Czy to koniec?
Pół roku bez roweru. Czy to już koniec?
Tak, to koniec, ale... roku.
Wkrótce wznawiam treningi i wracam do żywych!
Pół roku bez roweru. Czy to już koniec?
Tak, to koniec, ale... roku.
Wkrótce wznawiam treningi i wracam do żywych!
Znane ze świata rowerów prawidło głosi, że rower może być tani, lekki i wytrzymały, pod warunkiem, że wybierze się tylko dwie z tych opcji. Jeśli tani i lekki, to raczej wcześniej niż później coś w nim chrupnie, łupnie i po temacie. Jeśli tani i wytrzymały, to większość energii zużyjemy znosząc tego kloca po schodach. Jeśli lekki i wytrzymały, to mile widziana będzie stosowna zdolność kredytowa, że o wyrozumiałości żony nie wspomnę. Regułę tę można również zastosować w odniesieniu do każdego komponentu. Ot przykładowo taka sztyca podsiodłowa. Może być tania, stalowa i jednocześnie pancerna, ale może być równie mocna, karbonowa i kosztować więcej niż cały budżetowy rower. Jednak dzisiaj nie o tym. To znaczy, nie o jakimś dużym, widocznym elemencie, ale o bardzo ważnym, choć ukrytym przed wzrokiem drobiazgu.
Łożysko sterów, a konkretnie dolne łożysko sterów. Rzecz istotna, na której spoczywa „circa-about” 40% łącznej wagi kolarza i roweru. W swojej pogoni za realizacją hasła „każdy gram mniej to ułamek wata więcej”, nabyłem onegdaj markowe (a jakże inaczej) łożysko FSA SuperLite MR082R, które producent jak najbardziej słusznie opisywał jako „hybrydowe”. Zbudowane jest bowiem z dwóch materiałów.
Taka sytuacja...Główna część obudowy jest aluminiowa, a wewnątrz niej znajduje się stalowa bieżnia. To wszystko uzupełnione jest koszyczkiem ze stalowymi kulkami, stalową bieżnią wewnętrzną i osłoną. Cena ustrojstwa jest równie zacna, co jego konstrukcja i wynosi jakieś 80,- zł. W zamian zyskujemy 11 gramów oszczędności na wadze w porównaniu do tradycyjnej, w pełni stalowej konstrukcji. Rewelacja?! Niestety niekoniecznie…
Demontując widelec w trakcie przygotowań roweru do nowego sezonu, moim oczom ukazało się coś, co bardziej przypominało krajobraz po przejściu armii sowieckiej w 1945 niż łożysko. Masakra. W zasadzie nie było czego ratować i jedyna słuszna opcja polegała na wyrzuceniu całości do śmietnika.
Oczywistą oczywistością była wymiana łożyska na nowe, ale tym razem sięgnąłem po tradycyjny, stalowy model FSA TH-970S MR082. Nawiasem mówiąc, górne łożysko sterów też wymieniłem, co sumarycznie przełożyło się na wzrost wagi roweru o całe 22 gramy!
No i jak mam teraz żyć?
Mam pewien pomysł. Zacząłem te rozważania od przypomnienia pewnego rowerowego prawidła, a zakończę innym. Taniej jest odchudzić siebie niż rower. Kilka słodkich batoników mniej i całe 22 gramy odrobię z nawiązką.
Wiosna, ta kalendarzowa, już za kilka dni. Za niecałe dwa tygodnie zmieniamy czas na jedyny słuszny, czyli letni. To dobre informacje! Zła jest taka, że kolejna fala (w którą nie wszyscy wierzą) pandemii (w którą nie wszyscy wierzą) przybiera na sile (w co nie wszyscy wierzą). Konsekwencją może być twardy lockdown, a to oznacza, że pogrążony w bezsilności i krążący po orbitach absurdu Rząd, może nie zaliczyć jazdy na rowerze do podstawowych potrzeb życiowych i kolejny raz uziemić na wiosnę pasjonatów kolarstwa. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, bo całą zimę „kręciłem” na trenażerze jak chomik na karuzeli i myślę, że już wystarczy. Zresztą nie mogę się doczekać, aby w praktyce przekonać się, jak solidne trenowanie przełoży się na radość z jazdy. Dotychczas było to 79 treningów, których głównym celem był powrót do formy sprzed dwóch lat. W grudniu startowałem z naprawdę niskiego – dosłownie i w przenośni – pułapu. Teraz więc odczuwam dreszczyk emocji, bo w przeciągu trzech miesięcy udało mi się zwiększyć pułap tlenowy z przeciętnego do najlepszej wartości w historii mojej kolarskiej pasji. To jeszcze nie wszystko, bo jutro wykonuję kolejny test FTP, które zresztą już miesiąc temu wróciło do sensownej wartości. Jest więc dobrze i mam nadzieję, że będzie jeszcze lepiej.
Udało się. Moje FTP wzrosło mniej więcej o 10%, co jest raczej dobrym wynikiem. Osiem tygodni treningów sprawiło, że wróciłem do formy sprzed dwóch lat, odrabiając straty z ubiegłego, absolutnie nieprzewidywalnego roku. Czy ten rok będzie inny? Mam taką nadzieję i… trenuję nadal. Tym razem nie realizuję jakiegoś typowego planu treningowego, ale zaliczam kolejne treningi z serii „L'Etape du Tour Training Club”. Wydają się całkiem spoko, chociaż teraz nie mam już lekko. Wyższe FTP sprawiło oczywiście, że przesunęły się moje strefy treningowe i np. dawne „tempo” jest teraz ledwie „wytrzymałością”, a poprzednia jazda na progu jest teraz tempówką. No cóż, ale przecież o to właśnie walczyłem, więc nie narzekam, tylko wylewam pot, alleluja i do przodu!
Wypadałoby jakoś podsumować moje ostatnie 8 tygodni trenowania. To było przecież 48 treningów, co daje nam średnio 6 tygodniowo. W dodatku, plan treningowy „TT Tune-Up” nie na darmo jest opisany jako „dla zaawansowanych”. Trudno szukać
Graficzne podsumowanie pierwszej połowy planu treningowego.w nim łatwych treningów, po których masz wrażenie niedosytu i chętnie pokręciłbyś jeszcze z godzinkę. Bynajmniej. To ciężka praca i zdarzają się momenty, w których zadajesz sobie pytanie: „po co właściwie to robię”? Jednak kolejnego dnia znów wsiadasz na rower (trenażer) i zaliczasz kolejną piekielną godzinę. Pomyślałbyś, że z czasem będzie coraz łatwiej, bo przecież jesteś coraz silniejszy. Fakt, ale problem polega na tym, że „TT Tune-Up” też o tym wie i z każdym tygodniem poprzeczka znajduje się coraz wyżej i wyżej.
„TT Tune-Up” to zestaw dość podobnych treningów, nieco modyfikowanych wraz z upływem czasu. Co sprawiało mi największą trudność? Początkowo miałem problemy z treningiem nazwanym „Cruise Intervals”. Było to dość dziwne, bo
Graficzne podsumowanie drugiej połowy planu treningowego.przecież jazda przed 8, 10 czy 12 minut w strefie mniej więcej „sweet spot” nie powinna być dużym wyzwaniem, ale jednak była. Przez pewien czas treningi tego typu nie były więc „Cruise Intervals”, ale raczej „Crucial Intervals”. Jednak z czasem sytuacja uległa diametralnej zmianie i chociaż kolejne treningi tego typu były coraz bardziej wymagające, przestały stanowić wyzwanie, a nawet stały się dość przyjemne. Drugim typem treningów, który sprawiał mi trudność, był „Power Intervals”. Dwu i pół minutowe zwiększanie mocy od poziomu 130% do 150% FTP lub dwuminutowe utrzymywanie mocy na poziomie 150% FTP i to wszystko kilkukrotnie powtarzane i połączone z innymi elementami treningu, było koszmarem. Zdarzało się, że ostatnie 20 sekund takich interwałów było już tylko mozolnym „przepychaniem” z kadencją na poziomie 50. Ten rodzaj treningu był dla mnie bardzo wymagający do samego końca.
Mniej więcej w szóstym tygodniu trenowania poczułem się mocniejszy. Zauważyłem, że pomimo faktu, iż każda kolejna godzina spędzona na trenażerze wymaga większego zaangażowania, to treningi stały się jakby nieco łatwiejsze. Na razie było to subiektywnym odczuciem, niepopartym żadnymi liczbami, ale stało się kolejnym bodźcem do sumiennej i ciężkiej pracy. Przecież tak bardzo chciałem odzyskać „moc utraconą” przez ten ostatni, szalony, nieprzewidywalny, covidowy rok.
Czy było warto?
Wiem, ale… nie powiem. A przynajmniej nie dzisiaj.
Dzień zaczął się zupełnie normalnie. Poranna kawa, szybkie śniadanie, chwila odprężenia przed kolejnym treningiem. Włączyłem zasilanie trenażera, odpaliłem Garmina, uruchomiłem Zwifta. Wsiadłem na rower i rozpocząłem walkę z samym sobą. Niestety walka była dość krótka. Bynajmniej nie dlatego, że noga nie podawała, ale totalnie zawiódł sprzęt. Garmin co chwilę tracił połączenie z wszystkimi możliwymi czujnikami. Albo nie pokazywał tętna, albo kadencji, albo mocy, albo prędkości. Zwift wydawał się działać zupełnie normalnie, więc w pierwszej chwili pomyślałem, że oto nadszedł czas, aby pożegnać poczciwego Edge 1000. Wyłączyłem go i ponownie rozpocząłem trening. Jednak już po krótkim czasie zauważyłem, że Zwift także zaczął wariować. Znikało tętno albo kadencja, a co gorsza, trenażer z dużym opóźnieniem dopasowywał obciążenie do wymagań treningu. Mocno sfrustrowany kontynuowałem jazdę, jednocześnie zastanawiając się, o co chodzi?
Logika podpowiadała, iż niemożliwe jest, aby padły wszystkie czujniki ANT+. Uszkodzenie Garmina także nie wchodziło w grę, bo przecież Zwift, korzystający z modułu ANT+, wpiętego w port USB komputera, także dział niepoprawnie. Jedynym sensownym wyjaśnieniem było zakłócanie pracy czujników przez jakieś urządzenie. Ale przez jakie? Wyłączyłem prawie wszystko dookoła, ale nic się nie zmieniło. I wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł…
ANT+ jest systemem transmisji bezprzewodowej i jak każdy system bezprzewodowy, działa na określonej częstotliwości. W tym przypadku jest to 2,457 GHz. Zakładając, że jeśli jakieś urządzenie zakłóca jego pracę, to owo urządzenie musi działać w okolicach tej właśnie częstotliwości. Czy mam w domu coś takiego? Ależ oczywiście. To sieć WiFi 2,4 GHz. Aby się przekonać, czy mam rację, uruchomiłem aplikację WiFi Analyzer i wszystko stało się jasne. Mój router propagował sieć 2,4 GHz na kanale 9, którego częstotliwość wynosi 2,452 GHz. I właśnie to było przyczyną moich problemów. Interferencja pomiędzy WiFi a ANT+ skutecznie zdegradowała możliwość poprawnej transmisji danych z czujników.
Dlaczego wcześniej nie miałem takich problemów? To proste. Mój router działał w trybie automatycznego wyboru kanału, no i akurat dzisiaj wybrał źle…
Rozwiązanie okazuje się dość proste. W konfiguracji routera wystarczy wyłączyć automatyczny wybór kanału i wybrać ręcznie ten, którego częstotliwość nie będzie pokrywała się z częstotliwością, na której działa ANT+. W praktyce należy unikać kanałów od 9 do 12. Jeśli router obsługuje także WiFi 5 GHz, to w ogóle można wyłączyć sieć 2,4 GHz, ale pod warunkiem, że wszystkie urządzenia potrafią się z taką siecią połączyć.
No i wszystko fajnie, tylko jak mają sobie poradzić tzw. normalni ludzie, którzy niekoniecznie muszą sprawnie poruszać się po meandrach konfiguracji routerów WiFi?
Przed dwoma dniami wymieniłem baterię w czujniku tętna Garmin HRM-Dual. Ale, że co? Że wymiana baterii? Czy to temat zasługujący na jakikolwiek opis? Przecież to banalne. Odkręcamy osłonę, wyciągamy starą baterię, zakładamy nową, przykręcamy osłonę i voilà – wszystko gra. Prawda?
Nieprawda.
Dwa dni temu mój czujnik tętna „zwariował”. Nie dość, że okresowo przestawał działać, to na dodatek zakłócał pracę pozostałych czujników ANT+: mocy, prędkości i kadencji. Nie byłem pewien, czy przyczyną była rozładowana bateria, ale postanowiłem ją wymienić. Zrobiłem dokładnie to, co napisałem powyżej, a więc odkręciłem osłonę, wyciągnąłem starą baterię, założyłem nową, przykręciłem osłonę i zadowolony z siebie, odłożyłem czujnik do szuflady. Założyłem go dopiero następnego dnia przed kolejnym treningiem i… kicha. Czujnik nie działał. Na szczęście znalazłem stary czujnik z mojego pierwszego Garmina, czyli z Edge 705, więc mogłem przeprowadzić trening, ale to rozwiązanie były wyłącznie tymczasowe.
Jakoś niespecjalnie przejąłem się wizją wyskoczenia z kasy na nowy czujnik – wszakże od dawna nie wydałem ani złotówki na moją pasję, nie licząc comiesięcznego haraczu na rzecz Zwift’a. Jednakże mój zapał do uszczuplenia konta osłabł nieco, gdy zobaczyłem cenę czujnika Garmin HRM-Dual. Znam wiele lepszych sposobów na zainwestowanie kwoty 300,- złotych. W akcie desperacji sięgnąłem po niezawodnego pana Google’a i na jednym z anglojęzycznych forów, znalazłem wątek, który mniej więcej odpowiadał mojemu problemowi. To tam właśnie znalazłem rozwiązanie.
Okazuje się, że przed założeniem baterii, należy zewrzeć na chwilę styki w jej gnieździe, co – jak twierdzi autor rozwiązania – resetuje czujnik. W rzeczywistości, rozładowywane są zapewne kondensatory i urządzenie całkowicie się wyłącza, więc podobny efekt można osiągnąć, odczekując jakiś czas przed założeniem nowej baterii. Ponownie odkręciłem więc osłonę, wyjąłem baterię i założyłem ją odwrotnie, aby zewrzeć wspomniane styki, poczekałem chwilę, a potem znów poprawnie założyłem baterię i przykręciłem osłonę. Założyłem czujnik na klatkę piersiową i… bingo! Tym razem nie było żadnych problemów.
Wydawało mi się, że odkryłem Amerykę. Byłem tak bardzo z siebie zadowolony, że aż sięgnąłem po instrukcję obsługi czujnika, aby udowodnić, że Garmin niewystarczająco dokładnie opisuje proces wymiany baterii. Niestety okazało się, że padłem ofiarą męskiego podejścia do życia, które głosi, że prawdziwy facet instrukcji nie czyta. W opisie wyraźnie napisano: „poczekaj 30 sekund”.
Kiedyś wygłosiłem tezę, że starość zaczyna się w momencie, w którym sięgasz po instrukcję obsługi.
Czyżby to już?
Mój hrm run się po 3 latach rozsypał. Odpadły 3 piny w które się wkręca śrubki :) Czarna taśma izolacyjna i voila - działa jak nowy ;)
Choroba, mam to samo… lecę spróbować bo już chciałem reklamować czujnik. Rozładowywał Mi baterie w tempie ekspresowym a może tu leży problem ?
Kończy się ten przedziwny rok – rok, który jak żaden inny pokazał, że do wszelkich planów należy podchodzić z pokorą, a każdą listę zamierzeń rozpoczynać chrześcijańskim „gdy Bóg pozwoli”. Dwanaście miesięcy temu miałem głowę pełną pomysłów, mnóstwo nakreślonych wyobraźnią tras rowerowych, a mottem regularnych treningów było: „Mocy! Przybywaj!”. I wszystko szło dobrze… do początku lutego. Wtedy zachorowałem na „dziwną” chorobę. Wyglądała na zwykłą grypę. Bolały mnie mięśnie, a przez ponad 3 dni miałem gorączkę powyżej 39 stopni. Nie zgadzał się tylko jeden objaw – straciłem smak. Brzmi znajomo, prawda? Ale to nie wszystko. Gdy już stanąłem na nogi, pierwszym co zrobiłem, było wznowienie treningów na trenażerze. Okazało się jednak, że nie jestem w stanie zakończyć choćby najłatwiejszego z nich. Byłem nie tylko osłabiony, co oczywiście mogłem uznać za coś zupełnie normalnego po chorobie, ale odczuwałem silny ból w klatce piersiowej. To głównie on sprawiał, że po kilkunastu minutach schodziłem z trenażera, a raczej zwlekałem się z niego. Jednak nie to było najgorsze, a fakt, że ten ból pojawiał się podczas każdego wysiłku fizycznego przez bardzo długi czas. Odczuwałem go nawet pół roku później. Znowu brzmi znajomo, prawda? Problem w tym, że pierwszy oficjalny przypadek zachorowania na COVID-19 w Polsce, zanotowano 4 marca, a ja byłem chory miesiąc wcześniej. Zresztą wtedy wcale nie podejrzewałem, że mogłem mieć koronawirusa. Fakty zacząłem łączyć ze sobą dopiero wówczas, gdy w mediach zaczęły pojawiać się informacje o kolejno odkrywanych nietypowych symptomach i powikłaniach. Nie ma żadnych bezspornych dowodów, że byłem chory na COVID-19. Nie robiłem testu na przeciwciała. Mam tylko poszlaki – mocne, ale jednak tylko poszlaki.
Rozpoczynam przygotowania do nowego sezonu.Miałem nadzieję, że wraz z wiosną wyruszę na długie rowerowe trasy i zacznę powoli odzyskiwać utraconą formę. Nic z tego nie wyszło. Lockdown, ograniczenia w przemieszczaniu, a potem ogólny chaos i zamieszanie związane z pandemią, sprawiły, że nie mogłem odzyskać dawnej radości z jazdy. Letni czas także nie przyniósł przełomu, bo wtedy remontowaliśmy mieszkanie, a na dodatek przeciążyłem sobie dłonie i przez niemal miesiąc zmagałem się z zespołem cieśni nadgarstka. Dopiero wrzesień był pierwszym miesiącem, w którym nieskrępowanie cieszyłem się rowerową wolnością, ale było już nieco zbyt późno, aby w pełni rozwinąć skrzydła mojej pasji.
Mamy grudzień. Fizycznie jestem o wiele słabszy niż rok wcześniej. To zapewne wypadkowa trzech przyczyn – wspomnianej choroby, niewielu przejechanych na rowerze kilometrów oraz… wieku. W mojej głowie znów rodzą się plany, ale tym razem bardzo ostrożne i pokorne. Wznowiłem treningi i widzę, że będzie naprawdę ciężko, a powrót do dawnej formy może okazać się długą podróżą po wyboistej drodze, bez gwarancji sukcesu. Wierzę, że się uda, bo trudno jest mi sobie wyobrazić życie bez odświeżającego powiewu wolności, zielonych pejzaży, błękitu nieba, szumu drzew, a nader wszystko pokonywania własnych słabości. To wszystko jest nieodłącznym elementem rowerowej pasji. Nadszedł czas, aby przywrócić je do życia.
No to, do roboty!
Nadchodzi złota polska jesień… Naprawdę? Bo na razie widzę mokrą, depresyjną szarość za oknem, dodatkowo potęgowaną przez apokaliptyczne brzmienie komunikatów o rosnącej liczbie chorych na COVID-19.
Elite Direto jak go... Pan Producent stworzył ;)Coś jednak robić „trza”, a skoro nadszedł czas chłodów i deszczy, to wypadałoby pomyśleć o odnowieniu subskrypcji Zwift’a. Zanim jednak to zrobię, postanowiłem, że rzucę okiem na trenażer, który przez kilka miesięcy stał grzecznie w kącie, cicho i pokornie znosząc coraz grubszą warstwę kurzu na jego obudowie. A powiadam Wam, że kurzu w Krakowie jest ci pod dostatkiem, chociaż uczciwie przyznam, że zakaz palenia „wynglem” w piecach, tudzież mniejsza aktywność przemysłu, spowodowana pandemią sprawiły, że unosi się mniej syfu i powiedzenie „na świeżym powietrzu” zaczyna mieć sens…
Jak się robi przegląd trenażera? No jak to „jak”? Patrzymy na trenażer i… gotowe.
Jest dobrze. Pasek wieloklinowy wygląda jak „nówka sztuka”.Dobra, żartowałem. Przecież nie po to są śruby i wkręty na obudowie, aby ich nie odkręcić, prawda? No więc postawiłem „pacjenta” na stole i używając wkrętarki w roli „wykrętarki”, łacnie wykręciłem wszystko, co się dało wykręcić. Następnie ściągnąłem plastikową obudowę i oczom moim ukazało się nagie wnętrze urządzenia. Prawdę mówiąc, spodziewałem się, że ujrzę jakieś istotne ślady zużycia, zwłaszcza na pasku wieloklinowym, ale miło się rozczarowałem. Poza kurzem, drobinkami wosku z łańcucha i lekkim brudem, nie znalazłem niczego podejrzanego. Pasek wygląda jak nowy, chociaż jego przebieg wynosi już mniej więcej tyle samo, ile jego poprzednika, który zerwał się był rok temu. Przegląd zakończył się więc pełnym sukcesem, bo jedyną rzeczą, którą zrobiłem, było umycie obudowy. Swoją drogą, w tym celu wykorzystałem środek Muc-Off Bike Cleaner, mocno propagowany przez Jana Piątkiewicza z kanału dobrerowery.pl. Fakt, środek sprawdził się doskonale i być może kiedyś napiszę o nim więcej. A póki co, mój trenażer jest już gotowy do treningowych wyzwań.
Nie tak wyobrażałem sobie ten rok. Przez zimę solidnie trenowałem, będąc absolutnie przekonanym, że na wiosnę zobaczę efekty mojej ciężkiej pracy – długie, ekscytujące eskapady. Wylewałem litry słonego potu na czerwoną matę z napisem „Elite”, wierząc, że ból na trenażerze zamieni się w radość odkrywania nowych pejzaży. Cieszyłem się, czekając z utęsknieniem na wiosnę, na pierwszą zieleń, na pierwszą rowerową trasę. I nagle, gdzieś tak w połowie lutego, zupełnie niespodziewanie zachorowałem. Najpierw było to zwykłe przeziębienie, a tydzień po nim jakaś „dziwna” grypa. Dlaczego dziwna? Bo jeszcze nigdy nie miałem takich objawów. Kilka dni wysokiej gorączki, łamanie w kościach, zaburzenia węchu i smaku. A potem ból w klatce piersiowej przy każdym większym wysiłku, sugerujący zapalenie mięśnia sercowego. No i jeszcze jedno – zachorowali prawie wszyscy domownicy. Brzmi dziwnie znajomo, prawda? Tyle tylko, że działo się to na trzy tygodnie przed wykryciem pierwszego zachorowania na COVID-19 w Polsce.
Ta choroba wywróciła do góry nogami mój plan treningowy. Po prostu nie byłem w stanie wykonać żadnego cięższego treningu. Potem przyszła pandemia, obostrzenia i całe to koronawirusowe szaleństwo. Albo nie wolno było w ogóle jeździć na rowerze, albo był nakaz zasłaniania ust i nosa. To nie sprzyjało wolnej, niczym nieskrępowanej radości jazdy. Zamiast odkrywać nowe szlaki, uciekać do miejsc nieznanych, wolałem powielać schematy, przemierzać wciąż te same drogi, czekając na lepszy czas.
Jeszcze przyjdą lepsze dni...Tyle tylko, że ten czas nie chciał nadejść. Liczyłem, że może wakacje, najpiękniejszy i najcieplejszy okres w roku coś zmieni. Tymczasem z żoną zaplanowaliśmy remont. Naiwnie liczyłem, że potrwa góra dwa tygodnie. Trwał ponad miesiąc. To nie wszystko. Ponieważ w myśl zasady „chcesz mieć zrobione dobrze – zrób sam”, większość prac wykonywałem samodzielnie, przeciążyłem sobie ręce i odezwała się bolesna przypadłość, znana wielu programistom – zespół cieśni nadgarstka. Ból w nocy nie pozwalał mi spać. Nie było mowy o normalnym funkcjonowaniu, a co dopiero o rowerze. Kolejne dwa tygodnie „na prochach”. Kolejne dwa tygodnie wymazane z rowerowego życiorysu.
Dzisiaj jest już trochę lepiej, ale straconej formy nie da się odzyskać w tydzień. Ten rok jest już zwyczajnie stracony. Do końca tzw. sezonu pozostały góra dwa miesiące. Postaram się dobrze je wykorzystać na spokojne przejażdżki. Być może odwiedzę kilka miejsc, które przeniosą mnie do świata nostalgii, ale i takie, które dadzą „kopa” na przyszłość. Świat się przecież nie kończy, a po nadchodzącej jesieni i zimie znów przyjdzie wiosna, a wraz z nią otworzą się nowe horyzonty.
To, co się stało, kolejny raz potwierdza, że do wszelkich planów trzeba podchodzi z pokorą. Tworząc je, może warto w tym zmaterializowanym świecie, wrócić do frazy, jakże często słyszanej z ust starszego pokolenia – jak Bóg pozwoli?
Komentarze
W końcu
Halo, halo - no i co z tym powrotem? Zdrowie nawaliło i nie jeździsz, czy ochoty/czasu na bloga nie ma? :(
Ech... Kryzys chyba nadal trwa :(. No i ten chroniczny brak czasu. Ale nie poddaję się! Wrócę, tylko jeszcze nie wiem, kiedy...
Czekamy, Pzdr xsadusx
Dodaj komentarz...