Cena doskonałości

Piątek, 11 kwietnia 2025 • Kategoria: Ridley FalcnKomentarze: 1

Dawniej wszystko było proste… Mam na myśli rowery. Proste, żeby nie powiedzieć prymitywne, ale dzięki temu łatwe do serwisowania. Na przykład, prowadzenie linek lub przewodów hamulcowych. Wszystko było na zewnątrz, wyglądało dość nieelegancko, ale było mega łatwe w serwisowaniu. Wszystko zmieniło się, gdy do głosu doszli spece od aerodynamiki. Policzyli oni, że każdy taki wystający przewód „kosztuje” jakieś 0,05 wata straty, czyli będziemy wolniejsi o 0,01 sekundy na każdych 100 kilometrach. No i zaczęło się…

Najpierw ukryto część linek i przewodów w ramie i jak to zwykle bywa, część cyklistów przyklasnęła z radością, a część tradycyjnie skrytykowała tę nowość. Postępu nie dało się zatrzymać, więc wkrótce ktoś doszedł do wniosku, że przecież podobnie można zrobić z kierownicą i w ten sposób ukryto kolejny fragment wystającego „kablarstwa”. Pozostało jednak jedno miejsce, taki rowerowy „przesmyk suwalski”, gdzie przewody bezczelnie wystawały na światło dzienne – pomiędzy kierownicą a ramą. Ci od aerodynamiki chyba nie mogli przez to spać spokojnie i wymyślili, że przewody mogą przejść przez mostek oraz rurę sterową i nic już nie zaburzy przepływu powietrza i świat stanie się piękniejszy i nic już nie będzie tak, jak dawniej. No i faktem jest, że nie jest…

Przewody hydrauliczne ukryte są wewnątrz...
Przewody hydrauliczne ukryte są wewnątrz...
Od razu zaznaczę, że nie należę do grupy malkontentów, którym nie podoba się nic nowego i najchętniej wróciliby do epoki rowerowego kamienia łupanego. Bynajmniej. Jestem, może nie entuzjastą, ale do każdej nowości podchodzę z pewnym kredytem zaufania. Poza tym, do elegancji i czystości formy przykładam przynajmniej taką samą wartość, jak do funkcjonalności. Dlatego zawsze byłem zwolennikiem wewnętrznego prowadzenia wszelkich linek, pancerzy czy przewodów. Rower, którego wizerunku nie zakłóca dysonans estetyczny, był zawsze moim marzeniem, które długo wydawało się nieziszczalne. Aż do teraz, bo mój nowy Ridley Falcn jest rowerem, który spełnił to moje pragnienie czystości formy.

Moja radość nie przysłania jednak pewnej dozy obiektywizmu. Tak to już w świecie techniki jest, że coś za coś. Wewnętrzne prowadzenie świetnie wygląda – to fakt. Aerodynamika jest lepsza – to też fakt, chociaż nie przy prędkościach, które osiągam. Łatwiej też będzie umyć rower, bo żadna gąbka czy szmatka nie zapląta się w gęstwinie przewodów. Być może są jeszcze inne zalety, ale jest też cena za te wszystkie „plusy”. Mam na myśli skomplikowanie montażu oraz serwisowania.

Załóżmy, że z jakichkolwiek powodów będziemy musieli wymienić przewód hydrauliczny tylnego hamulca. Trzeba będzie zdemontować kokpit, żeby wyciągnąć z niego przewód – to nie dziwi. Trzeba będzie wyciągnąć widelec, żeby dostać się do główki ramy, do której wchodzi przewód – to też nie dziwi, ale… ale, żeby to zrobić, trzeba zdemontować i wyciągnąć z kokpitu przewód przedniego hamulca, bo inaczej nie da się wyciągnąć widelca. To już zwiększa stopień komplikacji, ale to jeszcze nie koniec. Trzeba jeszcze jakoś przepchnąć nowy przewód od tylnego trójkąta do główki ramy, nie trafiając po drodze w suport. Jeśli się uda, to super. Jeśli nie, to trzeba będzie wybijać suport.

...a sterowanie przerzutkami jest bezprzewodowe.
...a sterowanie przerzutkami jest bezprzewodowe.
Ktoś powie, że raz założony przewód hydrauliczny jest na wieki wieków. Może i tak, ale warto wziąć pod uwagę, że przechodzący przez stery i mostek, a więc na stosunkowo krótkim dystansie, przewód, jest poddawany w tym miejscu częstym zgięciom ze względu na ruch kierownicy. Ponadto, jeśli użyto stalowych mikropodkładek w sterach, to stykając się z przewodem, mogą degradować jego osnowę. Generalnie przejście przez stery jest naprawdę dość ciasne.

Jeśli nawet nie staniemy przed koniecznością wymiany przewody hydraulicznego, to z pewnością wcześniej lub później będziemy musieli zająć się serwisem łożysk sterowych. Wcześniej, jeśli zdarza nam się jeździć w deszczu lub w innych niesprzyjających warunkach. Później, jeśli naszą domeną są czyste, równe asfalty w piękną słoneczną pogodę. Choćby łożyska były genialnie uszczelnione, to tylko kwestią jest konieczność ich wyczyszczenia i nasmarowania. To dopiero będzie „jazda”, bo czyż można to zrobić bez ich zdemontowania? Podobno „Polak potrafi”, ale moja wyobraźnia tak daleko nie sięga. A co trzeba zrobić, żaby wyciągnąć łożyska? Oczywiście najpierw trzeba odłączyć przewody od klamkomanetek. Potem trzeba te przewody wyciągnąć z kierownicy, zdjąć kokpit, wyciągnąć widelec i dopiero można działać. A po serwisie trzeba to wszystko znów złożyć do kupy, używając nowych oliwek na przewody hydrauliczne, uzupełniając płyn hamulcowy oraz odpowietrzając cały układ.

Jak widać, nie jest to zabawa dla każdego i wielu użytkowników nowoczesnych rowerów jest skazana na serwis, który do tanich nie należy. Ja na szczęście sam sobie jestem sterem, żeglarzem i okrętem, więc ogarnę temat, ale mimo wszystko będzie to bardzo pracochłonne. Czy więc żałuję? Czy może chciałbym powrotu do starych, prostych rozwiązań? Ależ skąd! Nigdy w życiu! Czystość formy przede wszystkim!

Komentarze

img
Jarek • Piątek, 11 kwietnia 2025, 21:52

Fakt w przypadku mechaniki jest to karkołomne. Moim zdaniem ma to jakikolwiek sens przy elektronice.

Dodaj komentarz...



Frameset Ridley Falcn, czyli krótki opis piękna

Środa, 2 kwietnia 2025 • Kategoria: Ridley FalcnKomentarze: 2

Mamy już czas letni, a więc wypadałoby wreszcie zabrać się za budowę nowego roweru. No i pora wyjawić, jakiż to kolor tak bardzo wprawił mnie w zachwycenie, że moją pierwszą myślą było: oprawię tę ramę w ramę i powieszę na ścianie i podziwiać będę…

Po raz pierwszy skorzystałem z konfiguratora na stronie Ridleya i wybrałem malowanie, które nie jest dostępne w typowej ofercie. Frameset mojego nowego Ridleya Falcn jest w kolorze Candy Red Metallic. Frameset w całej okazałości.
Frameset w całej okazałości.
Wiem, o gustach się nie dyskutuje, ale ten kolor jest naprawdę obłędny i żadne zdjęcie nie potrafi oddać tego, co widać w rzeczywistości. Gdybym miał opisać ten rodzaj czerwieni, co może być problemem, bo wiadomo, że faceci mają kłopot z kolorami, to jest to coś w rodzaju „burgundu”. Próbowałem nawet użyć wzornika kolorów i tak na moje oko najbliższą barwą jest RAL 3003. Jednak światło sprawia, że ten kolor „żyje” – w końcu to metalik – i trzeba go po prostu zobaczyć na własne oczy. Niektórzy kierowcy mówią, że czerwone samochody są szybsze. Jeśli w świecie kolarskim jest tak samo, to już na starcie mam jakieś +10 km/h. Posiadanie lakieru metalicznego ma jednak pewne konsekwencje, ale o tym napiszę innym razem. Póki co, skupię się na opisie samej ramy, a w zasadzie całego framesetu.

Zacznę od jakości. Ta, jak zwykle w przypadku Ridleya, jest bardzo wysoka, zarówno od strony technicznej, jak i estetycznej. Nie mam się do czego przyczepić, więc nie za bardzo mam o czym napisać. Obejrzałem dokładnie każdy centymetr kwadratowy powierzchni, a tam gdzie się dało, zajrzałem nawet do środka. Na lakierze nie znalazłem ani jednego wtrącenia lub jakiejkolwiek innej niedoskonałości. Po prostu perfekcja.

Zdjęcie nie oddaje w pełni głębi koloru.
Zdjęcie nie oddaje w pełni głębi koloru.
Falcn nie jest mistrzem lekkości. Czasy celowego dociążania rowerów, aby spełnić wymogi UCI, już chyba minęły. Waga na poziomie 7,2 kg i więcej to codzienność w World Tour. Dlaczego? Po pierwsze, hamulce tarczowe. Klamkomanetka plus przewód hydrauliczny plus zacisk plus tarcza ważą jednak więcej od „szczęk”. Po drugie, szerokie opony. Gdy rozpoczynałem przygodę z „szosą”, używałem opon o szerokości 23 mm i wtedy taki rozmiar był uważany za szeroki. Dzisiaj w zawodowym peletonie nikogo nie dziwią opony 32C. Po trzecie, „śmierć” szytek. Chyba nikt ich już nie używa, a koła pod szytki były lżejsze od tych pod oponę. Przyczyn wzrostu wagi rowerów jest pewnie więcej i faktem jest, że waga ramy nie ma takiego znaczenia, jak kiedyś.

Rama Ridley Falcn w rozmiarze S katalogowo waży ok. 956, a widelec ok. 421 gramów. Malowanie zwiększa ciężar o ok. 10%. W moim przypadku jest to odpowiednio 1083 g dla ramy oraz 423 g dla widelca bez skróconej rury sterowej. To sporo więcej niż mój Helium SLX (814 g + 276 g), ale o powodach napisałem powyżej. Sprawdźmy więc, jak to się ma w odniesieniu do Ridley Falcn RS, czyli bardziej profesjonalnej konstrukcji, zbudowanej z innych włókien węglowych. Rama Falcn RS (oczywiście w rozmiarze S) waży ok. 834 g, a widelec 382 g. Katalogowo to różnica 161 gramów. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie rozkminiał, czy przypadkiem nie warto zainwestować w lżejszą ramę, ale – uwaga, bo to do mnie niepodobne – zwyciężył rozsądek! Każdy gram mniej kosztowałby mnie około 46 złotych.

Limit wagowy użytkownika wraz z wyposażeniem to 110 kg, czyli całkiem sporo.

Geometria jest prawie taka sama, jak w przypadku Helium SLX, ale jest to „prawie” robiące dużą różnicę. Zgadzają się wszystkie wymiary z wyjątkiem wysokości główki ramy. Ta jest o 10 mm niższa niż w Helium, co sprawia, że Falcn jest konstrukcją bardziej agresywną – parametr STR, czyli „Stack to Reach” wynosi 1,37 (w Helium 1,41). To oznacza, że chcąc mieć identyczną pozycję, będę musiał użyć jednej podkładki pod mostek więcej.

Główka ramy jest wyprofilowana pod kątem aerodynamiki.
Główka ramy jest wyprofilowana pod kątem aerodynamiki.
Rama jest kompatybilna z napędami Shimano zarówno z jedną (1x), jak i dwiema (2x) tarczami z przodu. W przypadku pojedynczej tarczy można użyć wyłącznie elektronicznej grupy osprzętu. W przypadku dwóch tarcz można użyć osprzętu mechanicznego. Inaczej jest w przypadku SRAM oraz Campagnolo, dla których nie przewidziano możliwości użycia wersji mechanicznej. Dla mnie to nie ma znaczenia, bo oczywiście będę używał Shimano i oczywiście będzie to „elektronika”. Suport jest wciskany, co ostatnio budzi mieszane uczucia i niektórzy producenci odchodzą od tego rozwiązania. Ja jednak nigdy nie miałem z tym najmniejszych problemów, chociaż przyznaję, że ewentualny demontaż wciskanego suportu nie jest subtelnym działaniem – walenie młotkiem w wybijak jakoś kłóci się z moim poczuciem technicznej estetyki. No, ale ten typ tak ma i z tym nie będę dyskutował.

W sumie mam pięć lat gwarancji.
W sumie mam pięć lat gwarancji.
Całość zestawu Ridleya uzupełnia kierownica, a raczej zintegrowany kokpit Forza Cirrus Pro. Wybrałem model o długości mostka 100 mm i szerokości 40 cm. Kierownica ma lekką flarę i to także jest nowy trend w rowerach szosowych. 40 cm to szerokość mierzona w górnym chwycie, a na wysokości dolnego jest to 42 cm. Cała konstrukcja jest z gatunku „aero”, co akurat w przypadku generowanych przeze mnie mocy, nie ma chyba większego znaczenia.

Rama pozwala na użycie opon o maksymalnej szerokość 32 mm, ale przypuszczam, że 34 mm też będzie pasować, bo taki rozmiar jest dopuszczalny w Falcn RS.

Frameset jest objęty 5-letnią gwarancją producenta pod warunkiem, że zarejestrujemy go na stronie Ridleya.

Zestaw
Zestaw "szpejów", a pośrodku "pancerny" uchwyt na licznik.
Rama, widelec i kokpit to oczywiście nie wszystko, co otrzymujemy od Ridleya. Zestaw zawiera także niezbędne dodatki oraz akcesoria: haki przerzutek, zaślepka haka przedniej przerzutki, jeśli używamy napędu z jedną tarczą, przepusty przewodów elektrycznych i hydraulicznych, zaślepki niewykorzystywanych otworów, klin do mocowania sztycy podsiodłowej, osłona sztycy, adapter do mocowania akumulatora Di2, kompletne stery oraz podkładki aero pod mostek. Nie zapomniano także o otulinie na przewód hydrauliczny tylnego hamulca. Ta miękka rurka wykonana z bardzo lekkiego gumowato-piankowego materiału, nałożona na przewód hydrauliczny, wyeliminuje ewentualne stukanie przewodu o wnętrze ramy. To dobry pomysł, bo nienawidzę wszelkich niepożądanych odgłosów. Całość uzupełniają sztywne osie i… wspornik do mocowania licznika. Warto o nim wspomnieć, bo jego konstrukcja trochę się kłóci z obrazem całości. Nie, żeby był brzydki, albo niefunkcjonalny. Chodzi o to, że jest po prostu „pancerny”. Waży 46 gramów i jestem pewien, że gdyby doszło do eksplozji jądrowej, to rower razem ze mną wyparuje, a uchwyt licznika zostanie nienaruszony. A może ten uchwyt musi być mocny, bo nigdy nie wiadomo, co kolarz zechce do niego zamocować?

Tym razem tylko cztery napisy Ridley. I bardzo dobrze!
Tym razem tylko cztery napisy Ridley. I bardzo dobrze!
Czy dostrzegam jakieś wady mojej nowej, ślicznej ramy? Póki co, nie zauważyłem minusów. Ridley jak zwykle stanął na wysokości zadania. Widać jednak, że tam też rządzą księgowi. Gdy kupowałem frameset Helium SLX, to otrzymałem kilka gadżetów w postaci dokumentacji, torebki na dokumenty, smyczy na klucze, itp. Samo pudło było oznaczone logiem Ridleya. Wiem, to drobiazgi, ale sprawiały wrażenie, że nabywam coś szczególnego. Tym razem w wielkim szarym pudle nie było niczego zbędnego – zbędnego z punktu widzenia księgowych.

Na koniec wrócę jeszcze do tematu estetyki. Jak już wspominałem, kolor Candy Red Metallic naprawdę mnie zauroczył, ale samo malowanie jest ascetyczne i nie zaburzone nadmierną liczbą ozdobników. Można znaleźć jedynie cztery napisy Ridley, jedno logo, nazwę modelu i informację o certyfikacie UCI. Nic poza tym. Helium miał osiem napisów Ridley, a absolutnym rekordzistą był mój pierwszy Fenix, który posiadał szesnastokrotnie powtórzoną nazwę marki.

Przez najbliższe dni zajmę się tym, co bardzo lubię, czyli montażem całości. To będzie czas budowy, zwieńczony narodzinami nowego roweru. Robiłem to już wiele razy, ale teraz czekają mnie zupełnie inne wyzwania techniczne i już nie mogę się ich doczekać.

Mam też kilka ogólnych przemyśleń dotyczących budowy współczesnych rowerów. Myślę, że warto uświadomić sobie kilka faktów, zanim podejmie się decyzję o zakupie lub budowie nowoczesnego roweru marzeń, ale o tym napiszę w kolejnym artykule.

Komentarze

img
piotrek • Czwartek, 3 kwietnia 2025, 16:47

heja, dobrze przeczytałem, że widelec na dwa hamulce tarczowe?

img
Xanadu • Czwartek, 3 kwietnia 2025, 16:52

Pisząc o dwóch tarczach z przodu, miałem na myśli napęd, czyli korbę z dwiema tarczami.

Dodaj komentarz...



Nowa rama i tajemnica tajemnic

Sobota, 22 marca 2025 • Komentarze: 0

Wczoraj wybrałem się na wycieczkę do Opola. Nie, nie na rowerze, ale samochodem. Powód był zaiste bardzo poważny, ponieważ chciałem osobiście odebrać moją nową ramę. Mogła być wysłana do mnie, ale doszedłem do wniosku, że czwarta rama Ridleya kupowana w tej samej firmie jest doskonałym pretekstem, aby osobiście poznać Pana Andrzeja Wróblewskiego, czyli właściciela Bike4Race. Gdy w 2013 roku stałem się szczęśliwym posiadaczem framesetu Ridley Fenix, nie sądziłem, że moja przygoda z tą belgijską marką potrwa aż tyle lat. Po drodze był tylko krótki epizod z niemieckim Cube, który był całkiem spoko, ale jednak jakością wykończenia zdecydowanie przegrywał ze standardami Ridleya. Jeśli rzuciliście okiem na ostatnie wpisy na moim blogu, to pewnie wiecie, że wracam po trzech latach do mojej rowerowej pasji. Jeszcze w listopadzie nic nie wskazywało na to, że wrócę do w miarę niezłej formy, a o budowie nowego roweru w ogóle nie było mowy. No, ale duchem niespokojnym jestem i jak już jakiś pomysł pojawi się w głowie i jeśli w niej siedzi dłuższy czas, to już wiem, że nie sposób go stamtąd wyrzucić.

Rama, a w zasadzie cały frameset i zintegrowany kokpit czekały już na mnie. Odpakowując ramę czułem się jak dzieciak, który właśnie dostał nową zabawkę. No cóż, lata płyną i tylko zabawki jakby droższe. Coś chyba jest w powiedzeniu, że mężczyzna rozwija się do trzeciego roku życia, a potem już tylko rośnie. Wyciągałem więc ostrożnie mój nowy nabytek, ale i odczuwałem pewien niepokój, bo wybierając kolor w konfiguratorze Ridleya, nie byłem do końca pewien, jak będzie wyglądał w realu. Grafika, czy nawet zdjęcie niczego nie przesądzają. Kolory na monitorze, optyka aparatu, oświetlenie, wszystko to ma wpływ na ostateczny efekt i z reguły odbiega od rzeczywistości. Gdy wreszcie wyciągnąłem ramę z folii zabezpieczającej, to opadła mi szczęka (sorki, ale nic bardziej oryginalnego nie przychodzi mi do głowy). Kolor, który ujrzałem jest po prostu „za**bisty”, a efekt końcowy przeszedł moje oczekiwania.

A więc (wiem, od „a więc” nie zaczyna się zdania, ale ja sobie zacznę) mogę już rozpocząć budowę nowego roweru. Zdradzę wam, że mam już wszystko, bo po cichu, nie chwaląc się, nie publikując niczego, gromadziłem pozostałe komponenty. No i tak sobie myślę, czy nie warto wrócić do korzeni i opisać cały proces budowy? Przecież tym razem wszystko będzie inaczej. To pierwsza szosówka z hamulcami tarczowymi, pierwsza z pełnym wewnętrznym prowadzeniem przewodów, pierwsza ze zintegrowanym kokpitem, pierwsza z oponami szerszymi od 25mm. Tych „pierwsza” to mogę jeszcze kilka wymienić, ale na razie nie chcę zdradzać wszystkiego. Może więc będę to wszystko opisywał. Zobaczę…

A tak w ogóle, to pewnie zastanawiacie się (a może nie), jakiż to kolor jest takiej przecudnej urody, która wprowadziła mnie w zachwycenie? Niech i to na razie pozostanie tajemnicą.

P.S. Tyle tych tajemnic, że i tytuł tajemniczy, ale jeśli czytaliście w młodości „Pana Samochodzika”, to wiecie, o co chodzi.



Nerka

Wtorek, 18 marca 2025 • Komentarze: 0

Dzisiaj przypadkowo trafiłem na zdjęcie, które zostało zrobione w trakcie jednej z moich pierwszych wycieczek rowerowych. To była wiosna 2009 roku. Moja rowerowa pasja była w trakcie narodzin. Nie prowadziłem żadnego bloga, a Giant Boulder był rowerem marzeń. Jednak tym, co najbardziej mnie zaskoczyło, gdy patrzyłem na zdjęcie był fakt, że nie miałem przy sobie żadnego wyposażenia na wypadek awarii. Byłem tylko ja, mój rower i zapewne gdzieś w kieszonkach pochowane portfel, klucze od mieszkania i telefon. Nic poza tym. To była chyba jedyna wycieczka, na którą nie zabrałem niczego, co mogłoby mi pomóc w awaryjnej sytuacji.

No właśnie. Nie odkryję Ameryki, jeśli powiem, że w trakcie rowerowych wypadów mogą nas spotkać różne „przygody”. Najpopularniejsza z nich, jeśli można użyć takiego określenia, to przysłowiowy „kapeć” albo „guma”, czyli po prostu przebicie opony. Pół biedy, jeśli coś takiego przydarzy się w cywilizowanej okolicy, np. w mieście. Wtedy zwyczajnie można skorzystać z komunikacji, użyć Traficara albo, w ostateczności, zafundować sobie długi spacer i wrócić do domu. A co w sytuacji, gdy jesteśmy w środku lasu, kilkadziesiąt kilometrów od domu? Można zadzwonić do przyjaciela albo do żony, ale chyba najlepszą opcją jest wzięcie sprawy w swoje ręce. A jeśli tak, to oczywistą oczywistością jest konieczność posiadania przy sobie „pakietu przetrwania”, czyli wszystkiego tego, co do naprawy jest konieczne. Zazwyczaj trochę tego jest, a skoro tak, to trzeba to gdzieś trzymać. I właśnie tego dotyczy mój dzisiejszy wpis.

Od razu uprzedzam, że nie jest to poradnik, w którym padną jakieś odkrywcze myśli. To raczej historia moich doświadczeń związanych z przewożeniem wszystkiego tego, co może się przydać podczas rowerowych eskapad.

Thule Rail Hip Pack 2L
Thule Rail Hip Pack 2L
A zatem na początku był… plecak. Miałem (i mam do dzisiaj) zgrabny, stosunkowo niewielki plecak Evoc’a. Używałem go ładnych parę lat, czyli wtedy, kiedy dosiadałem rowerów MTB. Jakoś nie raził w oczy, był wygodny, no i mogłem do niego zmieścić mnóstwo mniej lub bardziej potrzebnych rzeczy. Potem przesiadłem się na moją pierwszą „szosę” i plecak zaczął mi przeszkadzać. Nie chodzi o to, że uwierał, czy był niewygodny, ale jakoś tak nie pasował do wizerunku kolarza szosowego. Wtedy cały ekwipunek ratunkowy oraz wożony od „wieków” aparat fotograficzny, powędrował do torebki podsiodłowej. Torebek tych miałem bez liku. Małe, średnie, wielkie, ładne, brzydkie. Każda miała jakieś plusy i minusy i chyba żadna nie zadowalała mnie na 100%. No i każda mniej lub bardziej psuła czystą formę rasowej szosówki.

Zaktualizowany pakiet przetrwania.
Zaktualizowany pakiet przetrwania.
Moja nieustająca skłonność do zmian sprawiła, że w tym roku wypróbuję jeszcze inną opcję. To „nerka”. Nie byle jaka „nerka”, bo Thule, a Thule synonimem jakości i użyteczności jest, a przynajmniej tak mi się wydaje. Wybrałem model Rail 2, czyli średni. Mogę do niej zapakować wszystko, czego potrzebuję, a na dodatek ma przewidziane miejsce na dwa bidony. Planując jakąś dłuższą wyprawę będę więc zabezpieczony przed odwodnieniem. Czy się sprawdzi? Nie mam bladego pojęcia, ale nie dowiem się, jeśli nie spróbuję.

Na koniec kilka zdań o wyposażeniu na wypadek awarii. Jakiejś specjalnej filozofii w tym nie ma. Prosty multitool, miniaturowa pompka oraz dwa naboje CO2 z odpowiednią końcówką. Po co? Bo, żeby napompować oponę o szerokości 25mm trzeba „machnąć” pompką około 300 razy. Używając naboju będzie szybciej. No to, po co pompka w takim razie? Ano w takim, że nabój ma ograniczoną pojemność, a ja chcę się zabezpieczyć na każdą okoliczność. Tym też tłumaczę fakt posiadania aż trzech dętek zapasowych. To lekkie TPU, więc się nie przemęczę, a fakt posiadania aż trzech tłumaczę tym, że chcę mieć spokój… święty spokój bez względu na długość trasy. No i jeszcze jedno. Lubię porządek (nie licząc szafy z ciuchami), więc będąc szczęśliwym posiadaczem drukarki 3D, wydrukowałem z miękkiego filamentu TPU coś w rodzaju organizera, który utrzyma w „ryzach” część „szpejów”.

Teraz pozostaje poczekać na powrót dobrej pogody i sprawdzić „nerkę” w praktyce.



Odrodzenie

Czwartek, 6 marca 2025 • Komentarze: 0

Stało się! Korzystając z pięknej wiosny na koniec tej zimy, po raz pierwszy od trzech lat wybrałem się na rower. Z namaszczeniem, czule i delikatnie ściągnąłem mojego Ridleya Helium ze ściany, zamknąłem za sobą drzwi, zniosłem go po schodach i ruszyłem przed siebie. Na początku poczułem się jakoś dziwnie. Trzy lata przerwy zostawiły jednak jakiś ślad, którego nie da się zniwelować po kilkuset metrach. Z jednej strony czułem się jak nowicjusz, który zaczyna eksplorować nieznane mu wcześniej obszary, a z drugiej strony miałem poczucie nostalgicznego powrotu do miejsc, które kiedyś doskonale znałem, a teraz na nowo będę odkrywał ich blask. Jadąc na doskonale znanym mi rowerze musiałem jednak przypomnieć sobie, jak skręca, jak hamuje, jak przyspiesza. Pierwsze kilometry były więc przedziwne, jakby nierzeczywiste, pokonywane nieco niepewnie, z dreszczykiem emocji, napiętą uwagą, ale z każdą upływającą minutą czułem się coraz pewniej i coraz bardziej poddawałem się cudownemu odczuciu wolności.

Byłem tak podekscytowany, że nie miałem czasu zrobić lepszego zdjęcia.
Byłem tak podekscytowany, że nie miałem czasu zrobić lepszego zdjęcia.
Przejażdżka nie była zbyt długa, bo jej istotą nie miał być ani czas, ani liczba pokonanych kilometrów, ale sprawdzenie, jak to jest, gdy po tak długiej przerwie wsiada się na rower i na nowo odkrywa radość. Chciałem też sprawdzić, czy ponad trzy miesiące treningów przyniosły jakiś wymierny efekt. I tutaj się zaskoczyłem. Pewnie każdy rowerzysta pamięta taką sytuację, że zdawało mu się, iż w jakimkolwiek kierunku by nie jechał, wiatr wiał prosto w twarz. Dzisiaj miałem tak samo, tylko… dokładnie na odwrót. Miałem wrażenie, że niezależnie od kierunku jazdy, wiatr był moim sprzymierzeńcem. Litry treningowego potu opłaciły się. Czy z wiatrem, czy pod wiatr, czy z góry, czy pod górę, jechało mi się naprawdę spoko. Byłem tak mocno podekscytowany tym faktem, że w imię hasła „chwilo trwaj”, nie chciałem zatrzymać się i „cyknąć” choć jedną fotkę z trasy.

Dobry był to czas i teraz z jeszcze większym optymizmem czekam na prawdziwą wiosnę. Obawy sprzed kilku miesięcy, że mój najlepszy czas już dawno minął, że pozostało już tylko pokornie zaakceptować nieuchronnie zbliżającą się jesień życia, okazały się bezpodstawne. Wiem, mam prawie 59 lat, ale to tylko stan umysłu. Mogę się poddać i resztę życia spędzić przed telewizorem, karmiąc się coraz gorszymi wiadomościami. Ale zamiast tego mogę uwierzyć, że najlepsze jest dopiero przede mną, a wiek… a wiek to stan umysłu. I taką opcję wybieram.



Mocne mocy różnice

Poniedziałek, 24 lutego 2025 • Komentarze: 2

Po którymś tam treningu z gatunku VO2-Max zacząłem podejrzewać, że coś jest nie tak. Wydawało mi się, że jestem niewspółmiernie zmęczony w stosunku do skali trudności treningu. Najłatwiej było dojść do wniosku, że po prostu wiek zrobił swoje i z tym nawet nie warto dyskutować. Ale była też druga opcja – a może pomiar mocy w trenażerze nie pokazuje prawdy, całej prawdy i tylko prawdy?

Tutaj warto sobie zadać pytanie, czy dokładność pomiaru mocy w ogóle ma znaczenie? Jeśli miernik pokazuje 100 zamiast 110 watów, to jest to problem, czy nie? Okazuje się, że odpowiedź wcale nie jest oczywista i w zasadzie trzeba powiedzieć: to zależy. Jeśli chcemy pokazać światu, że liczba watów na kilogram upoważnia nas do stwierdzenia: „jestem jak Pogačar… no, prawie”, to dokładność pomiaru ma zasadnicze znaczenie. Jeśli jednak chcemy śledzić progres naszej formy, to w większości przypadków niedokładność pomiaru nie będzie miała znaczenia, o ile oczywiście nie jest zbyt duża. Ważne jest tylko to, aby pomiary były powtarzalne. Załóżmy, że korzystając z trenażera, który zaniża moc o 5%, wykonaliśmy test FTP uzyskując 200 watów. Po zakończeniu planu treningowego test wykazał 220 watów. To oznacza, że poprawiliśmy się o 10%. Trenażer przekłamuje o 5%, więc rzeczywiste początkowe FTP wynosiło nie 200, a 210 watów, a końcowe nie 220 lecz 231 watów. Jednak procentowy wzrost jest dokładnie taki sam, czyli 10%.

Sytuacja ulega diametralnej zmianie, gdy używamy wielu pomiarów mocy, np. jeden mamy w trenażerze, a drugi w rowerze. Jeśli błędy pomiarowe na obu urządzeniach znacznie się różnią, to mamy problem. Załóżmy, że bazując na naszym FTP, które zmierzyliśmy na trenażerze, wyznaczyliśmy sobie strefy mocy. Opierając się na tych wartościach, zaplanowaliśmy konkretny trening interwałowy, ale tym razem w realu, na naszym rowerze. Jedziemy i nagle okazuje się, że trening jest nadspodziewanie mało wymagający. Czy to zasługa świeżego powietrza? A może dzieje się coś przeciwnego – ledwie dajemy radę i z treningu wracamy „na oparach”. Czyżby to wiosenne osłabienie? Ani jedno, ani drugie. Po prostu pomiar mocy zainstalowany na rowerze podaje inne wartości niż jego odpowiednik na trenażerze. Pal licho, jeśli wskazania różnią się o kilka procent. Wtedy prawdopodobnie nie poczujemy różnicy. Ale jeśli różnica wynosi 10 i więcej procent, to cały misternie ułożony plan treningu właśnie się wysypał.

Potencjalnie taka właśnie sytuacja może wystąpić u mnie, więc moja inżynierska dusza nie pozwoliła przejść nad tym do porządku dziennego i musiałem się przekonać, który z nas dwóch jest tym słabszym – ja, czy mój trenażer.

W teorii to proste zadanie. Wystarczy mieć drugi pomiar mocy, np. ten zainstalowany w rowerze, przenieść go do trenażera, wykonać trening mierząc moc podawaną przez oba mierniki i finalnie porównać średnie wartości mocy. Jeśli mamy rower z miernikiem mocy w korbie, to można założyć ją do trenażera. Podobnie można zrobić z pomiarem mocy w pedałach. Trudniej, jeśli moc jest mierzona na „pająku” korby lub w obu korbach. W takim przypadku musimy przełożyć obie korby, co nie zawsze jest możliwe. Beznadziejnie, jeśli mamy piastę z pomiarem mocy – raczej trudno będzie założyć koło do trenażera direct-drive. Następnie musimy zadbać o to, aby obserwować wskazania obu mierników. Ideałem byłoby, gdybyśmy po prostu użyli dwóch liczników i każdy z nich sparowany byłby z innym pomiarem mocy. Gdy to już wszystko jest gotowe, wystarczy zrobić kilkunasto- lub kilkudziesięciominutowy trening, a potem porównać średnie moce z obu liczników. Gdy już wiemy jaka jest różnica, to możemy odpowiednio korygować wartość naszego FTP przy planowaniu treningów na innym sprzęcie. Tyle teorii. W praktyce jest to trochę bardziej skomplikowane, bo trzeba wziąć pod uwagę, że trenażer mierzy moc na osi, a w rowerze jest ona mierzona w pedałach, na korbie lub na pająku. Część mocy jest zatem tracona w samym napędzie, ale ta wartość jest stała i relatywnie niewielka, więc żeby nie komplikować wystarczająco zawiłego opisu, pozwolę sobie ją pominąć.

Dość gadania, czas się wziąć do roboty!  

Pedały Favero Assioma PRO MX-2.
Pedały Favero Assioma PRO MX-2.
Wyjąłem z szafy świeżutkie, pachnące nowością pedały z pomiarem mocy Favero Assioma PRO MX-2. Są przeznaczone do rowerów MTB i graveli, ale ponieważ uprawiam tzw. „kolarstwo romantyczne”, będę je wykorzystywał w mojej nowej „szosie”. Wszystkie testy, recenzje, opinie użytkowników  potwierdzają, że Assioma PRO MX-2 gwarantują bardzo dokładny, dwustronny pomiar mocy. Sparowałem je z moim nowym nabytkiem, czyli Garminem Edge 1040 (także wyjąłem go z szafy i także pachniał nowością). Moc przekazywana przez trenażer była standardowo przekazywana do mocno wyeksploatowanego, dożywającego swoich dni w zaciszu domowym, Edge’a 1000. Tworząc ten swoisty „układ pomiarowy”, czułem się jak student na laborce z miernictwa. Na koniec pozostał jeszcze jeden element, czyli… ja. Musiałem zrobić jakiś trening. Wybrałem 52-minutową walkę o poprawę VO2-Max, czyli można powiedzieć, że nie było lipy tylko cierpienie. Jak już doszedłem do siebie i spojrzałem na rezultat, wszystko stało się jasne. Średnia moc obliczona na podstawie wskazań trenażera wyniosła 152 waty. Średnia moc z pedałów wyniosła 173 waty. To prawie 14% różnicy!

Wniosek jest prosty. Gdybym zmierzone na trenażerze FTP „przeniósł” bez żadnej korekty na rower, to wszystkie wyznaczone strefy mocy byłyby zaniżone o kilkanaście procent, sprawiając, że treningi byłyby mniej obciążające i przy okazji mniej efektywne, czego bym sobie nie życzył. Znając wyniki pomiarów będę mógł odpowiednio skorygować strefy mocy.

Tajemnicą pozostaje, skąd się wzięła aż taka różnica. Moje podejrzenia kieruję w stronę dawno wykonanego przeze mnie, dogłębnego przeglądu trenażera. O ile sobie przypominam, z jakichś powodów demontowałem koło zamachowe. Obawiam się, że w ten sposób doprowadziłem do zmiany fabrycznego współczynnika kalibracji. Tak więc, winny prawdopodobnie jest ten, który pisze te słowa.

Komentarze

img
Rafał • Sobota, 1 marca 2025, 21:32

Dobra, podbiję stawkę i spytam o coś, o czym nikt nie mówi, a jest to bardzo ważna sprawa – technologia produkcji trenażerów. Podam dwa przykłady, które osobiście przetestowałem. Pierwszy to Tacx Flux S – jego główną technologią jest fizyczne koło zamachowe. Większość trenażerów działa w ten sposób, ponieważ jest to tańsze rozwiązanie. Drugi trenażer to Tacx NEO 2T, który zamiast fizycznego koła zamachowego wykorzystuje wirtualne koło zamachowe. Dlaczego tak podkreślam ten aspekt? Odpowiedź znalazłem po ponad dwóch latach użytkowania Fluxa i przejechaniu na nim 15 tysięcy kilometrów. Chciałem czegoś lepszego, choć na Fluxa nie mogłem narzekać. Kupiłem więc NEO 2T i już po pierwszej jeździe zauważyłem gwałtowny spadek watów, mimo że wysiłek był taki sam. Porównanie mocy: Tacx Flux S – średnia moc z 1 godziny: 300 W Tacx NEO 2T – średnia moc z 1 godziny: 270 W Różnica 30 W to ogromna zmiana. Ale dlaczego tak się dzieje? Postanowiłem zgłębić temat i znalazłem odpowiedź – wszystko rozbija się o koło zamachowe. Wpływ koła zamachowego na generowaną moc To zjawisko dotyczy wszystkich trenażerów z fizycznym kołem zamachowym. Działa to bardzo prosto – rozpędzone koło zamachowe wygładza naszą jazdę, co oznacza, że pomaga nam utrzymać waty. ➡️ Rozpędzenie zarówno fizycznego, jak i wirtualnego koła zamachowego do 300 W wymaga tyle samo energii. ➡️ Utrzymanie tej mocy to już inna sprawa: W trenażerze z fizycznym kołem zamachowym koło, dzięki swojemu pędowi, pomaga nam utrzymać moc. Na przykład: kręcimy z mocą 280 W, ale dzięki energii kinetycznej koła zamachowego otrzymujemy dodatkowe 20 W, co w sumie daje nam średnią moc 300 W. W trenażerze z wirtualnym kołem zamachowym tego wspomagania nie ma – każdy wat, który widzimy, to wyłącznie moc generowana przez nasze nogi. Znaczenie dla treningu i wyścigów Rzeczywista moc w na dworze

img
Rafał • Sobota, 1 marca 2025, 21:33

(ciąg dalszy) W realnej jeździe nikt nas nie wspomaga – nie ma dodatkowych watów od koła zamachowego. Może się więc okazać, że nasze FTP nie jest tak wysokie, jak pokazywał trenażer z klasycznym kołem. Wyścigi e-sportowe (Zwift, Rouvy, itp.) W amatorskich wyścigach online większość osób korzysta z tańszych trenażerów z fizycznym kołem zamachowym, co oznacza, że mogą one nieco "zawyżać" ich moc. Ktoś jeżdżący na trenażerze z wirtualnym kołem zamachowym (np. Neo) jest w pewnym sensie na gorszej pozycji, bo jego trenażer nie dodaje mu „gratisowych” watów. Czyli podsumowując – jeśli trenowałeś na trenażerze z fizycznym kołem zamachowym, to Twoje wyniki mogły być nieco zawyżone. Natomiast Neo pokazuje Ci Twoją rzeczywistą moc bez żadnego wygładzania.

Dodaj komentarz...



Poprawiłem FTP!

Piątek, 21 lutego 2025 • Komentarze: 0

Dwa dni regeneracji minęły i ponownie wsiadłem na trenażer. Po ośmiu tygodniach trenowania czułem się silniejszy i miałem podstawy, aby spodziewać się wzrostu FTP. Jednak nauczony doświadczeniem poprzedniego testu, którego rezultat nieco mnie rozczarował, nie oczekiwałem jakiegoś spektakularnego wzrostu mocy. Realnie liczyłem na jakieś 190, może 195 watów. W marzeniach widziałem dwójkę z przodu. Okazało się, że moje szacunki i marzenia były zbyt zachowawcze. Od dzisiaj moje FTP wynosi 210 watów. To nie koniec, bo mój Elite Direto zaniża moc o prawie 14%, więc moje rzeczywiste FTP wynosi 239 waty, co daje około 3 W/kg.

A zatem poprawiłem się o ponad 15%. Czy możliwy jest taki wzrost formy w 8 tygodni? W przypadku osób regularnie trenujących, nie. W przypadku amatorów, którzy rozpoczynają swoją przygodę z kolarstwem, jak najbardziej tak. Ja jednak nie należę ani do pierwszej, ani do drugiej grupy. Wydaje mi się, że jest to skutkiem dwóch czynników. Po pierwsze, pamięć mięśniowa. Wcześniej byłem dobrze wytrenowany, więc teraz szybciej adaptuję się do wysiłku. Po drugie, motywacja. Jestem bardzo zmotywowany, wręcz zdesperowany, aby wrócić do formy.

Co teraz? No właśnie nad tym się zastanawiam. Czy rozpoczynać kolejny plan treningowy, czy może ograniczyć się do pojedynczych treningów, albo po prostu „pojeździć” sobie po wirtualnych trasach? Na razie wiem tylko tyle, że nadal muszę pracować, aby na wiosnę być jeszcze silniejszym.

I jeszcze jedno. Powyżej napisałem, że mój Elite Direto zaniża moc o prawie 14%. Skąd to wiem? Jak do tego doszedłem? O tym napiszę już wkrótce.



Ostatni trening

Wtorek, 18 lutego 2025 • Komentarze: 0

Po ośmiu tygodniach nadszedł dzień, gdy po raz ostatni usłyszałem dźwięk oznaczający zakończenie treningu. W sumie słyszałem go 48 razy, bo tyle treningów złożyło się na mój kolejny etap powrotu do formy. Teraz dzień albo dwa odpoczynku i regeneracji, a potem chwila prawdy, czyli kolejny test FTP. Spojrzenie na historię tych 48 treningów pozwala mi być ostrożnym optymistą. Optymistą, bo czuję się mocniejszy. Ostrożnym, bo poprzednim razem efekt finalny był skromniejszy od oczekiwanego. Za kilka dni wszystko będzie jasne.

Nie zawsze było łatwo.
Nie zawsze było łatwo.
Pierwsze tygodnie były dość ciężkie. Prawdę mówiąc, nie czułem żadnego progresu. Ich zwieńczeniem był jeden z treningów w strefie anaerobowej, w trakcie którego nie byłem w stanie „dokręcić” większości interwałów. Gdy w kolejnym tygodniu miałem wykonać podobny, a nawet jeszcze nieco trudniejszy trening, byłem pewien, że znów nie dam rady. Negatywne myślenie jest w stanie przesądzić o porażce, ale ta zasada nie sprawdziła się tym razem. Zaliczyłem wszystkie interwały, chociaż pod koniec każdego z nich nie byłem pewien, jak się nazywam. Z każdym tygodniem stopień trudności wzrastał, a ja nie tylko dawałem radę, ale wyraźnie czułem, że mam jeszcze zapas sił. Zdecydowanie też poprawił mi się pułap tlenowy. To stąd bierze się mój optymizm przed nadchodzącym testem. O ile jestem lepszy? Tym razem nie będę prorokował. Zobaczymy.

Tak na marginesie. W trakcie testów jednych z najlepszych na rynku pedałów z pomiarem mocy, czyli Favero Assioma PRO MX-2,  okazało się, że mój trenażer znacząco zaniża moc. Różnica wynosi prawie 16%! To oczywiście nie ma wpływu na jakość treningów, bo podstawą jest powtarzalność pomiarów, ale będzie miało znaczenie, gdy tak ustalona wartość FTP będzie podstawą treningów na rowerze z innym pomiarem mocy. Będę musiał wziąć poprawkę i dodać te 16%. To w sumie dobra wiadomość, bo okazuje się, że nie jestem aż tak słaby, jak mi się wydawało.

Może już dość tego odchudzania?
Może już dość tego odchudzania?
Kolejną dobrą nowiną jest redukcja wagi do 79 kg. To już ponad 15 kg mniej niż ważyłem w połowie listopada. To naprawdę sporo i żeby sobie uświadomić ile to jest, wystarczy wyobrazić sobie, że mamy do przejechania stromy podjazd, ale musimy zabrać na plecy 10 półtoralitrowych butelek wody mineralnej. Niewykluczone, że zostanę już przy tej wadze, bo coraz częściej znajomi pytają mnie, co mi się dzieje i nie do końca wierzą, że utrata wagi jest skutkiem determinacji związanej z moją pasją.

A teraz czas na chillout…

Dwa dni bez roweru… Jak to wytrzymam?

A… spokojnie, przecież mogę „podłubać” przy projekcie nowego roweru.

 

 

 

 

 

 



Nowy rower… od zera

Poniedziałek, 10 lutego 2025 • Komentarze: 0

Historia mojej rowerowej pasji sięga roku 2009. Gdzieś na początku tamtego roku z przerażeniem spojrzałem na wyświetlacz wagi łazienkowej i postanowiłem coś z sobą zrobić. To „coś” to był mój pierwszy rower. Złapałem bakcyla i tak się zaczęło. Potem poszło już gładko.

Jestem „techniczny”, więc od samego początku wszystko przy rowerze robiłem sam, a już po kilku miesiącach od zakupu pierwszego roweru wpadłem na pomysł, że kolejny rower złożę sobie sam. No i w ten sposób moja pasja jeszcze bardziej się pogłębiła – jak by nie patrzeć, połączyłem radość jeżdżenia z radością tworzenia.

Dość regularnie składałem kolejne swoje rowery, ale tylko dwa razy budowałem je kompletnie od zera, czyli nie mogąc wykorzystać (prawie) żadnych elementów z poprzedniego roweru. Tak było w przypadku Gianta XTC, którego budowałem na przełomie 2009 i 2010 roku. Z budżetowego Gianta Bouldera nie miałem czego przekładać. Tak było, co zupełnie oczywiste, także w przypadku mojej pierwszej szosówki, czyli Ridleya Fenixa. W pozostałych przypadkach zawsze mogłem coś wykorzystać, czy to napęd, czy koła, czy hamulce.

Teraz po raz trzeci będę budował rower od początku. Co nieco wspominałem o tym już kilka tygodni temu, ale wtedy nie miałem jeszcze pewności, co to będzie. Dzisiaj już wiem. Moim kolejnym rowerem będzie Ridley Falcn.

Dlaczego Ridley? Dlatego, że po prostu zawsze świetnie się czułem na rowerach tej belgijskiej marki. Czynnik ekonomiczny także jest ważny, a tak się składa, że w porównaniu z innymi topowymi markami, Ridley ma dość rozsądne ceny. Nie bez znaczenia jest też fakt, że zawsze byłem bardzo zadowolony z jakości obsługi klienta w firmie Bike4Race z Opola, prowadzonej przez pana Andrzeja Wróblewskiego. Kolejny raz potwierdza się, że zadowolony klient wraca.

Kwestią pozostawał wybór ramy. Od samego początku założyłem, że z racji mojego wieku i nieuchronnie zbliżającej się daty, od której gwarantem mojej zasobności będzie ZUS, mam jedną z ostatnich szans, aby spełnić marzenie. Za kilka lat będę pewnie słabszy (biologii się nie oszuka), Mój Ridley Falcn będzie miał inne koła, inny napęd i w ogóle będzie w innym kolorze.
Mój Ridley Falcn będzie miał inne koła, inny napęd i w ogóle będzie w innym kolorze.
a i możliwości finansowe mogą ulec pogorszeniu, więc jeśli nie teraz, to być może nigdy. Z tego powodu postanowiłem, że nie będę wybierał stockowego malowania, ale skorzystam z konfiguratora Ridleya. Początkowo zamierzałem zamówić frameset Ridley Fenix SLiC, czyli konstrukcję typu endurance, ale okazało się, że ten model jest już na „wymarciu”. Kolejnym pomysłem był Grifn, czyli uniwersalna rama, która prawdopodobnie zastąpi Fenixa. Można na niej złożyć zarówno szosę jak i gravela, jest więc uniwersalna. W końcu doszedłem jednak do wniosku, że moje umiłowanie małopolskich wzgórz zostanie lepiej zaspokojone przez Ridley Falcn. Pozostał ostatni dylemat: Falcn czy Falcn RS. Falcn RS to topowa, bezkompromisowa maszyna. Falcn to jej odmiana dla „ludu”, o identycznej geometrii i różniąca się kilkoma szczegółami, np. sztycą, no i oczywiście wagą. Rama RS jest lżejsza o 122g, a widelec RS jest lżejszy o 39g. W tym momencie doszły do głosu resztki rozsądku. Porównałem ceny i okazało się, że jeśli zdecyduję się na Falcn RS, to 1 gram zysku na wadze będzie kosztował około 11 Euro! Chyba nie muszę uzasadniać, że schudnięcie o 122 gramy będzie znacznie tańsze.

Ostatecznie zdecydowałem się na frameset Ridley Falcn. Ale właśnie wtedy pojawił się niespodziewany problem. Okazało się, że od początku bieżącego roku (2025), nie ma w Polsce oficjalnego przedstawiciela Ridleya, co automatycznie wykluczało złożenie zamówienia u któregokolwiek dystrybutora na terenie Rzeczypospolitej. Dziwne, ale tak właśnie było. Skontaktowałem się z Ridleyem i otrzymałem odpowiedź, że problemem są zaległości finansowe. No tak, jak nie wiadomo, o co chodzi, to zawsze chodzi o pieniądze. Belgowie poradzili mi złożenie zamówienia u dystrybutora w Czechach lub na Słowacji. Tak nie chciałem – może to śmieszne, ale dlaczego podatek ma trafić  do naszych południowych sąsiadów – i po rozmowie ze wspomnianym panem  Andrzejem Wróblewskim, postanowiłem, że poczekam. Dziwne… na stare lata człowiek robi się taki cierpliwy.

Ostatecznie frameset został zamówiony pod koniec stycznia i będzie gotowy pewnie gdzieś w połowie marca. Mam więc czas na kompletowanie pozostałych komponentów, no i na budowanie formy.



Nie ma lekko

Wtorek, 28 stycznia 2025 • Komentarze: 0

Wczoraj napisałem krótkie podsumowanie moich styczniowych treningów, wspominając o nadziei na wzrost mojego FTP. Dzisiaj miałem trening o znamiennej nazwie „Power Intervals”. Sześć 150-cio sekundowych interwałów na poziomie około 130% FTP, przedzielonych dwuminutową spokojną jazdą. Pierwszy zaliczyłem. W drugim czułem już ból, ale dotrwałem do końca. Przed końcem trzeciego moja kadencja znacząco spadła, ale jakoś przepchałem te waty. Podobnie było za czwartym razem. Dwa ostatnie interwały były walką o przetrwanie – przegraną walką. Poddałem się około 30-40 sekund przed końcem. Zatrzymałem się na kilkanaście sekund i dopiero potem zakończyłem interwał. Jakieś wnioski? Owszem. Moja droga do formy nie będzie ani krótka, ani łatwa…