Nadszedł listopad. To chyba najbardziej ponury miesiąc w roku. Opadają ostatnie liście, dzień staje się kuriozalnie krótki, tylko patrzeć, aż będzie zimno, mokro, posępnie – jednym słowem: depresyjnie. Prawdę mówiąc, spodziewałem się, że tak będzie już od samego początku miesiąca, ale ten rok jest jakiś dziwny. Gdy miało być ciepło, było zimno. Gdy powinno być zimno, jest ciepło. Temperatury rzędu kilkunastu stopni nie są może ekscytujące, ale w listopadzie mogą być uznane za upał. A skoro tak, to żal siedzieć w domu i „chomikować” na trenażerze. Na to przyjdzie jeszcze czas.
Dzisiaj kolejny raz skorzystałem ze swobody, jaką mi daje nienormowany czas pracy zdalnej i już około południa ruszyłem w drogę. To miała być luźna i odprężająca przejażdżka i faktycznie taka była. Zero wyzwań, zero przygód. Po prostu spokojna jazda połączona z obserwacją otaczającego mnie świata. Przez większość czasu poruszałem się wzdłuż Wisły. Najpierw od Mostu Wandy przez Stopień Dąbia i dalej aż do kładki na Mirowskiej, a potem od Kolnej do Ludwinowa. I to w zasadzie cała historia, nie licząc fragmentów trasy wzdłuż ruchliwych krakowskich ulic.

Kładka przy Stopniu Wodnym Kościuszko.
Skomentuj...