Sobotni poranek. Dość ciepło, ale pochmurnie i oczywiście tradycyjnie wietrznie. Prognoza pogody mówi, że szansa na deszcz to jakieś 47%. To raczej duże prawdopodobieństwo. Jechać? Nie jechać? Oczywiście, że jechać. Wszakże od ostatniej przejażdżki minęło już pięć długich dni, a trenażer nie potrafi zaspokoić głodu prawdziwej jazdy. Szybkie śniadanie, krótkie przygotowanie i wsiadam na rower.

Zieleń nadal w przewadze.Mam taką niepisaną zasadę, że gdy mocno wieje, to najpierw jadę pod wiatr. Nie zawsze się jej trzymam, ale raczej dość często. Mam tak od czasu, gdy jadąc z wiatrem, zaliczyłem moje najszybsze 40 kilometrów, a gdy zawróciłem w stronę Krakowa i „zderzyłem” się z wiatrem, niemal natychmiast mnie odcięło i cała droga powrotna była walką o przetrwanie. Dzisiaj jadę więc dość krótko z wiatrem, a potem zawracam, by przez kolejne kilkadziesiąt kilometrów mocno pracować, mierząc się z siłami natury. Jadę na zachód. Banalna trasa wzdłuż Wisły do Tyńca, a potem do Skawiny. Płaska droga w wietrznych warunkach staje się jednak niekończącym się podjazdem. Ze Skawiny jadę do Wielkich Dróg. Dopiero tam skręcam na południe i dojeżdżam do drogi 44.
Skręcam na zachód i natychmiast „łapię wiatr w żagle”. Od czasu do czasu z niedowierzaniem patrzę na ekran Garmina. Gdybym z taką prędkością jeździł na co dzień, to nie byłbym bez szans w jutrzejszym wyścigu elity na mistrzostwach świata w Yorkshire. Wkrótce dojeżdżam do Skawiny, skąd do domu mam już tylko około 20 kilometrów. A jednak uda się zaliczyć kolejną „setkę” w tym roku.
Skomentuj...