Moje aktywności Outdoor

Tutaj znajdziesz opisy moich aktywności rowerowych na świeżym powietrzu, albo raczej na tzw. „świeżym powietrzu”, bo większość moich tras rowerowych leży nieopodal miejsca, o którym doskonale mówią słowa piosenki: „I odmiennym jakby rytmem u nas ludziom bije serce, choć dla serca nieszczególne tu powietrze (…)”.

Hej Sobótka, Sobótka

Sobota, 30 lipca 2016 • Komentarze: 0

Aktywność
11 81 867
Data
30 lipca 2016
Sob. 10:48 16:19
Rower
Ridley Fenix
11 44 189
Kalorie
2613kcal
Czas
5:02:12
4
24
0:59 0:46 0:00
Dystans
137.37km
4
18
23.30 23.74
Prędkość
27.27km/h
74
520
23.5 30.6 63.8
Kadencja
87rpm
149
Tętno
130bpm
148
Moc
164W
54
693
136 190 819
TSS
251
21
108
Przewyższenia
744m
49
210
       370
Nachylenie
+ 3.2% - 3.2%
+ 8.8 - 9.1
Temperatura
26.7°C
22.0 32.0

Być w okolicach Oławy i nie pojechać do mekki kolarstwa polskiego? Nie mogłem nie skorzystać z takiej okazji, tym bardziej, że trasę miałem opracowaną od dawna. Założenia były proste. Celem wyprawy miało być zaliczenie podjazdu na Ślężę, a konkretnie jego asfaltowej części. Tradycyjnie miałem się poruszać głównie bocznymi drogami, zagubionymi pośród pól i lasów, łączącymi wioski leżące na krańcach cywilizacji. Takie właśnie trasy, z dala od utartych szlaków, dają najlepszą możliwość poznania prawdziwego oblicza rejonu, w którym się znajdują i życia jego mieszkańców.

Rozpocząłem od przejazdu przez centrum Oławy. Widać tam niespójność, jeśli chodzi o politykę rowerową. Ścieżki pojawiają się i znikają, a wyłożone są kostką brukową, która nie zalicza się do przyjaciół szosówki. Najgorsze są jednak przejazdy przez ulice. Krawężniki są obniżone, ale nie do poziomu jezdni, lecz wystają ponad nią o kilka centymetrów. To sprawia, że jazda jest mało komfortowa. Z ulgą wyjechałem więc poza miasto i skierowałem się w stronę Strzelina.

Główną drogą dojechałem do Pelczyc, gdzie skręciłem w stronę Nowojowic. Już kilkadziesiąt metrów dalej przyszło mi zrozumieć błąd w mych dzisiejszych rachubach. Przyzwyczajony do małopolskich dróg, które w olbrzymiej większości, niezależnie od ich znaczenia, posiadają idealną nawierzchnię, naiwnie założyłem, że w Dolnośląskiem nie może być inaczej. Niestety jest. Pierwotny asfalt, pamiętający zapewne czasy Gomułki, przez dziesięciolecia łatany byle czym i byle jak, dla pojazdów innych niż maszyny rolnicze jest drogą przez mękę. To symulacja rajdu Dakar, to offroad, to raj Beara Gryllsa, to późne średniowiecze, a nie współczesny szlak komunikacyjny. Patrząc na tę ruinę inżynierii lądowej, chcąc nie chcąc człowiek zadaje sobie pytanie, czy aby Polska faktycznie nie jest w ruinie? Mrzonką było założenie, że czeka mnie odprężająca jazda. Cały czas musiałem być skupiony na omijaniu nierówności i wyszukiwaniu dziur, wpadnięcie w które mogłoby sprawić, że rower już w nich zostanie, a ja pojadę (polecę) dalej. Mogłem się oczywiście wycofać, ale to nie byłoby w moim stylu. Jechałem więc przed siebie, traktując dzisiejszą trasę jako nowe doświadczenie i nowe wyzwanie. Od czasu do czasu trafiałem na całkiem niezły asfalt. Nieraz były to całkiem długie odcinki, więc moje początkowe, fatalne wrażenie, z czasem zacierało się, ustępując oczekiwanej radości z jazdy. Patrzyłem też na mijane miejscowości. Nie widziałem w nich luksusu i bogactwa. Zdawały się być wyjęte z kadrów filmów wojennych. Tu i ówdzie patrzyły na mnie puste i martwe oczodoły okien rozpadających się poniemieckich domów. Pomiędzy nimi stały inne, niewiele lepiej wyglądające, ale z pomalowanymi okiennicami i firankami, sugerujące, że za odrapanymi murami toczy się życie. Na porośniętych zielskiem, surrealistycznie krzywych chodnikach, nie ujrzałem jednak nikogo. Cisza. I tylko mój rower zakłócał spokój tych miejsc, stanowiąc jedyny dysonans w nieruchomym obrazie ziem odzyskanych. Ktoś powie, że przesadzam, że wyciągam wnioski na podstawie kilku widoków, że z pewnością widziałem zupełnie inne wsie – tętniące życiem, kolorowe, ładne. Tak, to prawda. Ale istotne jest to, co pozostaje w pamięci. A w mojej pamięci pozostanie przygnębiający widok, alegoria biedy, stagnacji, upadku.

Kolejna niespodzianka czekała na mnie za Tyńcem nad Ślęzą. Ta miejscowość okazała się nielicznym wyjątkiem na trasie. Czysta, zadbana, czuć w niej dobrą rękę Sołtysa. Nie o tym jednak chciałem napisać, a o drodze do Pustkowa Wilczkowskiego. Widząc ją z daleka, pomyślałem, że będę poruszał się po jasnym, prawie białym asfalcie. Wkrótce przekonałem się, że to nie asfalt, ale… kostka brukowa – idealnie równo ułożona, co sugeruje, że budowali ją przedwojenni mieszkańcy tych ziem. Jakkolwiek kostka ułożona jest równo, to wcale nie oznacza, że rower szosowy sunie po niej, niczym transatlantyk po spokojnym oceanie. Bynajmniej. Miałem wrażenie, że pogubię nie tylko wszystkie plomby, ale nawet zęby wypadną z dziąseł. Każdy organ mojego ciała drżał w dramatycznym rytmie wyznaczonym prędkością roweru i nierównością nawierzchni. Z podziwem pomyślałem o kolarzach walczących na trasie wyścigu Paris – Roubaix. Tam przecież jest jeszcze gorzej. Moje nowe doświadczenie skończyło się po kilku kilometrach. Przeżyłem ja, przeżył mój rower i nawet bidony pozostały na swoich miejscach.

Odskocznię od złych dróg znalazłem w okolicach Sobótki. Mogłem skupić się na celu wyprawy, który widziałem na horyzoncie od samego początku, gdy tylko wyjechałem z Oławy. Teraz Ślęża była tuż obok mnie, na wyciągnięcie ręki, czekając, by skierować się na drogi ukryte na jej zielonych zboczach. Skorzystałem z tego zaproszenia i niedaleko za Sobótką skręciłem w stronę Przełęczy Tąpadła z oczywistym zamiarem jej zdobycia. Jechałem dość zachowawczo, jakby spodziewając się, że za kolejnym zakrętem będę musiał zmierzyć się z czymś wyjątkowym. Tymczasem podjazd okazał się dość łatwy i tylko w nielicznych miejscach Garmin pokazywał nachylenie przekraczające 9%. W najwyższym punkcie asfaltowej drogi zatrzymałem się na chwilę. Z podziwem patrzyłem na starszych ode mnie kolarzy, „wycieniowanych”, uśmiechniętych, zadowolonych, spokojnie i bez zadyszki zdobywających przełęcz. Wkrótce ruszyłem przed siebie, radując się perspektywą długiego i szybkiego zjazdu po nowej, idealnie równej drodze. Szybko pojawiłem się w Sulistrowiczkach, a potem w Sulistrowicach. Tam zaliczyłem niedługi podjazd, ciesząc oko ksywkami kolarzy wymalowanymi na asfalcie. Przez chwilę poczułem się niczym zawodowiec, oczami wyobraźni widząc tłumy dopingujących kibiców.

Moja dzisiejsza przygoda teoretycznie dobiegała końca. Teoretycznie, bo twórcy mapy topograficznej, wedle której zaprojektowałem dzisiejszą trasę, umieścili na niej drogę łączącą Jordanów Śląski i Siemianów. Droga owszem jest, ale… gruntowa. Pomyślałem: co mi szkodzi? To tylko dwa kilometry. Popełniłem błąd. Droga z każdą chwilą stawała się trudniejsza, a kiedy zamieniła się w polną ścieżkę, uznałem, że muszę zawrócić. Kolejny raz tego dnia mój rower musiał udowodnić, że nie jest delikatną zabawką przeznaczoną na idealnie gładkie nawierzchnie. Wróciwszy do Jordanowa, pojechałem objazdem, dokładając kilka nadprogramowych kilometrów. Pozostała część trasy nie kryła żadnych niespodzianek, nie licząc oczywiście wspomnianych na początku dróg z piekła rodem.

To była ostatnia lipcowa przejażdżka i zarazem ostatnia na Dolnym Śląsku. Jutro, gdy pielgrzymi na Światowe Dni Młodzieży 2016 będą opuszczać Gród Kraka, nadejdzie dla mnie czas powrotu w rodzinne strony. Wkrótce znów pojawię się na małopolskich drogach – idealnych, ale jednocześnie tak bardzo mi znanych. Wtedy przypomnę sobie, że wiele mam jeszcze miejsc do odkrycia, gdzie nie zaprowadzą mnie równe połacie asfaltu, ale do których warto zawitać i poznać ich unikalność. Tak właśnie było dzisiaj.



Brukowana droga za Tyńcem nad Ślęzą.
Brukowana droga za Tyńcem nad Ślęzą.

Ciemne chmury nad Ślężą.
Ciemne chmury nad Ślężą.

W najwyższym punkcie dzisiejszej trasy.
W najwyższym punkcie dzisiejszej trasy.

Skomentuj...

Podpis: (opcjonalnie)

Jeśli chcesz, abym mógł się z Tobą skontaktować, wpisz w poniższym polu adres e-mail lub numer telefonu. Ta informacja będzie znana wyłącznie mnie i nigdzie nie będzie widoczna.
Kontakt: (opcjonalnie)