Jestem rowerowym samotnikiem, który bardzo rzadko wyrusza na trasę w czyimś towarzystwie. Dzisiaj jednak było inaczej. Adam, mój przyjaciel z Kościoła dla Miasta Krakowa, zaproponował mi wspólną eskapadę. Umówiliśmy się o 16:00 w Skawinie. Nie cierpię się spóźniać i zawsze jestem na czas, więc tuż po pracy wskoczyłem na rower i pojechałem w stronę Skawiny. Niestety nie wziąłem pod uwagę, że przejazd przez Kraków rządzi się swoimi, całkowicie niedeterministycznymi, prawami. Skutek był taki, że gdy nareszcie wjechałem na Wiślaną Trasę Rowerową, aby przez Tyniec dotrzeć do Skawiny, wiedziałem, że muszę cisnąć, aby zdążyć. Cisnąłem więc, wypluwając płuca, ale i tak na miejsce dotarłem minutę po czasie. Wiecie, co to znaczy?! To znaczy, że się spóźniłem!
Wspólnie pojechaliśmy do Łączan, ale trasą nieoczywistą, bo lubimy nasze małopolskie pagórki. Zatem na dobry początek zaliczyliśmy Polankę Hallera, a potem zjechaliśmy przez Krzęcin do Zelczyny i dopiero tam wjechaliśmy na płaską trasę wzdłuż Kanału Łączany - Skawina. Ostatnio lubię tę trasę.
Dotarliśmy do Łączan, gdzie przetestowaliśmy kolejny, świeżo wyasfaltowany, odcinek WTR. Potem jeszcze pokręciliśmy się po okolicy i w poczuciu dobrze przepracowanego popołudnia, wróciliśmy do Skawiny. Tam rozstaliśmy się i każdy pojechał w swoją stronę.
Niby nic, a jednak moje nogi odczuły dzisiejszą trasę – to po prostu był niezły trening. Myślę sobie, że takie wspólne przejażdżki z kimś, kto jest mocniejszy, a Adam to niezły „koń”, mają sens, bo podnoszą poprzeczkę. Przy okazji poznajemy nowe trasy, bo każdy z nas ma nieco inne rowerowe doświadczenie. Chyba będę częściej jeździł w duecie. A kto wie, może nawet w szerszym gronie…
Skomentuj...