30 W to ogromna zmiana. Ale dlaczego tak się dzieje? Postanowiłem zgłębić temat i znalazłem odpowiedź – wszystko rozbija się o koło zamachowe. Wpływ koła zamachowego na generowaną moc To zjawisko dotyczy wszystkich trenażerów z fizycznym kołem zamachowym. Działa to bardzo prosto – rozpędzone koło zamachowe wygładza naszą jazdę, co oznacza, że pomaga nam utrzymać waty. ➡️ Rozpędzenie zarówno fizycznego, jak i wirtualnego koła zamachowego do 300 W wymaga tyle samo energii. ➡️ Utrzymanie tej mocy to już inna sprawa: W trenażerze z fizycznym kołem zamachowym koło, dzięki swojemu pędowi, pomaga nam utrzymać moc. Na przykład: kręcimy z mocą 280 W, ale dzięki energii kinetycznej koła zamachowego otrzymujemy dodatkowe 20 W, co w sumie daje nam średnią moc 300 W. W trenażerze z wirtualnym kołem zamachowym tego wspomagania nie ma – każdy wat, który widzimy, to wyłącznie moc generowana przez nasze nogi. Znaczenie dla treningu i wyścigów Rzeczywista moc w na dworze

img
Rafał • Sobota, 1 marca 2025, 21:33

(ciąg dalszy) W realnej jeździe nikt nas nie wspomaga – nie ma dodatkowych watów od koła zamachowego. Może się więc okazać, że nasze FTP nie jest tak wysokie, jak pokazywał trenażer z klasycznym kołem. Wyścigi e-sportowe (Zwift, Rouvy, itp.) W amatorskich wyścigach online większość osób korzysta z tańszych trenażerów z fizycznym kołem zamachowym, co oznacza, że mogą one nieco "zawyżać" ich moc. Ktoś jeżdżący na trenażerze z wirtualnym kołem zamachowym (np. Neo) jest w pewnym sensie na gorszej pozycji, bo jego trenażer nie dodaje mu „gratisowych” watów. Czyli podsumowując – jeśli trenowałeś na trenażerze z fizycznym kołem zamachowym, to Twoje wyniki mogły być nieco zawyżone. Natomiast Neo pokazuje Ci Twoją rzeczywistą moc bez żadnego wygładzania.

Dodaj komentarz...



Poprawiłem FTP!

Piątek, 21 lutego 2025 • Komentarze: 0

Dwa dni regeneracji minęły i ponownie wsiadłem na trenażer. Po ośmiu tygodniach trenowania czułem się silniejszy i miałem podstawy, aby spodziewać się wzrostu FTP. Jednak nauczony doświadczeniem poprzedniego testu, którego rezultat nieco mnie rozczarował, nie oczekiwałem jakiegoś spektakularnego wzrostu mocy. Realnie liczyłem na jakieś 190, może 195 watów. W marzeniach widziałem dwójkę z przodu. Okazało się, że moje szacunki i marzenia były zbyt zachowawcze. Od dzisiaj moje FTP wynosi 210 watów. To nie koniec, bo mój Elite Direto zaniża moc o prawie 14%, więc moje rzeczywiste FTP wynosi 239 waty, co daje około 3 W/kg.

A zatem poprawiłem się o ponad 15%. Czy możliwy jest taki wzrost formy w 8 tygodni? W przypadku osób regularnie trenujących, nie. W przypadku amatorów, którzy rozpoczynają swoją przygodę z kolarstwem, jak najbardziej tak. Ja jednak nie należę ani do pierwszej, ani do drugiej grupy. Wydaje mi się, że jest to skutkiem dwóch czynników. Po pierwsze, pamięć mięśniowa. Wcześniej byłem dobrze wytrenowany, więc teraz szybciej adaptuję się do wysiłku. Po drugie, motywacja. Jestem bardzo zmotywowany, wręcz zdesperowany, aby wrócić do formy.

Co teraz? No właśnie nad tym się zastanawiam. Czy rozpoczynać kolejny plan treningowy, czy może ograniczyć się do pojedynczych treningów, albo po prostu „pojeździć” sobie po wirtualnych trasach? Na razie wiem tylko tyle, że nadal muszę pracować, aby na wiosnę być jeszcze silniejszym.

I jeszcze jedno. Powyżej napisałem, że mój Elite Direto zaniża moc o prawie 14%. Skąd to wiem? Jak do tego doszedłem? O tym napiszę już wkrótce.



Ostatni trening

Wtorek, 18 lutego 2025 • Komentarze: 0

Po ośmiu tygodniach nadszedł dzień, gdy po raz ostatni usłyszałem dźwięk oznaczający zakończenie treningu. W sumie słyszałem go 48 razy, bo tyle treningów złożyło się na mój kolejny etap powrotu do formy. Teraz dzień albo dwa odpoczynku i regeneracji, a potem chwila prawdy, czyli kolejny test FTP. Spojrzenie na historię tych 48 treningów pozwala mi być ostrożnym optymistą. Optymistą, bo czuję się mocniejszy. Ostrożnym, bo poprzednim razem efekt finalny był skromniejszy od oczekiwanego. Za kilka dni wszystko będzie jasne.

Nie zawsze było łatwo.
Nie zawsze było łatwo.
Pierwsze tygodnie były dość ciężkie. Prawdę mówiąc, nie czułem żadnego progresu. Ich zwieńczeniem był jeden z treningów w strefie anaerobowej, w trakcie którego nie byłem w stanie „dokręcić” większości interwałów. Gdy w kolejnym tygodniu miałem wykonać podobny, a nawet jeszcze nieco trudniejszy trening, byłem pewien, że znów nie dam rady. Negatywne myślenie jest w stanie przesądzić o porażce, ale ta zasada nie sprawdziła się tym razem. Zaliczyłem wszystkie interwały, chociaż pod koniec każdego z nich nie byłem pewien, jak się nazywam. Z każdym tygodniem stopień trudności wzrastał, a ja nie tylko dawałem radę, ale wyraźnie czułem, że mam jeszcze zapas sił. Zdecydowanie też poprawił mi się pułap tlenowy. To stąd bierze się mój optymizm przed nadchodzącym testem. O ile jestem lepszy? Tym razem nie będę prorokował. Zobaczymy.

Tak na marginesie. W trakcie testów jednych z najlepszych na rynku pedałów z pomiarem mocy, czyli Favero Assioma PRO MX-2,  okazało się, że mój trenażer znacząco zaniża moc. Różnica wynosi prawie 16%! To oczywiście nie ma wpływu na jakość treningów, bo podstawą jest powtarzalność pomiarów, ale będzie miało znaczenie, gdy tak ustalona wartość FTP będzie podstawą treningów na rowerze z innym pomiarem mocy. Będę musiał wziąć poprawkę i dodać te 16%. To w sumie dobra wiadomość, bo okazuje się, że nie jestem aż tak słaby, jak mi się wydawało.

Może już dość tego odchudzania?
Może już dość tego odchudzania?
Kolejną dobrą nowiną jest redukcja wagi do 79 kg. To już ponad 15 kg mniej niż ważyłem w połowie listopada. To naprawdę sporo i żeby sobie uświadomić ile to jest, wystarczy wyobrazić sobie, że mamy do przejechania stromy podjazd, ale musimy zabrać na plecy 10 półtoralitrowych butelek wody mineralnej. Niewykluczone, że zostanę już przy tej wadze, bo coraz częściej znajomi pytają mnie, co mi się dzieje i nie do końca wierzą, że utrata wagi jest skutkiem determinacji związanej z moją pasją.

A teraz czas na chillout…

Dwa dni bez roweru… Jak to wytrzymam?

A… spokojnie, przecież mogę „podłubać” przy projekcie nowego roweru.

 

 

 

 

 

 



Nowy rower… od zera

Poniedziałek, 10 lutego 2025 • Komentarze: 0

Historia mojej rowerowej pasji sięga roku 2009. Gdzieś na początku tamtego roku z przerażeniem spojrzałem na wyświetlacz wagi łazienkowej i postanowiłem coś z sobą zrobić. To „coś” to był mój pierwszy rower. Złapałem bakcyla i tak się zaczęło. Potem poszło już gładko.

Jestem „techniczny”, więc od samego początku wszystko przy rowerze robiłem sam, a już po kilku miesiącach od zakupu pierwszego roweru wpadłem na pomysł, że kolejny rower złożę sobie sam. No i w ten sposób moja pasja jeszcze bardziej się pogłębiła – jak by nie patrzeć, połączyłem radość jeżdżenia z radością tworzenia.

Dość regularnie składałem kolejne swoje rowery, ale tylko dwa razy budowałem je kompletnie od zera, czyli nie mogąc wykorzystać (prawie) żadnych elementów z poprzedniego roweru. Tak było w przypadku Gianta XTC, którego budowałem na przełomie 2009 i 2010 roku. Z budżetowego Gianta Bouldera nie miałem czego przekładać. Tak było, co zupełnie oczywiste, także w przypadku mojej pierwszej szosówki, czyli Ridleya Fenixa. W pozostałych przypadkach zawsze mogłem coś wykorzystać, czy to napęd, czy koła, czy hamulce.

Teraz po raz trzeci będę budował rower od początku. Co nieco wspominałem o tym już kilka tygodni temu, ale wtedy nie miałem jeszcze pewności, co to będzie. Dzisiaj już wiem. Moim kolejnym rowerem będzie Ridley Falcn.

Dlaczego Ridley? Dlatego, że po prostu zawsze świetnie się czułem na rowerach tej belgijskiej marki. Czynnik ekonomiczny także jest ważny, a tak się składa, że w porównaniu z innymi topowymi markami, Ridley ma dość rozsądne ceny. Nie bez znaczenia jest też fakt, że zawsze byłem bardzo zadowolony z jakości obsługi klienta w firmie Bike4Race z Opola, prowadzonej przez pana Andrzeja Wróblewskiego. Kolejny raz potwierdza się, że zadowolony klient wraca.

Kwestią pozostawał wybór ramy. Od samego początku założyłem, że z racji mojego wieku i nieuchronnie zbliżającej się daty, od której gwarantem mojej zasobności będzie ZUS, mam jedną z ostatnich szans, aby spełnić marzenie. Za kilka lat będę pewnie słabszy (biologii się nie oszuka), Mój Ridley Falcn będzie miał inne koła, inny napęd i w ogóle będzie w innym kolorze.
Mój Ridley Falcn będzie miał inne koła, inny napęd i w ogóle będzie w innym kolorze.
a i możliwości finansowe mogą ulec pogorszeniu, więc jeśli nie teraz, to być może nigdy. Z tego powodu postanowiłem, że nie będę wybierał stockowego malowania, ale skorzystam z konfiguratora Ridleya. Początkowo zamierzałem zamówić frameset Ridley Fenix SLiC, czyli konstrukcję typu endurance, ale okazało się, że ten model jest już na „wymarciu”. Kolejnym pomysłem był Grifn, czyli uniwersalna rama, która prawdopodobnie zastąpi Fenixa. Można na niej złożyć zarówno szosę jak i gravela, jest więc uniwersalna. W końcu doszedłem jednak do wniosku, że moje umiłowanie małopolskich wzgórz zostanie lepiej zaspokojone przez Ridley Falcn. Pozostał ostatni dylemat: Falcn czy Falcn RS. Falcn RS to topowa, bezkompromisowa maszyna. Falcn to jej odmiana dla „ludu”, o identycznej geometrii i różniąca się kilkoma szczegółami, np. sztycą, no i oczywiście wagą. Rama RS jest lżejsza o 122g, a widelec RS jest lżejszy o 39g. W tym momencie doszły do głosu resztki rozsądku. Porównałem ceny i okazało się, że jeśli zdecyduję się na Falcn RS, to 1 gram zysku na wadze będzie kosztował około 11 Euro! Chyba nie muszę uzasadniać, że schudnięcie o 122 gramy będzie znacznie tańsze.

Ostatecznie zdecydowałem się na frameset Ridley Falcn. Ale właśnie wtedy pojawił się niespodziewany problem. Okazało się, że od początku bieżącego roku (2025), nie ma w Polsce oficjalnego przedstawiciela Ridleya, co automatycznie wykluczało złożenie zamówienia u któregokolwiek dystrybutora na terenie Rzeczypospolitej. Dziwne, ale tak właśnie było. Skontaktowałem się z Ridleyem i otrzymałem odpowiedź, że problemem są zaległości finansowe. No tak, jak nie wiadomo, o co chodzi, to zawsze chodzi o pieniądze. Belgowie poradzili mi złożenie zamówienia u dystrybutora w Czechach lub na Słowacji. Tak nie chciałem – może to śmieszne, ale dlaczego podatek ma trafić  do naszych południowych sąsiadów – i po rozmowie ze wspomnianym panem  Andrzejem Wróblewskim, postanowiłem, że poczekam. Dziwne… na stare lata człowiek robi się taki cierpliwy.

Ostatecznie frameset został zamówiony pod koniec stycznia i będzie gotowy pewnie gdzieś w połowie marca. Mam więc czas na kompletowanie pozostałych komponentów, no i na budowanie formy.



Nie ma lekko

Wtorek, 28 stycznia 2025 • Komentarze: 0

Wczoraj napisałem krótkie podsumowanie moich styczniowych treningów, wspominając o nadziei na wzrost mojego FTP. Dzisiaj miałem trening o znamiennej nazwie „Power Intervals”. Sześć 150-cio sekundowych interwałów na poziomie około 130% FTP, przedzielonych dwuminutową spokojną jazdą. Pierwszy zaliczyłem. W drugim czułem już ból, ale dotrwałem do końca. Przed końcem trzeciego moja kadencja znacząco spadła, ale jakoś przepchałem te waty. Podobnie było za czwartym razem. Dwa ostatnie interwały były walką o przetrwanie – przegraną walką. Poddałem się około 30-40 sekund przed końcem. Zatrzymałem się na kilkanaście sekund i dopiero potem zakończyłem interwał. Jakieś wnioski? Owszem. Moja droga do formy nie będzie ani krótka, ani łatwa…



Trenażerowy styczeń

Poniedziałek, 27 stycznia 2025 • Komentarze: 0

Dwudziesty piąty trening w tym roku. Za około trzy tygodnie zakończę kolejny plan treningowy i wtedy przekonam się, jakie są efekty ośmiotygodniowej pracy. Myślę, że będzie progres. Już teraz to czuję. Być może wzrost formy nie okaże się spektakularny, ale liczę przynajmniej na 8-10 watów dorzuconych do mojego skromnego FTP. Czy tak faktycznie będzie? Okaże się. Na razie nadal sumiennie „kręcę”, a moja motywacja jest coraz większa. Widać to także po mojej wadze. Odpowiednia dieta w połączeniu z aktywnością fizyczną przyniosła skutek w postaci 14 kilogramów mniej. Jeszcze 2, 3, może 4 kilogramy i będę miał optymalną wagę. Mogę więc zwolnić tempo redukcji i nawet od czasu do czasu pozwolić sobie na odrobinę „rozpusty” w postaci czegoś słodkiego. Powoli zastanawiam się też, co dalej? Czy rozpoczynać kolejny plan treningowy, licząc, że zakończę go tuż przez pierwszymi pogodnymi i ciepłymi dniami nadchodzącej wiosny, czy raczej ograniczyć się do typowych treningów „sfocusowanych” na dalszą poprawę FTP, a więc głównie sweet spot i HIIT? Mam jeszcze trochę czasu do namysłu, a póki co skupiam się także na szalonym pomyśle budowy nowego roweru, o czym już wspominałem jakiś czas temu. Wkrótce podam więcej szczegółów, bo właśnie dzisiaj idea przeszła od fazy pomysłu do fazy realizacji.



Ostatnia misja Edge 1000

Piątek, 17 stycznia 2025 • Komentarze: 0

Dawno temu w zamierzchłych czasach, gdy chciwość i korporacje nie rządziły jeszcze światem, istniała pewna zależność – czym więcej zapłaciłeś za produkt, tym bardziej mogłeś być pewny, że będzie działał długo i bezawaryjnie, a gdyby jakimś zbiegiem okoliczności popsuł się, to byłeś pewien, że da się go naprawić. Czasy się zmieniły i jakość produktów także, chociaż jakiś czas temu nadal obowiązywała zasada, że za jakość się płaci, więc kupując markowy towar i płacąc za niego miliony monet, mogłeś cieszyć się nim dowolnie długo. Ale to też się skończyło…

Dematerializacja chińskiej uszczelki.
Dematerializacja chińskiej uszczelki.
Kupiłem kiedyś komputer rowerowy Garmin Edge 1000, płacąc za niego niemałą kwotę. Garmin ma bardzo ciekawą politykę, polegającą na tym, że testerami jego urządzeń są… użytkownicy. To oznacza, że jeśli kupisz nowy produkt Garmina, to nie znasz dnia ani godziny, kiedy zawiedzie. Ale spokojnie, nowa wersja oprogramowania usunie błędy, wprowadzając przy okazji kilka nowych. Ale to nic, bo kolejna wersja już będzie od nich wolna, itd. Po drugiej lub trzeciej aktualizacji softu, mój Garmin zaczął działać stabilnie i nawiasem mówiąc, działa do dzisiaj. Tyle, że w międzyczasie pojawiło się małe „ale”. Ten międzyczas dziwnym trafem miał miejsce wtedy, gdy akurat skończyła się gwarancja. Otóż uszkodziła się osłona włącznika zasilania, przez co włączenie urządzenia wymagało użycia wykałaczki, nie wspominając o tym, że przestało być szczelne. Geniuzyłsz marketingu Garmina zaproponowali mi wymianę komputerka na nowy za skromną opłatą wynoszącą jakieś 75% ceny nowego urządzenia. Na moją sugestię, że przecież wszystko działa, tylko uszczelka odmówiła posługi, odpowiedzieli, że rozumieją, ale takowej części zamiennej nie ma, nie będzie i w ogóle nigdy nie było. Rozumiecie? Wyobraźcie sobie, że macie samochód, w których wszystko działa, ale schrzaniła się stacyjka i skończyła się gwarancja, a serwis rozkłada ręce i mówi, że nie ma stacyjek, więc niech „se” pan kupi nowe auto z rabatem 25%.

Szału nie ma, ale przynajmniej działa. Wiwat drukarki 3D!
Szału nie ma, ale przynajmniej działa. Wiwat drukarki 3D!
Rzecz jasna wypiąłem się na Garmina i przy pomocy kleju i kilku innych szpejów załatałem dziurę. Kiedyś już o tym pisałem i link do owego artykułu znajduje się poniżej. Generalnie nie lubię prowizorek, więc szukałem innego rozwiązania i po jakimś czasie znalazłem ofertę na Aliexpress. Była to cała dolna część obudowy Edge’a 1000 łącznie z nieszczęsną uszczelką, opisana oczywiście jako „oryginalna”. Oczywiście słowo „oryginalna” w języku chińskim oznacza wyłącznie to, że została wykonana w sposób wybitnie oryginalny przez małe chińskie rączki. No, ale lepsze takie coś aniżeli nic i może warto dać szansę naszym żółtym braciom. Szansę dałem i nie powiem, byłem zadowolony, nic złego się nie działo i Garmin przeżył kolejne lata. Do dzisiaj…

Dzisiaj chciałem włączyć komputerek, a tutaj niespodzianka – chińska „oryginalna” gumeczka zdematerializowała się, odsłaniając bezwstydnie wnętrze Edge’a. Cóż było robić? Wykałaczka poszła w ruch i trening zaliczyłem.

No i co teraz – pomyślałem. Chyba już nie ma sensu kolejny raz „inwestować” w „oryginał” na Aliexpress. Ale kupować nowego Garmina teraz, gdy trenuję w domu, też nie ma sensu. Tyle, że problem trzeba było jakoś rozwiązać. Na szczęście mam drukarkę 3D. Pogrzebałem trochę po necie i znalazłem rozwiązanie, które widać na zdjęciu. Mała płytka plus mały bolec plus klej i Garmin znów żyje. Tyle tylko, że raczej nie widzę go na zewnątrz, bo szczelny to on już nie jest. Ale przynajmniej działa.

I tak oto, towarzysz setek moich eskapad rowerowych, będzie spełniał swoją ostatnią misję, jako komputer treningowy.



Szalony pomysł

Sobota, 11 stycznia 2025 • Komentarze: 0

Nie oszukujmy się. Jazda na trenażerze jest nudna, a w przypadku dłuższych treningów obciążająca psychicznie. No bo jak długo można kręcić i udawać, że się jedzie, nie zaliczając choćby metra realnego dystansu. Problem złagodziły aplikacje typu Zwift czy Rouvy. Teraz przynajmniej można „poruszać” się w wirtualnym świecie, ale to nadal nie to samo, co prawdziwa jazda wśród pięknych okoliczności przyrody. Żaden wentylator nie zastąpi wiatru, ani jeden podjazd w wygenerowanym uniwersum nie będzie prawdziwą wspinaczką. Zapach wylewanego litrami potu też ma się nijak do rzeczywistości, chociaż akurat w tym przypadku widzę pewien plus – czy ktoś z was miał wątpliwą przyjemność jazdy pomiędzy polami w czasie, gdy akurat wylano na nie gnojówkę? W tej konfrontacji zapach potu to „perfuma”.

Pewnie każdy, kto zimą pedałuje w zaciszu domowym, próbował jakoś umilić sobie ten czas. Niektórzy polecają czytanie książek, najlepiej ebooków, bo pot nie kapie na papier. U mnie to nie działa, bo gdy mam mocne interwały, to nie potrafię się skupić na treści, a gdy interwały są jeszcze mocniejsze, to wręcz mylę literki. Z tego samego powodu nie oglądam filmów podczas treningu. Wiem, że są tacy, którzy w ten sposób uzupełnili filmowe braki. Ja nie potrafię. Zamiast tego moją odskocznią bardzo często jest muzyka. Nie muszę się skupiać na treści, mogę sobie gdzieś tam w myślach podążać za linią melodyczną, a czasem mogę rzucić okiem na licznik czasu i np. skojarzyć sobie, że aktualny interwał skończy się w tym samym czasie, co słuchana piosenka. To pomaga. Może niekoniecznie sąsiadom, bo muzyka musi być głośniejsza od trenażera i od odgłosów wydawanych przeze mnie, ale generalnie jest git.

Ale czasem nie słucham muzyki, a nudę i rutynę zabijam myśleniem. Tak, tak, zdarza mi się. Kłopot w tym, że jak się tak myśli i myśli, to można wpaść na jakiś pomysł – czasem mądry, czasem głupi, nierzadko szalony. Trzeba uważać, o czym się myśli, bo jak jakaś myśl padnie na podatny grunt, to może zacząć kiełkować i już trudno będzie odgonić ją od siebie.

Tak się właśnie stało.

Kręciłem sobie spokojnie, zaliczając kolejne fazy treningu i myślałem. Przypomniało mi się, że początek roku prawie zawsze był dla mnie czasem, w którym zajmowałem się rowerowym „hardware’em”. Zawsze coś można było zmienić, ulepszyć, odchudzić, poprawić. A to nowe koła, albo nowy napęd, albo choćby nowa owijka. Problem pojawił się, gdy zbudowałem sobie rower „absolutny”. W moim Ridleyu Helium SLX niewiele można było poprawić. Odchudzanie nie miało żadnego sensu, bo i tak ważył poniżej limitu narzuconego przez UCI. Napęd i koła też były z najwyższej półki. Modyfikacje ograniczały się więc głównie do opon, bo te rokrocznie wymagały wymiany po przejechaniu iluś tam tysięcy kilometrów. Niewielkie to zmiany, ale jednak zmiany. Reasumując, zima zawsze była poświęcona kwestiom technicznym i przygotowaniu roweru do nowego sezonu.

Co by tu zmienić – myślałem więc, pokonując kolejne wirtualne odcinki świata Zwifta. Odpowiedź nadeszła szybko i nie była taka, jakiej bym oczekiwał – nic się nie da zmienić. Przez trzy lata mojej rowerowej abstynencji wszystko się zmieniło, a najgorsze jest to, że to „wszystko” jednocześnie przestało być kompatybilne z moim wypieszczonym, ultra lekkim Helium SLX. Wystarczy powiedzieć, że aktualna grupa Dura-Ace nie obsługuje już hamulców szczękowych, co w zasadzie zamyka możliwość modyfikacji czegokolwiek we „wszystkomającym” rowerze. No chyba, że wymienię sobie Garmina 1000 na 1050, ale nie o to chodzi.

Zapewne domyślacie się, że powyższa konkluzja bynajmniej mnie nie uspokoiła, a moje myśli zaczęły niebezpiecznie podążać w jedynym kierunku, który rokował szanse powodzenia. Skoro nie mogą ulepszyć roweru, to może powinienem – uwaga – zbudować sobie nowy?!

Zaiste zacna to koncepcja, ale posiadająca dwie zasadnicze wady. Po pierwsze, budując nowy rower zazwyczaj wykorzystywałem sporo elementów z poprzedniego roweru – napęd, koła, kierownica, sztyca, itp. Jeśli będę chciał złożyć maszynę odpowiadającą bieżącym trendom, to mogę wykorzystać jedynie sztycę, siodełko i koszyki na bidon. Dramatycznie niewiele. A to oznacza, że tanio nie będzie. Po drugie, jeśli masz super-rower, to nie chcesz żeby ten nowy był gorszy. Gdybym miał starsze Porsche w garażu, to raczej nie marzyłbym, aby zmienić go na Dacię, tylko dlatego, że ma np. asystenta pasa ruchu. Nie mogę więc zbudować byle jakiego roweru, ale bardzo dobry rower. A to oznacza dokładnie to samo, o czym pisałem w „po pierwsze” – tanio nie będzie. A skoro tak, to odrzucam cały pomysł, traktując go jako wyjątkowo niemądry.

Tyle, że on wrócił kolejnego dnia. I kolejnego. I w następny też…

Już wiedziałem, że nie ma szans, aby od niego uciec.

Nie, nie zapomniałem napisać, jaki mam pomysł na nowy rower. Po prostu ten wpis jest już byt długi. Wszystko w swoim czasie…