Czwartek. Początek długiego weekendu. Spojrzałem na prognozę pogody. Zapowiadał się pogodny dzień. Żeby się upewnić, zerknąłem jeszcze do innych źródeł meteorologicznych. No i zagwozdka. Okazało się, że według innych prognoz miały pojawić się opady deszczu. No i bądź tu mądry. Wszystkie prognozy były w jednym zgodne – miało silnie wiać z zachodu. Pomyślałem więc, że dobrym pomysłem będzie właśnie jazda na zachód, bo chociaż pierwsza połowa trasy będzie walką z wiatrem, ale za to powrót, gdy pojawią się pierwsze oznaki zmęczenia, będzie wspomagany przez naturę.

Kanał Łączany-Skawina.Wybrałem sobie jedną z moich ulubionych tras, czyli „Łączany tam i z powrotem”. Trochę zmodyfikowałem początek, aby uniknąć przejazdu przez najpopularniejsze krakowskie szlaki rowerowe. Pojechałem więc przez Wolę Justowską w kierunku Balic, a następnie do Kryspinowa. Gdy skręciłem w stronę Cholerzyna okazało się, że prognozy mówiące o deszczu zaczynają się sprawdzać. Nade mną wisiała ciemna chmura, z której zaczęły spadać coraz większe krople. Przez moment zastanawiałem się, czy jest sens jechać dalej, ale doszedłem do wniosku, że oto nadarza się okazja, aby sprawdzić, jak Ridley Falcn sprawuje się na mokrej nawierzchni. Jednak nie dane mi było przeżyć tego doświadczenia – pokropiło, pokropiło i przestało.
Przejechałem przez Liszki, Rączną, Dąbrowę Szlachecką, Wołowice, a potem było już prosto, czyli Czernichów, Kłokoczyn i Rusocice. Na otwartych przestrzeniach wiatr naprawdę dawał mocno w kość, ale do celu było już niedaleko. Przejechałem na drugą stronę Wisły i zaliczyłem krótką pętlę w Łączanach, która gwarantowała, że dzisiaj także wpadnie setka. A potem to już była „bajka”. Wiatr w plecy dodawał sporo watów, więc droga powrotna minęła wyjątkowo szybko. Jeszcze tylko przejazd przez Skawinę, kilka ostatnich hopek i byłem w domu.
Skomentuj...