Ostatnia misja Edge 1000

Piątek, 17 stycznia 2025 • Komentarze: 0

Dawno temu w zamierzchłych czasach, gdy chciwość i korporacje nie rządziły jeszcze światem, istniała pewna zależność – czym więcej zapłaciłeś za produkt, tym bardziej mogłeś być pewny, że będzie działał długo i bezawaryjnie, a gdyby jakimś zbiegiem okoliczności popsuł się, to byłeś pewien, że da się go naprawić. Czasy się zmieniły i jakość produktów także, chociaż jakiś czas temu nadal obowiązywała zasada, że za jakość się płaci, więc kupując markowy towar i płacąc za niego miliony monet, mogłeś cieszyć się nim dowolnie długo. Ale to też się skończyło…

Dematerializacja chińskiej uszczelki.
Dematerializacja chińskiej uszczelki.
Kupiłem kiedyś komputer rowerowy Garmin Edge 1000, płacąc za niego niemałą kwotę. Garmin ma bardzo ciekawą politykę, polegającą na tym, że testerami jego urządzeń są… użytkownicy. To oznacza, że jeśli kupisz nowy produkt Garmina, to nie znasz dnia ani godziny, kiedy zawiedzie. Ale spokojnie, nowa wersja oprogramowania usunie błędy, wprowadzając przy okazji kilka nowych. Ale to nic, bo kolejna wersja już będzie od nich wolna, itd. Po drugiej lub trzeciej aktualizacji softu, mój Garmin zaczął działać stabilnie i nawiasem mówiąc, działa do dzisiaj. Tyle, że w międzyczasie pojawiło się małe „ale”. Ten międzyczas dziwnym trafem miał miejsce wtedy, gdy akurat skończyła się gwarancja. Otóż uszkodziła się osłona włącznika zasilania, przez co włączenie urządzenia wymagało użycia wykałaczki, nie wspominając o tym, że przestało być szczelne. Geniuzyłsz marketingu Garmina zaproponowali mi wymianę komputerka na nowy za skromną opłatą wynoszącą jakieś 75% ceny nowego urządzenia. Na moją sugestię, że przecież wszystko działa, tylko uszczelka odmówiła posługi, odpowiedzieli, że rozumieją, ale takowej części zamiennej nie ma, nie będzie i w ogóle nigdy nie było. Rozumiecie? Wyobraźcie sobie, że macie samochód, w których wszystko działa, ale schrzaniła się stacyjka i skończyła się gwarancja, a serwis rozkłada ręce i mówi, że nie ma stacyjek, więc niech „se” pan kupi nowe auto z rabatem 25%.

Szału nie ma, ale przynajmniej działa. Wiwat drukarki 3D!
Szału nie ma, ale przynajmniej działa. Wiwat drukarki 3D!
Rzecz jasna wypiąłem się na Garmina i przy pomocy kleju i kilku innych szpejów załatałem dziurę. Kiedyś już o tym pisałem i link do owego artykułu znajduje się poniżej. Generalnie nie lubię prowizorek, więc szukałem innego rozwiązania i po jakimś czasie znalazłem ofertę na Aliexpress. Była to cała dolna część obudowy Edge’a 1000 łącznie z nieszczęsną uszczelką, opisana oczywiście jako „oryginalna”. Oczywiście słowo „oryginalna” w języku chińskim oznacza wyłącznie to, że została wykonana w sposób wybitnie oryginalny przez małe chińskie rączki. No, ale lepsze takie coś aniżeli nic i może warto dać szansę naszym żółtym braciom. Szansę dałem i nie powiem, byłem zadowolony, nic złego się nie działo i Garmin przeżył kolejne lata. Do dzisiaj…

Dzisiaj chciałem włączyć komputerek, a tutaj niespodzianka – chińska „oryginalna” gumeczka zdematerializowała się, odsłaniając bezwstydnie wnętrze Edge’a. Cóż było robić? Wykałaczka poszła w ruch i trening zaliczyłem.

No i co teraz – pomyślałem. Chyba już nie ma sensu kolejny raz „inwestować” w „oryginał” na Aliexpress. Ale kupować nowego Garmina teraz, gdy trenuję w domu, też nie ma sensu. Tyle, że problem trzeba było jakoś rozwiązać. Na szczęście mam drukarkę 3D. Pogrzebałem trochę po necie i znalazłem rozwiązanie, które widać na zdjęciu. Mała płytka plus mały bolec plus klej i Garmin znów żyje. Tyle tylko, że raczej nie widzę go na zewnątrz, bo szczelny to on już nie jest. Ale przynajmniej działa.

I tak oto, towarzysz setek moich eskapad rowerowych, będzie spełniał swoją ostatnią misję, jako komputer treningowy.



Szalony pomysł

Sobota, 11 stycznia 2025 • Komentarze: 0

Nie oszukujmy się. Jazda na trenażerze jest nudna, a w przypadku dłuższych treningów obciążająca psychicznie. No bo jak długo można kręcić i udawać, że się jedzie, nie zaliczając choćby metra realnego dystansu. Problem złagodziły aplikacje typu Zwift czy Rouvy. Teraz przynajmniej można „poruszać” się w wirtualnym świecie, ale to nadal nie to samo, co prawdziwa jazda wśród pięknych okoliczności przyrody. Żaden wentylator nie zastąpi wiatru, ani jeden podjazd w wygenerowanym uniwersum nie będzie prawdziwą wspinaczką. Zapach wylewanego litrami potu też ma się nijak do rzeczywistości, chociaż akurat w tym przypadku widzę pewien plus – czy ktoś z was miał wątpliwą przyjemność jazdy pomiędzy polami w czasie, gdy akurat wylano na nie gnojówkę? W tej konfrontacji zapach potu to „perfuma”.

Pewnie każdy, kto zimą pedałuje w zaciszu domowym, próbował jakoś umilić sobie ten czas. Niektórzy polecają czytanie książek, najlepiej ebooków, bo pot nie kapie na papier. U mnie to nie działa, bo gdy mam mocne interwały, to nie potrafię się skupić na treści, a gdy interwały są jeszcze mocniejsze, to wręcz mylę literki. Z tego samego powodu nie oglądam filmów podczas treningu. Wiem, że są tacy, którzy w ten sposób uzupełnili filmowe braki. Ja nie potrafię. Zamiast tego moją odskocznią bardzo często jest muzyka. Nie muszę się skupiać na treści, mogę sobie gdzieś tam w myślach podążać za linią melodyczną, a czasem mogę rzucić okiem na licznik czasu i np. skojarzyć sobie, że aktualny interwał skończy się w tym samym czasie, co słuchana piosenka. To pomaga. Może niekoniecznie sąsiadom, bo muzyka musi być głośniejsza od trenażera i od odgłosów wydawanych przeze mnie, ale generalnie jest git.

Ale czasem nie słucham muzyki, a nudę i rutynę zabijam myśleniem. Tak, tak, zdarza mi się. Kłopot w tym, że jak się tak myśli i myśli, to można wpaść na jakiś pomysł – czasem mądry, czasem głupi, nierzadko szalony. Trzeba uważać, o czym się myśli, bo jak jakaś myśl padnie na podatny grunt, to może zacząć kiełkować i już trudno będzie odgonić ją od siebie.

Tak się właśnie stało.

Kręciłem sobie spokojnie, zaliczając kolejne fazy treningu i myślałem. Przypomniało mi się, że początek roku prawie zawsze był dla mnie czasem, w którym zajmowałem się rowerowym „hardware’em”. Zawsze coś można było zmienić, ulepszyć, odchudzić, poprawić. A to nowe koła, albo nowy napęd, albo choćby nowa owijka. Problem pojawił się, gdy zbudowałem sobie rower „absolutny”. W moim Ridleyu Helium SLX niewiele można było poprawić. Odchudzanie nie miało żadnego sensu, bo i tak ważył poniżej limitu narzuconego przez UCI. Napęd i koła też były z najwyższej półki. Modyfikacje ograniczały się więc głównie do opon, bo te rokrocznie wymagały wymiany po przejechaniu iluś tam tysięcy kilometrów. Niewielkie to zmiany, ale jednak zmiany. Reasumując, zima zawsze była poświęcona kwestiom technicznym i przygotowaniu roweru do nowego sezonu.

Co by tu zmienić – myślałem więc, pokonując kolejne wirtualne odcinki świata Zwifta. Odpowiedź nadeszła szybko i nie była taka, jakiej bym oczekiwał – nic się nie da zmienić. Przez trzy lata mojej rowerowej abstynencji wszystko się zmieniło, a najgorsze jest to, że to „wszystko” jednocześnie przestało być kompatybilne z moim wypieszczonym, ultra lekkim Helium SLX. Wystarczy powiedzieć, że aktualna grupa Dura-Ace nie obsługuje już hamulców szczękowych, co w zasadzie zamyka możliwość modyfikacji czegokolwiek we „wszystkomającym” rowerze. No chyba, że wymienię sobie Garmina 1000 na 1050, ale nie o to chodzi.

Zapewne domyślacie się, że powyższa konkluzja bynajmniej mnie nie uspokoiła, a moje myśli zaczęły niebezpiecznie podążać w jedynym kierunku, który rokował szanse powodzenia. Skoro nie mogą ulepszyć roweru, to może powinienem – uwaga – zbudować sobie nowy?!

Zaiste zacna to koncepcja, ale posiadająca dwie zasadnicze wady. Po pierwsze, budując nowy rower zazwyczaj wykorzystywałem sporo elementów z poprzedniego roweru – napęd, koła, kierownica, sztyca, itp. Jeśli będę chciał złożyć maszynę odpowiadającą bieżącym trendom, to mogę wykorzystać jedynie sztycę, siodełko i koszyki na bidon. Dramatycznie niewiele. A to oznacza, że tanio nie będzie. Po drugie, jeśli masz super-rower, to nie chcesz żeby ten nowy był gorszy. Gdybym miał starsze Porsche w garażu, to raczej nie marzyłbym, aby zmienić go na Dacię, tylko dlatego, że ma np. asystenta pasa ruchu. Nie mogę więc zbudować byle jakiego roweru, ale bardzo dobry rower. A to oznacza dokładnie to samo, o czym pisałem w „po pierwsze” – tanio nie będzie. A skoro tak, to odrzucam cały pomysł, traktując go jako wyjątkowo niemądry.

Tyle, że on wrócił kolejnego dnia. I kolejnego. I w następny też…

Już wiedziałem, że nie ma szans, aby od niego uciec.

Nie, nie zapomniałem napisać, jaki mam pomysł na nowy rower. Po prostu ten wpis jest już byt długi. Wszystko w swoim czasie…



Krok za krokiem

Czwartek, 9 stycznia 2025 • Komentarze: 0

To już ponad 50 treningów i około 50 godzin spędzonych na trenażerze. Czy widzę jakiś postęp? Tak, ale wolniejszy, niż początkowo mi się wydawało. Byłem zbyt wielkim optymistą, zakładając, że po krótkim czasie wrócę do formy. Może, gdybym był młodszy, to faktycznie tak by się stało, ale teraz muszę się po prostu uzbroić w cierpliwość. Treningowe widoki.
Treningowe widoki.
Najważniejsze, że nadal mam motywację, która z każdym dniem jest coraz silniejsza. To nic, że postęp jest wolniejszy niż myślałem. Najważniejsze, że jest! Mam znajomych, którzy choć nie mają tylu lat, co ja, uznali, że najlepsze już dawno minęło i oto nadszedł schyłek radości wszelkich. Tymczasem ja chcę udowodnić, że wiek to tylko stan umysłu. Można być osiemnastoletnim staruszkiem albo siedemdziesięcioletnim chłopakiem – wybór należy do ciebie. Jasne, w wieku 58 lat raczej nie wygram choćby Tour de Pologne, ale czy coś stoi na przeszkodzie, aby zamiast bezsensownego wygrzewania się na kanapie z pilotem w ręce, ruszyć przed siebie, aby napawać się pięknem tego świata? I to nie byle jak ruszyć, ale w dobrym tempie! Niedawno widziałem relację starszego ode mnie człowieka , który zmierzył się z kultowym podjazdem Laskowa. Średnie nachylenie na 1km to 18,9%, a najbardziej strome 100m ma ponad 26%. Uda bolą od samego patrzenia na te liczby. Wspomniany gość dał radę. I nawet przeżył. Da się? Da się! Nie wiem, czy mnie uda się podobna sztuka. Nawet nie wiem, czy spróbuję. Ale wiem jedno. Nie chcę spędzić tego etapu mojego życia na rozpamiętywaniu, jak to kiedyś było wspaniale, albo na żałowaniu, że czegoś się nie zrobiło, albo przeciwnie – że coś się zrobiło, tyle, że źle. Nie chcę zgnuśnieć, zdziadzieć, stać się malkontentem, starą pierdołą z wymalowanym na twarzy grymasem dezaprobaty wszystkiego i wszystkich. Nie chcę i już. A więc jutro znów wsiądę na trenażer i zrobię kolejny mały kroczek. A potem jeszcze jeden i jeszcze jeden…



Nowe otwarcie

Środa, 1 stycznia 2025 • Komentarze: 0

Pomyślałem sobie, że może wypadałoby zrobić jakieś podsumowanie minionego roku i napisać coś o planach na rok kolejny. Początkowo wydawało mi się, że nie za bardzo mam co wspominać. Przecież w 2024 roku niewiele się działo w sferze mojej rowerowej pasji. W zasadzie mógłbym napisać, że był to kolejny stracony rok. Ale czy na pewno? Czy przypadkiem nie wydarzyło się coś, co w jednej chwili przekreśliło tę stratę, nadając minionym dniom zupełnie nowy sens? Od dłuższego czasu odczuwałem tęsknotę za rowerowymi eskapadami. Pamiętam, z jakim smutkiem przemierzałem samochodem szlaki, które doskonale znałem z najlepszych rowerowych czasów. Przypominam sobie tych wszystkich wyprzedzanych rowerzystów, którzy właśnie doświadczali tej samej, co ja kiedyś, radości z jazdy. I za każdym razem mówiłem sobie, że muszę wrócić do mojej pasji, że jeszcze nie jest za późno, że jeszcze mogę. Ale mijał dzień za dniem i ten powrót stawał się coraz bardziej odległym marzeniem. Widoczny w lustrze, coraz bardziej okrągły brzuszek, stawał się coraz mniej kompatybilny z wiszącym na ścianie Ridley’em. Każdy dzień coraz bardziej przekreślał wizję podsycaną nostalgią, że oto jeszcze raz wyruszę na trasy, aby znów odkrywać piękno świata w niczym nieskrępowanej wolności. Już prawie poddałem się, zgadzając się, że najpiękniejsze bezpowrotnie minęło i pozostały już tylko wspomnienia.

Ale przyszedł dzień, w którym powiedziałem sobie: dość takiego życia – przecież mogę zacząć jeszcze raz. Za tą myślą przyszły czyny. Poszedłem do piwnicy, wytargałem stamtąd przykurzonego Ridley’a X-Bow i wstawiłem go do trenażera. Potem odpaliłem Zwift’a i nie zraziłem się tym, że męczyło mnie samo pedałowanie przez dłużej niż pięć minut. Nie zraziłem się tym, że moc całkowicie uleciała i to, co kiedyś było „podłogą” stało się nagle „sufitem”. To nie miało znaczenia, bo poczułem dawno zapomnianą ekscytację i radość, przejawiającą się takim miłym uściskiem gdzieś tam w okolicach żołądka. Poczułem trudno definiowalny stan – jakbym znalazł ostatni element układanki, która wstawiona w odpowiednie miejsce sprawiła, że obraz stał się pełny i doskonały. I jeśli mam jakoś podsumować miniony rok, to właśnie to było moim największym sukcesem. Postanowiłem, że wracam do mojej pasji.

A plany na 2025? Na razie treningi, treningi, treningi, a pewnie gdzieś w okolicach wiosny pierwsza przejażdżka w realnym świecie. Zapewne wszystko znów stanie się nowe, bo przecież już zapomniałem, jak wyglądają trasy rowerowe, no i przecież przybyły nowe. Nowy rok był zazwyczaj czasem, w którym nie mogłem powstrzymać się od modyfikacji sprzętu. Tak było do momentu, w którym zbudowałem rower absolutny, czyli taki, który ciężko było uczynić bardziej idealnym. Mam na myśli oczywiście Ridley Helium SLX. Tak było kiedyś, ale w międzyczasie wiele się zmieniło. Nie byłbym sobą, gdyby coś nie chodziło mi po głowie. Oj chodzi i to mocno, ale na razie niczego nie będę zdradzał. Póki co, ściągnąłem Helium’a ze ściany, zmyłem kilkuletni kurz i zabrałem się za przegląd techniczny. Zabawne – ja, który na pamięć znałem każdą procedurę serwisową, musiałem zaglądnąć do dokumentacji, aby przypomnieć sobie, co i jak.

Dzisiaj jest pierwszy dzień Nowego Roku i wierzę, że to także pierwszy dzień zupełnie nowego etapu w moim życiu. Metryka? To tylko dokument, zimna, pozbawiona emocji informacja. Ty decydujesz, czy zaufasz znaczeniu kilku cyfr, czy uwierzysz, że wciąż możesz spełnić swoje marzenia.



Mieszane uczucia

Sobota, 28 grudnia 2024 • Komentarze: 0

Mam lekki niedosyt. Wczoraj pisałem, że spodziewam się FTP gdzieś pomiędzy 180 a 190 watów, po cichu licząc, że będzie to raczej bliżej tej górnej granicy. Dzisiaj okazało się, że mam dokładnie 180 watów, co przy mojej aktualnej wadze daje trochę powyżej 2,1 W/kg. Wróciłem więc do poziomu sprzed sześciu lat, ale wtedy było to moje pierwsze doświadczenie z trenowaniem na trenażerze, więc wynik mógł być nieco zaniżony. Realnie patrząc, to raczej powinienem być zadowolony. Sześć lat temu byłem młodszy i regularnie jeździłem na rowerze. Dzisiaj jestem starszy i dopiero co powróciłem do aktywności po trzech latach totalnego „zasiedzenia”. Mimo to nie jestem do końca zadowolony i chyba dopiero w tym momencie widzę, jaki ogrom pracy mnie czeka.

Ktoś może zapytać, ale po co to wszystko? Czy naprawdę te wszystkie waty są potrzebne, aby odczuwać radość z jazdy? Nie, nie są, ale ja lubię wyzwania. Jakiś czas temu udało mi się dojść do takiego etapu, że planując rowerowe wypady nie musiałem przejmować się profilem trasy – wiedziałem, że poradzę sobie z każdym podjazdem i niemal z każdym dystansem. A wcale nie dysponowałem jakąś wielką mocą. Dzisiaj marzę właśnie o powrocie do takiej formy, która pozwoli mi dowolnie wybierać trasy bez wątpliwości w stylu „czy sobie poradzę”.

Chciałbym też przekonać wszystkich, którzy będąc w podobnym do mnie wieku, myślą, że najlepsze lata już minęły, że to nieprawda. Mając pasję, cel i motywację do jego osiągnięcia, jesteśmy w stanie „przeprogramować” nasze myślenie i nadać zupełnie nowy sens każdemu kolejnemu dniu naszego życia.

PS. Okazało się, że przeziębienie, które dopadło mnie w ostatnim tygodniu treningów to był COVID-19. Przypuszczam, że raczej nie przyczynił się do poprawy mojej formy...

Dalej już nie dałem rady.
Dalej już nie dałem rady.



Koniec pierwszego planu

Piątek, 27 grudnia 2024 • Komentarze: 0

W tym roku mam taką choinkę.
W tym roku mam taką choinkę.
Wraz z końcem Świąt i pomimo przeziębienia udało mi zakończyć plan treningowy. Dzisiaj odpoczywam, więc zaliczyłem tylko 30 minut spokojnego kręcenia na trenażerze, a jutro czeka mnie chwila prawdy. Po półtora miesięcznym „rozkręcaniu się”, zrobię test FTP. Dzięki temu będę miał punkt odniesienia dla dalszych treningów. Czuję się całkiem nieźle, ale zdaję sobie sprawę, że to dopiero pierwszy krok na długiej drodze. Staram się realnie ocenić swoje możliwości i wydaje mi się, że wynik pomiędzy 180 a 190 watów będę uważał za bardzo dobry. Wiem, szału nie będzie, ale kiedyś już zaczynałem właśnie z takiego pułapu, a potem udawało mi się go sukcesywnie podnosić. Ważne, że mam motywację i oby tak zostało. Póki co, czuję dreszczyk emocji. To już jutro…



Pech

Środa, 25 grudnia 2024 • Komentarze: 0

Rok ma 365 dni, a ten, który mija, ma nawet o jeden dzień więcej. Było więc 366 dni, kiedy mogło dopaść mnie przeziębienie. Było ponad 11 miesięcy na to, żebym sobie pokaszlał, posmarkał, źle się poczuł. Ale nie… To musiało stać się właśnie teraz, gdy są Święta i gdy… kończę pierwszy po dłuuugiej przerwie plan treningowy. I może nawet dałoby się to wszystko jakoś ze sobą spiąć, gdyby nie… katar! Wiadomo – facet i katar są wyjątkowo niekompatybilne. Gdy facet ma katar, to zastanawia się, czy nie nadszedł już czas, aby spisać testament. Ale… nie, nie poddam się! Meta jest zbyt blisko, aby teraz zejść z trasy…

Hmm… Pomyślałem, że to „zejść z trasy” mogło zabrzmieć dwuznacznie. Spieszę więc wyjaśnić, że miałem na myśli przerwanie treningów.



Sprawa wielkiej wagi

Sobota, 21 grudnia 2024 • Komentarze: 0

Pisałem, że wznowiłem treningi, ale nic nie wspominałem o tym, że równolegle podjąłem jeszcze jedno wyzwanie – redukcję wagi. Czas bez roweru sprawił, że moja waga osiągnęła dramatyczne 94 kilogramy i gdybym wreszcie się za siebie nie zabrał, to pewnie wkrótce opisywałbym ją trzema cyframi. Jednak sam fakt regularnych treningów to jeszcze nie wszystko. Zdecydowałem się na bardziej radykalny krok i rozpocząłem dietę. Dieta zazwyczaj nie kojarzy się z niczym przyjemnym. Jak by nie patrzeć, trzeba sobie odmówić wielu smakołyków, zapomnieć o niektórych ulubionych potrawach, a przynajmniej zdecydowanie ograniczyć ich wielkość. Trochę już żyję na tym świecie, trochę widziałem, więc wiem, że najważniejszym warunkiem sukcesu jest… motywacja.

Walka o wagę ;)
Walka o wagę ;)
Bardzo często dieta dla samej diety jest inwestycją w efekt jojo. Jednak, gdy jest się zmotywowanym,  to skupiamy się nie na chwilowych niedogodnościach, ale oczami wyobraźni widzimy pozytywne skutki w przyszłości. Kiedyś już zafundowałem sobie podobne wyzwanie i wtedy się udało. Teraz też się uda, bo jestem naprawdę mocno zdeterminowany. No i mam już pierwszy sukces. Aktualnie ważę około 85 kilogramów, a więc schudłem 9 kilogramów. Tyle mniej więcej waży zgrzewka wody mineralnej – sześć półtoralitrowych butelek. To naprawdę dużo, Żeby to zobrazować, wyobraźmy sobie podjazd. Taki nie za trudny, ale też niezbyt łatwy – taki, który w miarę spokojnie pokonujemy, chociaż na szczycie czujemy go w nogach. No to teraz wyobraźmy, że ktoś proponuje nam pokonanie tego samego podjazdu, ale ze zgrzewką mineralnej na plecach. To zrobi różnicę, prawdę?

Mój cel to około 78-79 kilogramów. Nie chcę schodzić zbyt nisko, bo gdy kiedyś wycieniowałem się do 74 kilogramów, to wokół sobie słyszałem ściszone głosy moich znajomych, którzy zastanawiali się, jaka ciężka choroba mnie dopadła. Widocznie nie znali pojęcia „cyklozy”.

Nie będę opisywał, na czym dokładnie polega moja dieta, ale podstawowym warunkiem jest oczywiście bilans kaloryczny. Oczywistą oczywistością jest, że muszę więcej „paliwa” spalić niż dostarczyć do organizmu. Dlatego liczę kalorie, a będąc inżynierem, robię to zapewne ze zbytnią przesadą, ale skoro sprawia mi to radość, to dlaczego nie? Unikam „śmieciowego” jedzenia, starając się wybierać zdrowe produkty, ale od czasu do czasu pozwalam sobie na odrobinę szaleństwa – np. po ciężkim treningu zjadam dwie – trzy kostki czekolady „zwycięstwa” – jak ją nazywam. Do diety dochodzi także zmiana nawyków. Zamiast wsiadać w samochód, aby przejechać raptem kilka kilometrów, idę po prostu na spacer. Zdarza mi się zaliczać nawet ośmiokilometrowe spacery.

Treningi plus dieta plus spacery plus motywacja… To naprawdę działa!



Po pierwszym miesiącu treningów

Czwartek, 19 grudnia 2024 • Komentarze: 0

To już ponad miesiąc, gdy po prawie trzyletniej przerwie wsiadłem na rower. No, może niekoniecznie na rower, ale na razie na trenażer. Wspominałem już, że pierwsze treningi to był mały dramat, bo bolało mnie wszystko od pasa w dół, czyli ta część ciała, która bezpośrednio styka się z siodełkiem oraz nogi. Zwift.
Zwift.
Trudność sprawiało mi nawet kręcenie korbami, bo organizm odzwyczaił się od wielokrotnego wykonywania takich powtarzalnych ruchów. Pierwsze treningi były więc poświęcone na przypomnienie sobie i mojemu organizmowi, jak to jest, gdy się trenuje. Żeby jednak treningi nie były zbyt wymagające, ani zbyt łatwe, musiałem wstępnie wyznaczyć jakieś FTP i ustaliłem je na ok. 150 W. W jaki sposób? Po prostu „z czapy”. Pomimo dramatycznie niskiej wartości, początkowo wydawało mi się, że i tak przeszacowałem swoje możliwości, ale po kilku treningach okazało się, że zwyczajnie musiałem się „wjeździć” w trenażer i przyjęta moc jest całkiem spoko. Po kilkunastu treningach stwierdziłem, że nadszedł czas na dokładniejszy pomiar, bo jeśli chcę na poważnie wrócić do formy, to trzeba wdrożyć jakiś plan treningowy, a ten będzie wymagał podania sensownej wartości. Test wykazał, że moja aktualna dyspozycja przekłada się na 169 W FTP. Startuję więc z niższego pułapu niż w 2018 roku, gdy po raz pierwszy w życiu wsiadłem na trenażer.

Jaki plan treningowy na Zwift wybrać? Nurtowało mnie to pytanie, bo kilka planów onegdaj zaliczyłem, ale… były to plany dla zaawansowanych, a dzisiaj w żaden sposób nie mogę tak o sobie myśleć. Wybrałem więc przeznaczony dla nowicjuszy plan o nazwie „FTP Builder”. Cóż, trochę pokory jest wskazane. Plan jest dość nudny, a poszczególne treningi są raczej monotonne – albo budowanie bazy, albo tempówka, albo jazda na progu. Każdy z tych treningów składa się z kilkuminutowych interwałów przeplatanych krótkim odcinkiem spokojnej jazdy. Wolałbym większe urozmaicenie, ale zakładam, że jest w tym sens, o czym mam nadzieję wkrótce się przekonać, wykonując kolejny test FTP.

Po co to wszystko? To w pewnym sensie eksperyment na własnym organizmie. Chcę pokazać, że wiek to stan umysłu. Wielu moich rówieśników „zdziadziało”, twierdząc, że nic ciekawego w życiu już im się nie przytrafi, bo najlepsze lata mają za sobą. Nie chcę iść w ich ślady. Przecież „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”…



Skracanie trenażera

Wtorek, 26 listopada 2024 • Komentarze: 0

Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że do zimowych treningów na trenażerze mogę wykorzystać rower, którego nie używam do jazdy – przynajmniej na razie. Ridley’a X-Bow zbudowałem jakiś czas temu z zamierzeniem, że stanie się rowerem zimowym, ale szybko okazało się, że warunki zimowe nie są „kompatybilne” z niektórymi elementami roweru. Łańcuch, stery i niektóre śruby po kontakcie z solą nadawały się wyłącznie do utylizacji. W ten sposób przełajówka stała się Podpórka widelca.
Podpórka widelca.
stacjonarnym rowerem treningowym. Gdy dwa tygodnie temu stwierdziłem, że najwyższy czas na powrót syna marnotrawnego do kolarstwa, przytaszczyłem X-Bow z piwnicy i… pojawił się pewien problem. W międzyczasie mój pokój przekształcił się z pracowni informatycznej w pracownię informatyczno-elektroniczną. Dodatkowo musiałem znaleźć miejsce na drukarkę 3D. Każdy metr kwadratowy jest więc na wagę złota, bo ściany z gumy nie są, a teraz jeszcze trzeba było wygospodarować przestrzeń dla trenażera. Najlepiej byłoby kupić coś w rodzaju Wahoo Kickr Bike Shift, ale oczami wyobraźni nie widziałem uśmiechu na twarzy mojej żony, gdybym napomknął coś o zainwestowaniu ponad 10 „tauzenów” w realizację tego pomysłu. To nie jest tak, że nie mam miejsca na wstawienie trenażera. Mam, ale gdyby zajmował mniej powierzchni, byłoby lepiej. A co jest zbędne podczas treningów domowych? Oczywiście przednie koło. Są ponoć produkowane specjalne podpórki, ale jakoś nie udało mi się ich namierzyć. Zresztą specjalnie nie szukałem, bo pretekst, żeby coś zrobić samemu, okazał się wystarczająco kuszący.

Do zrobienia podpórki wykorzystałem kwadratową rurę aluminiową o szerokości 25mm i grubości ścianki 1,5mm. Jako osi użyłem stalowego pręta gwintowanego M8, który jest przymocowany do widelca dwoma samokontrującymi nakrętkami. Dystanse pomiędzy widelcem a rurą są wydrukowane na drukarce 3D z filamentu PLA o wypełnieniu 75%. Wewnątrz profilu aluminiowego, tam, gdzie przechodzi oś, znajduje się wzmocnienie w postaci klocka, który zapobiega zginaniu się profilu podczas przykręcania osi. On także jest wydrukowany na drukarce 3D. Widoczne kapturki na nakrętkach pełnią wyłącznie rolę dekoracyjną. W górnej części rura jest przymocowana do widelca za pomocą pręta gwintowanego M6. Pręt ów wchodzi w otwór mocujący błotnik, a stosowny dystans został oczywiście wydrukowany. Na zdjęciu tego nie widać, bo całość jest przykryta niezbyt subtelną zaślepką, ale lepsza taka, niż żadna. No i jeszcze element, który styka się z podłożem. To wydrukowana – a jakże – stopka o półkulistym kształcie. Początkowo zamierzałem wydrukować ją z ABS’u, ale okazało się, że PLA o wypełnieniu 75% spokojnie wytrzymuje moje „harce”. Lubię szczegóły, więc dodrukowałem sobie jeszcze logo Ridleya i wsunąłem je na wspornik.

W ten oto sposób zyskałem jakieś 30cm wolnej przestrzeni. Szału nie ma, ale lepiej mieć 30cm więcej niż mniej.