Bouldera dzień ostatni
-15 °C Tak też bywało.Ten dzień musiał kiedyś nadejść. Mój pierwszy rower zakończył „służbę”. Siedem sezonów i prawie siedemnaście tysięcy przejechanych kilometrów. Nie byle jakich kilometrów, bo Giant Bolulder był rowerem zimowym, czyli tym, którego używałem w najgorszych warunkach pogodowych. No może z wyjątkiem pierwszego sezonu, gdy rodziła się moja rowerowa pasja. Ale potem to śnieg, mróz, sól, deszcz i błoto były jego żywiołem. Po latach z oryginalnej konfiguracji pozostało niewiele – prawdę mówiąc wyłącznie rama. Wszystko inne sukcesywnie wymieniałem. I pewnie jeszcze długo śmigałbym na tym sprzęcie, gdyby nie zauroczenie „szosą”. Po sezonie spędzonym na rowerze szosowym, trudno było przywyknąć do kilkumiesięcznej przesiadki na „górala” z małymi kołami. Doszedłem więc do wniosku, że to właściwy czas, aby podziękować Boulderowi za wierną „służbę”.
Kiedy go kupowałem, byłem zupełnie „zielony” w temacie rowerów. Szukałem po prostu sprzętu, na którym mógłbym od czasu do czasu wybrać się na rekreacyjną przejażdżkę. Liczyłem się z tym, że mogę połknąć kolarskiego bakcyla, ale byłem także przygotowany na całkowity niewypał nowego pomysłu. Wybrałem więc budżetowy rower, aby w razie czego nie żałować wydanych pieniędzy. Pierwszą, ledwie kilkunastokilometrową przejażdżkę zakończyłem słowami – nigdy więcej. Ale już następnego dnia ponownie wsiadałem na rower. I tak to się zaczęło…
Normalny widok po zimowej przejażdżce.Gdy po roku miałem już porządny, podstawowy rower, Giant Boulder został zdegradowany do roli roweru zimowego, a zaiste niełatwa to rola. Rzadkie bowiem są chwile, gdy można cieszyć oko widokiem czystego, błyszczącego i pachnącego świeżością sprzętu. Wystarczy przejechać kilkaset metrów w niesprzyjających warunkach, aby cała nasza praca poszła na marne. Każda część narażona jest na degradujące działanie warunków atmosferycznych, co sprawia, że znacznie szybciej dożywa swoich dni. Pękały więc szprychy, padały suporty, a łożyska kół, pedałów i sterów wymagały znacznie częstszych przeglądów i smarowania. Boulder dzielnie znosił wszystkie katorgi, bo dbałem o regularny „update”, który zresztą sprawił, że z oryginału pozostała wyłącznie rama. Mimo to postanowiłem odesłać go do lamusa, rezerwując mu znamienite miejsce we wspomnieniach, bo jak by nie patrzeć, zapoczątkował coś nowego w moim życiu.
Reanimacja sterów
Jakiś czas po założeniu nowych opon Schwalbe Marathon, zauważyłem, że pojawił się luz na sterach. Pewnie miał prawo, bo mocno napompowane opony sprawiły, że rower stał się twardszy, a więc drgania istotnie się zwiększyły. Pomyślałem więc, że przy okazji solidnego mycia roweru usunę luz i w ogóle zobaczę, w jakim stanie są stery. Wstyd powiedzieć, ale nie zaglądałem tam od chwili ich zamontowania we wrześniu… 2012 roku. Przez ten czas zaliczyły trzy zimy, a więc były narażone na bliskie spotkania trzeciego stopnia z wodą, błotem, śniegiem, a nade wszystko z solą, która stanowi podstawową broń w walce z oblodzeniem, niszcząc przy okazji wszystko to, co stalowe i odpowiednio nie zabezpieczone. Nie spodziewałem się jednak żadnych kłopotów, bo choć stery były raczej z niższej półki, to uszczelnione łożyska dawały gwarancję długiej i niezawodnej pracy.
Odkręciłem kapsel, ściągnąłem mostek i podkładki. Zaniepokojenie moje wzbudził fakt, że na rurze sterowej zobaczyłem ślady korozji. To cena, jaką się płaci za używanie budżetowego widelca ze stalową rurą. Inna sprawa, że chyba nie warto inwestować w sprzęt, który katowany jest w najgorszych warunkach. To jednak nie wszystko. Gdy ściągnąłem pierścień dociskowy i zdjąłem widelec, oczom moim ukazał się widok łożysk pokrytych brunatną mazią. Nie bez trudu zdemontowałem je, aby sprawdzić ich stan. Pomimo tego, że teoretycznie były uszczelnione, poruszały się z wyraźnym oporem. W zasadzie za sam wygląd powinny zostać wyrzucone do kosza. Problem polegał jednak na tym, że akurat nie miałem nic na wymianę, a jeździć jakoś muszę. Postanowiłem więc tymczasowo przywrócić je do stanu względnej używalności. Ostrożnie ściągnąłem uszczelnienie i zaglądnąłem do wnętrza. Tam także była masakra. Włożyłem to wszystko do odtłuszczacza, a w międzyczasie zabrałem się za czyszczenie misek sterów, podkładek oraz rury sterowej. Wyciągnąłem łożyska z „kąpieli”, wyczyściłem je na tyle, na ile się dało i solidnie nasmarowałem. Na koniec pozostało założenie uszczelnienia i złożenie wszystkiego z powrotem.
Nie łudzę się, że rozwiązałem problem na długo. Odroczyłem tylko wyrok, bo łożyska wymagają pilnej wymiany. A w przyszłości muszę częściej zaglądać w zakamarki roweru zimowego, bo jak sama nazwa wskazuje, używany jest prawie wyłącznie wtedy, gdy warunki pogodowe są zbyt kiepskie, abym śmiał tknąć podstawowy rower.
Nowe opony
Pancerne, niezniszczalne opony Continental Traffic nie przetrwały próby czasu. Co prawda nigdy mnie nie zawiodły, ale ich opory toczenia okazały się tak wielkie, że skutecznie psuły radość z jazdy. Konieczność nieustającej walki z materią zmęczyła mnie na tyle, że musiałem coś z tym zrobić. Mogłem wrócić do poprzednio używanych Schwalbe Racing Ralph, ale po pierwsze, nie chciałem ryzykować relatywnie częstych awarii, których usuwanie w okresie zimowym nie należy do przyjemności, a po drugie, z racji poruszania się prawie wyłącznie po asfalcie, sens używania opon terenowych był wątpliwy. Po dłuższym namyśle postanowiłem sięgnąć po produkt ze świata trekkingu i kupić opony Schwalbe Marathon 26x1,5. Rower górski wygląda z nimi dość osobliwie. Mimo wąskiego przekroju nie są lekkie, bo zawierają solidny kawał gumy, który powinien skutecznie chronić je przed przebiciem. Jednak najważniejsze, że mają niskie opory toczenia, co potwierdziło się już na pierwszej przejażdżce. Ciężki, przeznaczony na zimę i niepogodę, Giant Boulder, odzyskał nagle młodzieńczy wigor i entuzjazm. I o to właśnie chodziło!
Czy to już ostatni sezon?
Giant Boulder niczym Lenin – wiecznie żywy. Czy będzie to ostatni sezon mojego pierwszego roweru? Tego jeszcze nie wiem, ale od długiego czasu chodzi mi po głowie pomysł, aby zimą, zamiast górskiego, używać roweru przełajowego. Póki co delikatnie zmodyfikowałem nestora mej cyklicznej pasji. Wyposażyłem go w pancerne opony Continental Traffic oraz dętki z uszczelniaczem. Do tej pory raczej odchudzałem rowery. Skąd więc pomysł, aby tym razem iść pod prąd? Jakiś czas temu miałem okazję naprawiać przebitą dętkę przy dość niskiej temperaturze i silnym wietrze. Jakoś nie mam ochoty powtarzać tego doświadczenia. To rower zimowy. Nie musi być lekki. Musi być twardy. Jak Roman Bratny.
Kolejny sezon
Twierdzenie, że właśnie rozpoczął się szósty sezon Boulder’a jest pewnym nadużyciem. Z oryginalnej konfiguracji pozostała tylko rama. Czy to będzie ostatni rok roweru zimowego? Giant Boulder nie jest idealnym rowerem na trudne warunki pogodowe. Jego największą wadą są hamulce V-brake, których skuteczność i żywotność w śniegu, błocie, soli i wodzie jest mocno ograniczona. Niestety nie mogę ich wymienić na hamulce tarczowe, bo rama nie posiada stosownego mocowania. Od czasu do czasu powraca więc pomysł, aby wymienić ramę i zakończyć w ten sposób żywot roweru poczciwego.
Tradycyjny przegląd techniczny
Dzisiejsza przejażdżka, po której rower przypominał raczej gliniany garnek przed wypaleniem, doszedłem do wniosku, że najwyższy czas zrobić gruntowny pozimowy przegląd techniczny. Zima wyraźnie odpuściła, wiosna coraz śmielej puka do drzwi, a więc czas otworzyć skrzynkę z narzędziami.
Tradycyjnie już przegląd techniczny połączyłem z przebudową roweru. Nareszcie pozbyłem się budżetowych kół, które kupiłem onegdaj na Allegro. Nie byłem z nich zadowolony. Nie dlatego, że były tanie, ale dlatego, że ktoś, kto je zaplatał, nie miał o tym bladego pojęcia. Wymieniłem je na własnoręcznie zbudowane koła z obręczami Accent Pathfinder, piastami Shimano Deore, szprychami Sapim Race Black i nyplami Sapim Polyax. Na obręcze założyłem nowiutkie opony Kenda SBE. Oprócz tego wykorzystałem kilka elementów z roweru Giant XTC, który przeszedł na zasłużoną emeryturę, stając się jednocześnie dawcą organów. Wymieniłem więc zaciski kół na KCNC, mostek kierownicy na Ritchey WCS 4 Axis, sztycę na Ritchey WCS oraz pedały na Shimano PD-M770. Wymieniłem też koronki 14z i 16z w kasecie Shimano CS-M770. Przegląd zakończyła rutynowa wymiana klocków hamulcowych oraz łańcucha.
Chcąc nie chcąc urwałem ponad 700 gramów i mój „zimowy” rower, który jest regularnie „katowany” w wodzie i błocie, w śniegu i soli, waży już trzy kilogramy mniej niż wówczas, gdy przed laty po raz pierwszy wyruszałem nim na szlak.
Koniec przeglądu
Przegląd został zakończony. Wykorzystałem całą grupę Shimano Deore XT, która pozostała mi po kwietniowej przebudowie podstawowego roweru. Wymieniłem więc przednią i tylną przerzutkę, korbę, kasetę, łańcuch, a nawet manetki. Zamontowałem stery Ritchey Comp, wymieniłem amortyzator na Suntour XCR, założyłem nowy zacisk sztycy Pro. W kołach pojawiły się nowe dętki Continental ze świeżym uszczelniaczem, a w hamulcach nowe klocki Clarks CPS958. Wymieniłem linki i pancerze przerzutek na Jagwire Ripcord, które są uszczelnione na całej długości, co z pewnością będzie mieć znaczenie w warunkach zimowych. Z identycznych powodów wymieniłem linki, pancerze oraz „fajki” hamulców na Shimano XTR. Nawet dzwonek nie oparł się wymianie, ale wyłącznie z prozaicznego powodu pęknięcia obejmy podczas dokręcania.
Rozebrałem także przednią i tylną piastę, dokładnie je nasmarowałem i ponownie skręciłem. To samo zrobiłem z pedałami, a kolor starego smaru, który znajdował się wewnątrz nich, świadczył o tym, że czas był ku temu najwyższy.
Po przebudowie okazało się, że z pierwotnej konfiguracji roweru, pozostała wyłącznie… rama. Ją także nieco zmodyfikowałem, ale tylko od strony graficznej, decydując się na zaklejenie szarych, smutnych akcentów, czerwoną folią. Rower wygląda więc jak nowy i pewnie żal będzie po raz pierwszy wyjechać nim na mokre lub zaśnieżone szlaki. Ale właśnie po to go mam.
No i jeszcze jedno. Nie, żebym był jakimś fanatykiem odchudzania rowerów, ale warto odnotować fakt, że wszystkie opisane modyfikacje spowodowały, iż urwałem ponad 600 g, czyli zszedłem z wagą roweru poniżej 13 kg.
Przegląd
Do zimy wprawdzie jeszcze bardzo daleko, ale postanowiłem zrobić dokładny przegląd. Nie robiłem tego od niepamiętnych czasów, a przecież Bouldera używam głównie, gdy jest paskudna pogoda oraz w okresie zimowym i na początku wiosny. W zakamarkach gromadzi się więc brud oraz – co gorsze – sól. Dokładne mycie co prawda pomaga, ale nie ma jak dokładny, kompleksowy przegląd. Przy okazji przeglądu dokonam także pewnych modyfikacji.
Rozkręciłem więc rower „do ostatniej śrubki” i teraz zamierzam wszystko dokładnie wyczyścić, sprawdzić, wyregulować i ponownie złożyć. Przy okazji dokonam także mniejszych lub większych modyfikacji. Amortyzowany widelec jest wewnątrz skorodowany, a sprężyna działa równie skutecznie jak kawałek betonu. Trzeba będzie go wymienić. Zamierzam także wymienić osprzęt na 9-cio rzędowy Shimano Deore XT, który wcześniej był zamontowany w moim podstawowym rowerze, zanim nie zastąpiłem go 10-cio rzędową wersją. Inne rzeczy wyjdą na pewno w trakcie przeglądu.
Koniec amora?
Niedawno zauważyłem, że przedni amortyzator stał się twardy a próba regulacji sprężyny niczego nie zmieniła. Postanowiłem, że przy okazji dzisiejszego gruntownego mycia roweru przyjrzę się temu problemowi.
Już podczas odkręcania jedynej śruby łączącej dolną i górną część amortyzatora, z wnętrza wypłynęła brązowa ciecz, która okazała się „produktem korozji”. Amortyzator budżetowy a więc materiały z konieczności muszą być tanie. Na goleniach zauważyłem liczne ogniska korozji, co oznacza, ni mniej, ni więcej jak to, że poczciwy „amorek” dożywa swoich dni i ten sezon prawdopodobnie będzie jego ostatnim. Póki co, wyczyściłem go dokładnie, nasmarowałem, skręciłem i natychmiast zauważyłem różnicę w działaniu.
Przygoda z linką
Podczas dzisiejszej przejażdżki w pewnym momencie usłyszałem, że łańcuch ociera mi o prowadnicę przedniej przerzutki. W pierwszej chwili pomyślałem, że rozregulowała się przerzutka, więc nie przerywając jazdy, zmieniłem naciąg linki na manetce. Problem nie zniknął całkowicie, ale było lepiej. Na wszelki wypadek zatrzymałem się, aby dokładnie sprawdzić, co się stało. Okazało się, że linka jest pęknięta i rozwarstwiona a przerzutka utrzymywana jest ledwie na kilku włóknach. Aby nie nadwyrężać mechanizmu zdecydowałem, że nie będę używał przedniej przerzutki i przez ponad 20 kilometrów jechałem używając wyłącznie największej tarczy.
Dodaj komentarz...