Wczoraj kolejna karta spadła sennie z wirtualnego kalendarza, przypominając mi, że właśnie rozpoczął się nowy dzień z reszty mojego życia na tym świecie. Brzmi poważnie, co mogłoby sugerować, że oto następuje jakaś mentalna przemiana i odtąd stanę się statecznym obywatelem, ale… nic z tego. Dystans do siebie i do rzeczywistości jest tym, co pozwala mi przetrwać ten trudny czas, gdy metryka stoi w jawnej sprzeczności z duchem.
Zazwyczaj starałem się świętować swoje urodziny na rowerze, ale wczorajsza pogoda była taka sobie, a ja nie chciałem jechać byle jak i byle gdzie. Poczekałem więc jeden dzień i było warto, bo – wierzę w to – wiosna ostatecznie potwierdziła swoje nadejście. To w sumie najwyższy czas, bo kalendarzowo to już prawie połowa tej najpiękniejszej pory roku.
Tym razem trasa była dość wymagająca. Najpierw pojechałem do Świątnik Górnych, a następnie do Dobczyc. Początkowo chciałem stamtąd pojechać do Gdowa, ale pomyślałem, że to będzie zbyt łatwe. Wybrałem zatem „drogę przez mękę”, czyli podjazd przez Kwapinkę do Widomej, a następnie pagórkowatą drogę do Łapanowa. Dopiero tam pozwoliłem sobie na rutynę i ostatnie czterdzieści kilometrów było już relatywnie łatwe i szybkie.

Pozdrowienia z trasy.
Rower w… ruinie ;).
Skomentuj...