Moje aktywności Outdoor

Tutaj znajdziesz opisy moich aktywności rowerowych na świeżym powietrzu, albo raczej na tzw. „świeżym powietrzu”, bo większość moich tras rowerowych leży nieopodal miejsca, o którym doskonale mówią słowa piosenki: „I odmiennym jakby rytmem u nas ludziom bije serce, choć dla serca nieszczególne tu powietrze (…)”.

Łeba – Dębki – Łeba

Wtorek, 14 lipca 2015 • Komentarze: 0

Aktywność
5 67 715
Data
14 lipca 2015
Wt. 10:32 15:13
Rower
Ridley Fenix
5 31 106
Kalorie
2032kcal
Czas
4:22:18
7
54
0:59 0:46 0:00
Dystans
126.10km
4
34
24.91 25.79
Prędkość
28.85km/h
40
277
25.1 33.1 55.4
Kadencja
92rpm
117
Tętno
134bpm
177
Przewyższenia
752m
28
205
       80
Nachylenie
+ 3.0% - 3.0%
+ 8.0 - 9.0
Temperatura
23.6°C
18.0 29.0

A więc stało się. Wyjechałem na urlop. Polskie morze czyli pogodowa rosyjska ruletka. No i faktycznie szału nie ma. Temperatura, delikatnie mówiąc, dość umiarkowana, ale nie trzeba zakładać zimowej kurtki i czapki z pomponem. Płaszcz przeciwdeszczowy też nie jest potrzebny, chociaż wczoraj i przedwczoraj chmury kłębiły się nad głowami, zsyłając od czasu do czasu trochę mniejszych lub większych kropel.

Jestem tutaj z Moniką i Martą, no i oczywiście z rowerem. Wiozłem go przez całą Polskę na dachu. Długo zastanawiałem się, jaki bagażnik mam kupić i w końcu zdecydowałem się na Thule OutRide 561, w którym rower jest solidnie mocowany za przedni widelec. Zdemontowane przednie koło podróżowało w specjalnym uchwycie Thule 545-2. A więc pełna profeska, tym bardziej, że zabezpieczyłem newralgiczne elementy sprzętu, czyli kierownicę i siodełko, przed kontaktem z latającym robactwem, tudzież deszczem. Spokojnie więc jechałem przez kraj ojczysty, określany przez niektórych, jako kraj w ruinie. Zaiste przedziwna to ruina, w której człowiek wjechał na autostradę nieopodal domu, a zjechał w niej (nie licząc krótkiego odcinka w okolicach Łodzi) dopiero na wybrzeżu. A tak swoją drogą, to po drodze zauważyłem rzecz niespotykaną wcześniej u mych zmotoryzowanych rodaków. Ograniczenie do 70 – jadą 70, ograniczenie do 50 – jadą 50. Cuda panie, cuda!

Wczorajszy dzień przeznaczyłem na aklimatyzację, więc ponad rower przełożyłem pieszą eksplorację najbliższej okolicy. Dzisiaj jednak wziąłem się solidnie do roboty. Trasę miałem już zaplanowaną od dawna, a konkretnie od chwili, w której zdecydowaliśmy się na spędzenie urlopu w Łebie. Postanowiłem odbyć wycieczkę z gatunku sentymentalnych, do miejsca, w którym onegdaj po raz pierwszy w życiu zobaczyłem morze. Było to jakieś 33 lata temu, a miejscem, o którym piszę są Dębki – nadmorska miejscowość, najbardziej na północ wysunięty punkt Rzeczypospolitej, leżąca tuż przy ujściu Piaśnicy, rzeki, która przed wojną była rzeką graniczną pomiędzy Polską a Niemcami. Chciałem zobaczyć, jak przez lata zmienił się ten skrawek Polski, spróbować odszukać znajome miejsca i choć na chwilę powrócić wspomnieniami do czasów, gdy miałem lat naście, a życie wciąż było niezapisaną księgą nieskończonych możliwości, ograniczonych jedynie przez wyobraźnię.

Słońce i umiarkowana temperatura składały się na coś, co mógłbym nazwać idealną pogodą rowerową, gdyby nie bardzo silny zachodni wiatr. Ostatnio pisałem o mocnym wietrze, z którym musiałem się zmierzyć w Krakowie, ale w porównaniu z tym nadmorskim, był niczym delikatne chuchnięcie w policzek. Wyruszyłem przed południem. Wysokościomierz po raz pierwszy pokazywał 0 metrów n.p.m. Jechałem na wschód, a więc na razie wiatr był mym sprzymierzeńcem. Poruszałem się po idealnie gładkim asfalcie, ruch samochodowy był mniej niż sporadyczny, a profil trasy pozbawiony wymagających podjazdów. To wszystko sprawiało, że jechałem stosunkowo szybko, a jednocześnie mogłem bezpiecznie zachwycać się urokami kaszubskiej ziemi. Bezpiecznie, ale z jednym wyjątkiem. Niewiele brakowało, abym już w miejscowości Sasino zakończył dzisiejszą przygodę. Jakiś totalny idiota, wyjeżdżając spod sklepu spożywczego, wymusił na mnie pierwszeństwo przejazdu. Boża Opatrzność lub szósty zmysł sprawił, że przewidziałem jego manewr i zacząłem hamować w odpowiednim momencie, zatrzymując się ledwie kilka centymetrów od niego. Tak, wiem, że trzeba być wyrozumiałym, ale słowo „ku***” wyrwało mi się z gardła, bo sytuacja była naprawdę niebezpieczna. Na szczęście był to jedyny tego typu przypadek i dalsza część trasy przebiegała bez żadnych nieprzyjemnych niespodzianek. Zauważyłem nawet, że prawie wszyscy kierowcy zachowują bezpieczny odstęp podczas wyprzedzania rowerzysty – jakże to inne od tego, do czego przyzwyczaiła mnie Małopolska – nie wpychają się na siłę, grzecznie wloką się za cyklistą tam, gdzie nie mają dostatecznej widoczności. A pod słowem „prawie” kryje się kilku takich, którzy przejechali obok mnie w odległości zdecydowanie mniejszej od jednego metra. Ich wspólnym mianownikiem była rejestracja rozpoczynająca się na literę „W”. Ale spokojnie, nie wyciągam żadnych pochopnych wniosków. Dojechałem do Choczewa, a potem do Wierzchucina. Wkrótce byłem już na wysokości północnego brzegu Jeziora Żarnowieckiego. Jeszcze tylko Żarnowiec, jeszcze tylko kilkaset metrów i wreszcie skręciłem na północ, by po kilku kilometrach dotrzeć do Dębek.

Gdzieś tam w skrytości ducha liczyłem, że zastanę to miejsce takim, jakim je kiedyś znałem. Letnia osada, pozbawiona jakichkolwiek atrybutów cywilizacji, gdzie nawet nie było utwardzonej drogi, a wszyscy wczasowicze – wśród nich wiele znanych nazwisk – kryli się w małych letniskowych domkach, rozrzuconych w gęstym, nadmorskim lesie. Tam wszystko było tymczasowe: poczta w barakowozie, knajpa pod wojskowym spadochronem, obowiązkowa smażalnia ryb. To miejsce miało swój specyficzny klimat i nastrój. Jakże chciałem, aby przetrwał do dzisiaj. Niestety rozczarowałem się. Tłumy ludzi, setki samochodów, dziesiątki straganów, knajp, knajpek, knajpeczek. Mieszanka odpustu i disco polo, triumf kiczu nad sztuką i komercji nad duchem. Dębek, które znałem już nie ma. Odeszły razem z minioną epoką, grzebiąc pod gruzami czasu świat, który onegdaj był moim światem. On przetrwał jedynie we wspomnieniach.

Bez żalu, acz ze smutkiem opuszczałem Dębki, rozpoczynając powrót do Łeby. Nie chciałem wracać dokładnie tą samą droga, więc najpierw postanowiłem objechać dookoła Jezioro Żarnowieckie. Niegdyś był to wielki plac budowy, bo przecież właśnie tam miała powstać pierwsza polska elektrownia atomowa. Jednak najpierw komuchom skończyły się pieniądze, potem skończył się komunizm, a potem pomysł nie spodobał się obywatelom. Z dumnych marzeń o atomowej potędze pozostały porośnięte zielskiem konstrukcje i niszczejące hotele robotnicze. Przykry to widok, bo moim osobistym zdaniem lepiej mieć jedną, nowoczesną, wydajną elektrownię atomową, niż tworzyć np. farmy wiatrowe – koszmary, których nijak nie da się zintegrować z otaczającym je krajobrazem. Okrążyłem jezioro, przejechałem przez Prusewo i dotarłem do Słuchowa, gdzie skręciłem na zachód i ponownie znalazłem się na trasie, którą już dzisiaj pokonywałem. Jednak tym razem jechałem pod wiatr. Moja prędkość drastycznie spadła i czułem się tak, jakbym z zaciśniętym hamulcem pokonywał długi podjazd. Nawet nieliczne zjazdy nie pozwalały się rozpędzić. Wyjątkiem były fragmenty drogi wiodące przez lasy, które dość skutecznie ochraniały mnie przed wietrznym żywiołem. Wytrwale pokonywałem kilometr za kilometrem, nie skarżąc się na humory natury, bo wolniejsza jazda pozwalała na dokładniejszą obserwację urokliwej okolicy, jakże innej od miejsc, które odwiedzałem dotychczas na rowerze. Czas płynął więc bardzo szybko i wkrótce minąłem tablicę z napisem Łeba. Jeszcze tylko krótki przejazd ulicami, kilka zakrętów, krótki odcinek po betonowych płytach i meta. Pierwsza nadmorska eskapada rowerowa właśnie dobiegła końca.


Dębki
po latach. Próżno szukać choćby okruchów dawnego klimatu.
Dębki po latach. Próżno szukać choćby okruchów dawnego klimatu.
Teraz
panuje tutaj duch odpustu parafialnego, a uszy katowane są kakofonią dźwięków disco-polo.
Teraz panuje tutaj duch odpustu parafialnego, a uszy katowane są kakofonią dźwięków disco-polo.
Kościół w Żarnowcu.
Kościół w Żarnowcu.
Jezioro Żarnowieckie.
Jezioro Żarnowieckie.
Niewiele tu większych
wzniesień, ale z jednego z nich pod koniec przejażdżki ujrzałem morze.
Niewiele tu większych wzniesień, ale z jednego z nich pod koniec przejażdżki ujrzałem morze.

Skomentuj...

Podpis: (opcjonalnie)

Jeśli chcesz, abym mógł się z Tobą skontaktować, wpisz w poniższym polu adres e-mail lub numer telefonu. Ta informacja będzie znana wyłącznie mnie i nigdzie nie będzie widoczna.
Kontakt: (opcjonalnie)