Jakiś czas temu dowiedziałem się, że tegoroczne Mistrzostwa Polski w Kolarstwie Szosowym odbędą się 29 czerwca w Dobczycach. Później rzuciła mi się w oczy informacja, że część zawodników zarzuca organizatorom, iż trasa została tak poprowadzona, żeby odpowiadała Rafałowi Majce. Raczej nie było trudno domyślić się, że odpowiednia dla Rafała Majki trasa nie jest bynajmniej skrojona pod sprinterów. Z ciekawości zerknąłem więc na plan. 3 rundy po 67 kilometrów i 1340 metrów przewyższeń każda, faktycznie ewidentnie preferują specjalistów od gór, a nie klasykowców czy sprinterów. I wtedy pomyślałem, że może warto spróbować, że może warto zmierzyć się z wyzwaniem, które za dwa tygodnie stanie się udziałem kolarskiej elity. Oczywiście nie 201 kilometrów, ale choćby jedną rundę. 1340 metrów przewyższenia nie powinno być przecież jakimś mega wyzwaniem dla mnie – amatora, którego PESEL zaczyna się od liczby 66. 
Góra Św. Jana.Był tylko jeden problem. Trzeba było jakoś dojechać do Dobczyc, a potem wrócić do Krakowa. To tylko jakieś 25 kilometrów, ale nie po płaskim. Droga tam i z powrotem oznaczało dodatkowe około 800 metrów w pionie. Oczywiście mogłem do Dobczyc pojechać samochodem, ale po co aż tak ułatwiać sobie życie? Reasumując, zanosiło się, że wreszcie pokonam mój osobisty rekord przewyższenia, który wynosił 1990 metrów i pozostawał niepobity od 29 lipca 2017 roku.
Czekałem na odpowiedni dzień. Czym jest odpowiedni dzień? To taki dzień, w którym nie będzie upału, bo nic tak nie wykańcza na trasie, jak gorąco. I taki dzień nadszedł właśnie dzisiaj. Temperatura na poziomie dwudziestu paru stopni była idealna. Wyruszyłem przed dziesiątą. Moim założeniem było, że nie ścigam się ani sam ze sobą, ani z żadnym wyimaginowanym przeciwnikiem, nie walczę o prędkość, ani o moc. Większość podjazdów zamierzałem pokonywać przy wykorzystaniu bardzo miękkich przełożeń, aby oszczędzać siły na najtrudniejsze fragmenty trasy. Muszę przyznać, że chyba po raz pierwszy patrzyłem na wskazania miernika mocy po to, aby zbyt długo nie przekraczać moich limitów.

Koniec podjazdu pomiędzy wioskami Jodłownik i Wilkowisko.Dojazd od Dobczyc był formalnością. Tam wjechałem na pętlę, na której za dwa tygodnie będą walczyć kolarze o tytuł Mistrza Polski. Początek był spokojny, a pierwszy znaczący podjazd rozpoczął się we wsi Kwapinka. Niedawno tamtędy jechałem, więc nic mnie nie zaskoczyło i w dobrym nastroju dotarłem do Mierzenia. Kolejny podjazd był do Góry Św. Jana i wiódł przez rodzinną miejscowość Rafała Majki, czyli Zegartowice. To już było coś konkretnego, ale nie po raz pierwszy i ostatni tego dnia, dziękowałem Bogu, że istnieje coś takiego, jak kombinacja zębatek 34/34. Nie powiem, że zupełnie lekko, łatwo i przyjemnie, ale w miarę spokojnie dotarłem na szczyt.
Pomyślałem, że najgorsze już za mną. O słodka naiwności! W miejscowości Jodłownik zaczął się kolejny podjazd, a procenciki nachylenia niebezpiecznie oscylowały w granicach dziesięciu. Tym niemniej dałem radę, ale powolutku zacząłem odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia. Droga cały czas była pagórkowata. Na tym fragmencie praktycznie nie było płaskich odcinków. Albo podjazd, albo zjazd. Mierzyłem się więc z kolejnymi „hopkami” i kolejny raz pomyślałem, że teraz to już raczej będzie gładko. Nic z tych rzeczy! Planując trasę jakoś umknęła mi nazwa Kobielnik. Tymczasem pierwszym, co rzuciło mi się w oczy, gdy wjechałem na drogę doń prowadzącą, był niepozorny znak ostrzegawczy o symbolu A-23, czyli „stromy podjazd”. No ok, zdarza się, tyle tylko, że cyferki pod tym znakiem układały się w napis 14%! A podjazd ten bynajmniej krótki nie był – całe 2,5 km. Oczywiście średnie nachylenie było mniejsze, ale – nie będę ściemniał – łatwo nie było.

Kobielnik. Można byłoby pomyśleć, że szykuje się niezły zjazd. Problem w tym, że ja podjechałem od tej strony.Od tej pory przestałem już myśleć, że najgorsze za mną. Kolejne kilometry to znów góra, dół, góra, dół, góra, dół, itd. W Łękach skręciłem w stronę Kornatki i w ten sposób znalazłem się na drodze, którą dość dobrze pamiętam sprzed lat. Wiedziałem, czego się spodziewać, więc pomimo faktu, że tutaj także musiałem walczyć z grawitacją, to jednak było jakoś inaczej, bardziej przyjaźnie, przewidywalnie. Do Dobczyc było coraz bliżej i w końcu domknąłem pętlę. Pozostał mu już tylko powrót do Krakowa.
Nie zamierzałem ułatwiać sobie życia ani wracać tą samą trasą, którą dojechałem. Po krótkim postoju na stacji benzynowej, gdzie uzupełniłem zapas płynów, pojechałem na zachód, a po kilku kilometrach skręciłem na północ w Huciska. Kolejny podjazd i wcale nie ostatni. Potem znów trochę pagórków i wreszcie finałowy, niezbyt długi, ale przy tym poziomie zmęczenia wymagający, podjazd na Chorągwicę. No i wreszcie miałem z górki – dosłownie i w przenośni.
Do domu dotarłem w dość dobrej formie, czyli wciąż pamiętając jak się nazywam i gdzie jestem. Nawet nie wypowiedziałem standardowego zdania: „po co właściwie to robię, przecież mógłbym leżeć na kanapie”.
To była niezła eskapada i bardzo ważna dla mnie. Gdy młody człowiek robi sobie kilkuletnią przerwę od kolarstwa, a potem wraca, to nie jest to jakiś wielki problem. Wszakże młody organizm jest w stanie szybko nadrobić stracony czas. Ja w przyszłym roku zobaczę szóstkę z przodu. Znam wielu ludzi, którzy w tym wieku zaczynają się poddawać w myśl zasady, że wszystko, co najlepsze już było. Poddają się tej myśli, dziadzieją i… odchodzą. A ja wciąż wierzę, że wszystko dopiero przede mną i każdy pokonanie własnych słabości traktuję jako sukces.
Skomentuj...