3 lata, 10 miesięcy i 15 dni. Tyle czasu upłynęło od mojej ostatniej „setki”, czyli przejażdżki o dystansie powyżej 100 kilometrów. Gdy w listopadzie ubiegłego roku postanowiłem, że wracam na rower, marzyłem o tym dniu, kiedy znów uda mi się zaliczyć taki dystans. I choć może się wydawać, że nie było to zbyt wygórowane marzenie, to wtedy nic nie wskazywało, że w ogóle się ziści. Przecież już po pierwszych pięciu minutach pedałowania miałem dość. Ale zaparłem się i już po dwóch miesiącach byłem pewien, że wkrótce dam radę. I tak się stało. Już kilkanaście dni temu byłem bliski zaliczenia „setki”, ale nie chciało mi się dokręcać kilkunastu kilometrów „wokół komina” tylko po to, aby na wyświetlaczu pojawiła się jedynka z dwoma zerami. Jeśli mam przejechać ponad 100 kilometrów, to musi to być z fasonem, czyli nie byle gdzie i nie byle jak.

Pozdro z Łączan...Wybrałem jedną z moich ulubionych tras i tym razem nie była to Puszcza Niepołomicka, ale dokładnie przeciwny kierunek. Pojechałem na zachód wzdłuż Wisły. Najpierw jechałem wzdłuż północnego brzegu. Minąłem Piekary, Rączną i przeoczywszy skręt, pojechałem prosto na południe. Zorientowałem się, że coś jest nie tak, bo nie poznawałem otoczenia. Okolica nie mogła się aż tak zmienić. Pomyślałem jednak, że to dobrze, że to będzie jakieś nowe wyzwanie, nowa przygoda i faktycznie tak się stało, bo próbując dotrzeć do głównej drogi, musiałem zaliczyć spory odcinek szutrowy, co domeną Helium SLX raczej nie jest. Ridley jednak poradził sobie całkiem nieźle i w ten sposób bez strat w ludziach i sprzęcie, wróciłem na właściwy szlak. Dalej obyło się bez niespodzianek, chociaż muszę przyznać, że przejazd przez Czernichów do przyjemności nie należałem. Nie mam pojęcia, na co wydawane są lokalne środki, ale z pewnością nie na nowe nawierzchnie. Jadąc nadal na zachód, dotarłem do Rusocic. Dodam tylko, że do tego momentu cały czas jechałem pod wiatr.
Przejechałem na drugi brzeg Wisły i znalazłem się w Łączanach. Tam dorzuciłem sobie do trasy pętlę zahaczającą o Ryczów, a gdy znów pojawiłem się w Łącznach, skręciłem na wschód, rozpoczynając powrót. Teraz miałem wiatr w plecy, więc mogłem jechać z pieśnią na ustach. Nabijałem kolejne kilometry i kwestią otwartą pozostawał jedynie sposób przejazdu przez Kraków. No, bo wiecie… godziny szczytu, a ja mieszkam akurat na południu. W zasadzie nie było szans, aby ominąć najbardziej zakorkowane rejony miasta, bo korki są wszędzie, więc wróciłem przez Podgórze, a następnie przez Bonarkę, mając pełną świadomość, że utrudnię sobie życie, zaliczając kilka podjazdów, które choć krótkie, to po 100 kilometrach mają prawo trochę „zaboleć”. Ku mojemu zdziwieniu – nie bolało…
Pierwsza „setka” w tym roku zaliczona i jednocześnie była to moja setna aktywność rowerowa w tym roku. To całkiem nieźle, bo tylko jeden raz, w 2019 roku, w tym samym czasie mogłem pochwalić się większą liczbą aktywności. Mam nadzieję, że to dobry prognostyk na ten rok.
Skomentuj...