Spodziewając się tłumu gości, którzy mieli przyjechać na zaległe
urodziny Moniki, wstałem już przed ósmą rano. Bynajmniej nie dlatego, aby o
świcie budzić sąsiadów odkurzaczem lub pląsać po mieszkaniu z mopem, ale po to,
aby należycie przygotować organizm do świętowania. A najlepszym przygotowaniem
jest oczywiście przejażdżka rowerowa, która – jak wszem i wobec wiadomo –
odświeża ciało i duszę. Wiedząc, że dzisiaj ma nadejść ocieplenie, z nadzieją
spojrzałem na termometr i… cztery stopnie poniżej zera zdawały się sugerować,
że raczej się nie przegrzeję. Ubrałem więc kominiarkę tak, aby zasłaniała także
nos i wyruszyłem przed siebie w biały krajobraz stolicy Małopolski.
Kolejny raz trasa nie była specjalnie ambitna. Znowu pojawiłem się
przy Wiśle, aby organoleptycznie przekonać się, że choć deptak i ścieżka
rowerowa pokryte są śniegiem, to jest on ubity i spokojnie da się jechać bez
większego ryzyka upadku. Ale – uwaga – tylko po tej stronie rzeki, po której
leży Wawel. Strona druga – o czym miałem przekonać się niebawem – jest taka,
jak ją Pan Bóg stworzył, a raczej przysypał śniegiem. Tam jazda była o wiele
cięższa i budowaną w trudzie i znoju dość dobrą prędkość średnią, trafił szlag.
Pomimo wszelkich niedogodności jechało się fajnie. Zdaje się, że
mocny ostatnimi czasy wiatr kolejny raz przegnał smoka – sorki – smog znad
miasta. Powietrze zdawało się zawierać więcej tlenu niż zwykle. Gdy więc
wróciłem do domu, byłem mocno odprężony i pozytywnie nastawiony do świata całego,
co dobrze rokowało w kontekście nadchodzącego biesiadowania.
A ocieplenie w końcu nadeszło. Zaraz po tym, jak
wróciłem do domu…
Biały szlak przede mną…
…i za mną
Skomentuj...