Po orbicie moich rowerowych pomysłów od dawna krążyła idea, aby przejechać z Krakowa do Strzelec Opolskich. Trasę w odwrotnym kierunku już zaliczyłem i to całe sześć lat temu, ale po pierwsze, jechałem wtedy rowerem górskim, a po drugie, moja ówczesna forma nakazywała mi wybrać najkrótszą drogę, po przejechaniu której i tak byłem wykończony. Teraz uznałem, że już nie muszę przejmować się dystansem, a priorytetem powinna być ciekawa trasa. Planowałem ją od dawna. Rozważałem różne koncepcje. Byłem gotowy już w maju, ale wtedy zaprotestował mój kręgosłup. Musiałem więc poczekać na kolejną okazję…
„Reisefieber” obudziło mnie przed pół do szóstej rano. Czułem się jednak jak młody bóg, wypoczęty, pełen zapału i energii, gotowy do podjęcia każdego wyzwania. Wszystko zdawało się sprzyjać realizacji moich planów. Regularnie sprawdzane prognozy pogody zapowiadały bardzo ciepły dzień bez opadów deszczu i ze słabym, wschodnim wiatrem. Tym razem nie mogło się nie udać. Idealnie czysty rower był przygotowany do jazdy, batony energetyczne w łącznej sile ponad 1300 kcal czekały w pogotowiu tuż obok zatankowanych pod korek bidonów i półlitrowej butelki wody mineralnej na tzw. czarną godzinę. Jeszcze tylko solidna porcja owsianki, poranna toaleta, kilka chwil poświęconych na koncentrację i byłem gotowy do jazdy.
Pomimo wczesnej pory było ciepło. Wiał delikatny wiatr i… to już koniec dobrych informacji, bo gdy tylko spojrzałem na niebo, zrozumiałem, że rozdźwięk pomiędzy prognozą a rzeczywistym stanem pogody jest większy niż różnica wysokości pomiędzy Rowem Mariańskim a Mount Everestem. Chmury we wszystkich odcieniach szarości zawładnęły niebem, nie pozostawiając ani odrobiny błękitu. Zaiste trudno zrozumieć, że cywilizacja, która potrafiła stworzyć superkomputery, nie jest w stanie przewidzieć pogody na – uwaga – następny dzień.
Złowieszczy wizerunek nieba nie wystraszył mnie. Ruszyłem przed siebie, rozpoczynając uwerturę dzisiejszej wyprawy, czyli dojazd do zachodnich granic miasta, które właśnie budziło się po weekendzie, witając nowy, szczególny tydzień w historii królewskiego miasta – czas Światowych Dni Młodzieży. Miasto witało pierwszych pielgrzymów, a ja żegnałem moje miasto, jadąc wzdłuż Wisły. Pierwsze krople deszczu, którego miało nie być, dosięgły mnie nieopodal Wawelu. Nie zrobiły na mnie większego wrażenia, bo zniknęły równie szybko, jak się pojawiły. Czułem jednak, że to nie koniec „atrakcji”. Moje przeczucia ziściły się w Liszkach, gdzie skręciłem na drogę 780. Tym razem niebiosa zesłały na mnie znacznie więcej wody niż poprzednio. Idealnie czysty rower pozostał tylko wspomnieniem, a ja poczułem wilgotny chłód tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę – namacalny dowód zwycięstwa oderwanej z asfaltu wody nad cienką warstwą tworzywa sztucznego. W moim sercu po raz pierwszy zagościł niepokój – jeśli tak to będzie wyglądało przez kolejne sto kilkadziesiąt kilometrów, to mogę mieć problem. Deszcz wkrótce przestał padać, co w niewielkim poprawiło mój nastrój, bo asfalt pozostał mokry, a mokra nawierzchnia plus opony bez bieżnika są przykładem mezaliansu, który nie ma szans na trwały i bezpieczny związek. Każdy zjazd i każdy zakręt pokonywałem więc nieprzyzwoicie wolno, jednocześnie wznosząc modły, aby wreszcie ukazało się słońce. Widać popełniłem jakiś błąd w mych błaganiach, a może nastał czas pokuty za grzechy, bo miast zostać wysłuchanym, w okolicach Alwerni dopadła mnie solidna ulewa. Cóż, biję się w piersi i ze wstydem przyznaję, że nie wytrzymałem i wyrwało mi się kilka niecenzuralnych słów. Hmm… Pamiętacie kultową scenę z Seksmisji, gdy Albert przeklął, a wtedy okazało się, że takie właśnie było hasło do windy? No właśnie. W moim przypadku też zadziałało. Deszcz przestał padać, a za Babicami nareszcie ujrzałem słońce. Wrócił także dobry nastrój i przekonanie, że musi się udać.
Minąłem Libiąż, a za Chełmem Śląskim skręciłem na północ. Zanurzałem się coraz bardziej w śląskich krajobrazach, które potrafią połączyć sprzeczne z pozoru widoki gęstych lasów i dymiących kominów. Pojawiłem się w Mysłowicach, potem na moment zagościłem w granicach administracyjnych Tychów, by po chwili znaleźć się gdzieś na południu Katowic. A potem był Mikołów, który pewnie zapamiętam na dłużej, bo pomyliłem się o kilkadziesiąt metrów i zamiast na spokojnej ulicy, znalazłem się na czteropasmowej drodze. Nie mogłem zawrócić. Nie zamierzałem też przeskakiwać barierek i brnąć przez chaszcze. Musiałem wypić piwo, którego sam nawarzyłem. Na najbliższym ślimaku skręciłem w stronę centrum miasta, co spowodowało, że znalazłem się na kolejnej, jeszcze bardziej ruchliwej czteropasmówce. Nie było mi do śmiechu i nawet zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle mam prawo poruszać się tą drogą, ale na szczęście w moim polu widzenia pojawił się inny rowerzysta, przez co poczułem się raźniej, ale wcale nie bezpieczniej. Z ulgą wróciłem na właściwy kurs.
Jadąc przez Chudów, ujrzałem ruiny zamku. Nie mogłem odmówić sobie krótkiej przerwy w podróży przy XVI-to wiecznych murach, aby zatrzymać tę chwilę na cyfrowym nośniku. Lubię takie miejsca, w których współczesność spotyka się z historią zapisaną w kamiennych księgach budowli. A potem znów ruszyłem przed siebie. Dotarłem do Gliwic. Sporo czasu zabrał mi przejazd przez miasto, które potraktowałem jako symboliczne zamknięcie tej części wyprawy, która wiodła przez wielki, zindustrializowany Śląsk. Pozostawiłem za sobą budynki fabryczne, kopalniane szyby wkrótce zniknęły za horyzontem, a bezduszne i anonimowe osiedla mieszkaniowe ustąpiły miejsca kolorowym domom pośród zielonych ogrodów. Licznik odmierzał kolejne kilometry. Cieszyłem się, bo nie odczuwałem zmęczenia. Nie byłem także znużony długą jazdą – jechałem wszakże przez okolice, których jeszcze nigdy nie odwiedzałem, więc wszystko dookoła było nowe, interesujące i jakże odmienne od małopolskich krajobrazów.
Taciszów, Bycina, Niewiesze, Poniszowice, Niekarmia, Ligota Toszecka – z wolna powiększał się katalog miejscowości, w granice których zawitałem na moim rowerze. A gdy dotarłem do Kotulina, zmieniłem plany, wybierając nieco dłuższy wariant epilogu dzisiejszej wyprawy. W Sieroniowicach skręciłem na północ i już tylko kilka kilometrów dzieliło mnie od Strzelec Opolskich – miasta, które kilka lat temu, przedziwnym zbiegiem okoliczności stało się bliskie memu sercu. To w nim odkryłem moje przeznaczenie, odkrywając prawdziwy sens słowa „miłość”.
Strzelce Opolskie powitały mnie tak, jak żegnał Kraków – nieśmiałymi kroplami deszczu. Z uśmiechem na ustach zatrzymałem rower u celu podróży. Stoper zatrzymał się po raz ostatni, wskazując prawie sześć i pół godziny jazdy. Teraz czekał na mnie, niczym na zwycięzcę wyścigu, całus od Moniki, która nieco wcześniej dotarła tutaj samochodem. Czekała też satysfakcja i… zimne, bardzo zimne piwo w lodówce. Smakowało jak nigdy…

W Polsce mamy tysiące obiektów noszących czyjeś imię. To gustowne rondo w Mysłowicach nosi imię górników KWK „Wesoła”. 
Zabytkowy kościół św. Apostołów Piotra i Pawła w mikołowskim sołectwie Paniowy. 
Częściowo zrekonstruowany, XVI-to wieczny zamek w Chudowie.
„Taki tam” obrazek ze Strzelec Opolskich.
Skomentuj...