Kilka zmarnowanych dni, pełnych tęsknych spojrzeń za okno w nadziei, że pogoda nareszcie się zmieni. Niestety póki co, wszystkie moje rowerowe plany są odłożone na bliżej nieokreśloną przyszłość. Zaprojektowane trasy pokrywa wirtualny kurz, a wiszący na ścianie rower pokrywa się tym rzeczywistym. W międzyczasie muszę się zadowolić krótkimi wypadami, aby podtrzymać w miarę niezłą formę, którą z takim trudem budowałem przez całą zimę. Taką właśnie przejażdżkę zaliczyłem dzisiaj. Dość długo nie mogłem się zdecydować, czy w ogóle warto wyjść na rower, bo raz za razem pojawiały się ciemne chmury, ale w końcu przełamałem się i ruszyłem przed siebie z mocnym postanowieniem, że… zaraz wracam. Niedużo brakowało i faktycznie zaraz wróciłbym, bo już po przejechaniu jednego kilometra zaczął padać deszcz. Nie dałem jednak za wygraną i pomyślałem, że wykręcę choćby jedną pętlę nieopodal domu. Pętlę przejechałem, deszcz przestał padać, więc jechałem dalej. Żeby nie było zbyt łatwo, skierowałem się w stronę nieodległych pagórków, aby moje nogi nie miały czasu na rozleniwienie się. I tak oto z zamierzonych 10-ciu kilometrów, zrobiło się ponad 50. Niestety prognoza pogody na kolejne dni nadal wygląda kiepsko. Szkoda, bo w mojej głowie rodzi się fajny (tak sądzę) plan rowerowych eskapad z dala od Krakowa. O tym jednak innym razem.
Skomentuj...